Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XIII



Pan Rochester tego wieczora wcześ nie się poł oż ył z rozkazu lekarza; nie wstał też wcześ nie nazajutrz. Gdy wstał, musiał się zają ć interesami. Przybył jego administrator i niektó rzy dzierż awcy czekali na rozmowę z nim.

Adelka i ja musiał yś my teraz opuś cić bibliotekę; miał a sł uż yć jako pokó j przyję ć. Zapalono ogień w jednym z pokoi na gó rze, a ja zaniosł am tam nasze ksią ż ki i urzą dził am w nim przyszł y pokó j szkolny. Zauważ ył am przed poł udniem, ż e Thornfield Hall był o jak odmienione; już nie był o w nim tak cicho jak w koś ciele, co jakiś czas rozlegał o się pukanie do drzwi, rozbrzmiewał odgł os dzwonka, kroki takż e czę sto przechodził y przez hall, nowe gł osy o ró ż nym tonie rozmawiał y na dole; prą d zewnę trznego ś wiata przepł ywał przez dom; dom miał swojego pana; wolał am tę zmianę od monotonii ciszy.

Z Adelką nieł atwo poszł a dnia tego lekcja; nie mogł a skupić uwagi; wcią ż biegał a do drzwi i wychylał a się przez porę cz schodó w pró bują c dojrzeć pana Rochestera; to znowu wymyś lał a jakieś pozory, by zejś ć na dó ł, a wł aś ciwie - jak ją posą dzał am - by zajrzeć do biblioteki, gdzie mogł a tylko przeszkadzać.

Gdy zaś rozgniewał am się trochę i kazał am jej siedzieć cicho, nie przestawał a wcią ż opowiadać o swoim ami monsieur Edouard Fairfax de Rochester (przyjacielu, panu Edwardzie Fairfax de Rochester - fr. ) (jak go tytuł ował a; dotychczas nie sł yszał am jego peł nego nazwiska) i snuć przypuszczeń, jakie przywió zł dla niej podarki, pokazał o się bowiem, ż e poprzedniego dnia powiedział jej, iż gdy przybę dą jego rzeczy z Millcote, znajdzie się wś ró d nich pewna skrzynka, któ ra ją powinna zainteresować.

- A to ma znczyć - cią gnę ł a po francusku - ż e bę dzie tam wewną trz prezent dla mnie, a moż e i dla pani, mademoiselle, bo monsieur mó wił o pani: zapytał mnie, jak się nazywa moja nauczycielka i czy to nie jest mał a osó bka, dosyć szczupł a i trochę blada. Powiedział am, ż e tak jest; gdyż to prawda, no nie, mademoiselle?

Ja i moja uczennica jadł yś my obiad, jak zwykle, w pokoju pani Fairfax; popoł udnie był o wietrzne i ś nież ne, wię c spę dził yś my je w szkolnym pokoju. O zmroku pozwolił am Adelce odł oż yć ksią ż ki i robotę i zbiec na dó ł; po wzglę dnej bowiem ciszy na dole, gdzie już dzwonek u drzwi wejś ciowych przestał się odzywać, wywnioskował am, ż e pan Rochester musiał ukoń czyć zaję cia.

Pozostawszy sama podeszł am do okna, nic jednakż e stamtą d nie mogł am zobaczyć: zmrok i pł atki ś niegu przesł aniał y wszystko, nawet krzaki na trawniku.

Spuś cił am storę i wró cił am do kominka.

Ż arzą ce się wę gle ukł adał y się w obraz, trochę podobny do obrazu, któ ry gdzieś widział am, a przedstawiają cy zamek heidelberski nad Renem; wtem weszł a pani Fairfax i swoim wejś ciem zburzył a ognistą mozaikę, rozpraszają c ró wnocześ nie cię ż kie, niemił e myś li, któ re zaczynał y nachodzić moją samotnoś ć.

- Pan Rochester był by rad, gdyby pani ze swoją uczennicą zechciał a wypić z nim herbatę dziś wieczó r w salonie - rzekł a.

- Tak bardzo był zaję ty przez cał y dzień, ż e nie mó gł wcześ niej poprosić pani.

- O któ rej godzinie pan Rochester pija herbatę? - spytał am.

- O szó stej; pan Rochester trzyma się na wsi wczesnych godzin. Ale pani powinna by się przebrać; pó jdę z panią i pomogę zapią ć suknię. Tu jest ś wieca.

- Czy to konieczne, abym się przebrał a?

- Tak, to się należ y; ja się zawsze przebieram na wieczó r, gdy pan Rochester tu bawi.

Ta dodatkowa ceremonia wydał a mi się trochę zbyt uroczysta.

Poszł am jednak do pokoju i z pomocą pani Fairfax zmienił am czarną weł nianą suknię na czarną jedwabną; był a to jedyna lepsza suknia, jaką posiadał am, z wyją tkiem jasnopopielatej; tę jednak, wedle moich poję ć wyniesionych z Lowood, uważ ał am za nazbyt pię kną, by ją moż na nosić kiedy indziej niż przy uroczystych okazjach.

- Przydał aby się broszka - zauważ ył a pani Fairfax.

Przypię ł am broszeczkę z pereł ką, któ rą mi panna Temple przy poż egnaniu ofiarował a na pamią tkę, po czym zeszł yś my na dó ł. Nie przyzwyczajonej do stykania się z obcymi, był o mi trochę przykro stawiać się na takie oficjalne zaproszenie pana Rochestera. Puś cił am panią Fairfax przodem, gdyś my wchodził y do jadalni, i trzymał am się w jej cieniu, gdy przechodzą c przez pokó j i arkadę, któ rej kotara był a teraz spuszczona, zmierzał yś my do eleganckiego salonu.

Dwie zapalone ś wiece woskowe stał y na stole i dwie nad kominkiem; pł awią c się w ś wietle i gorą cu wspaniał ego ognia leż ał Pilot, Adelka klę czał a tuż przy nim. Ujrzał am pana Rochestera na wpó ł leż ą cego na kanapce, z nogą podpartą poduszką; przyglą dał się Adelce i psu; peł ne ś wiatł o ognia padał o mu na twarz.

Poznał am podró ż nego o szerokich, kruczych brwiach; kwadratowe jego czoł o wydawał o się jeszcze bardziej kwadratowe przy gł adkim uczesaniu czarnych wł osó w.

Poznał am jego wybitny nos, raczej charakterystyczny niż pię kny, peł ne nozdrza ś wiadczą ce o gwał townym usposobieniu, jego surowe usta, brodę, szczę kę - tak, to wszystko był o strasznie surowe i groź ne.

Postać jego, teraz gdy nie miał na sobie pł aszcza, wydał a mi się zupeł nie odpowiednia do charakteru twarzy: barczysta i krę pa, budowa jego był a doskonał a w atletycznym rozumieniu sł owa - szeroki w piersiach, wą ski w biodrach, jednakż e nie był ani wysoki, ani zgrabny.

Pan Rochester musiał dostrzec wejś cie pani Fairfax i moje; widocznie nie miał ochoty nas zauważ yć, gdyż nie podnió sł gł owy, choć się zbliż ył yś my.

- Oto panna Eyre, proszę pana - rzekł a pani Fairfax spokojnie jak zawsze. Ukł onił się, nie odrywają c jeszcze oczu od psa i dziecka.

- Proszę, niech panna Eyre usią dzie - rzekł; był o coś w przymuszonym, sztywnym ukł onie, w niecierpliwym, choć ceremonialnym gł osie, co zdawał o się wyraż ać: „A có ż mi, u licha, do tego, czy panna Eyre tu jest, czy jej nie ma? W tej chwili nie mam ochoty mó wić do niej. ”

Usiadł am swobodnie; rozwiał o się moje zakł opotanie. Przyję cie nacechowane skoń czoną uprzejmoś cią był oby mnie prawdopodobnie zmieszał o; nie umiał abym się odwzajemnić, odpowiedzieć z gracją i elegancją. Ale szorstki kaprys nie zobowią zywał mnie do niczego; przeciwnie, przyzwoity spokó j wobec wybryku zł ego humoru dawał mi pewną wyż szoś ć.

A przy tym dziwacznoś ć tego zachowania miał a w sobie coś draż nią cego: czekał am z zainteresowaniem, co on dalej zrobi.

Trwał dalej jak posą g, to jest ani nie mó wił, ani się nie poruszył. Pani Fairfax widocznie uważ ał a, ż e trzeba, aby ktoś był mił y, i zaczę ł a mó wić. Poczciwie jak zwykle - i jak zwykle raczej nudnie - ubolewał a nad nawał em interesó w, któ re gnę bił y go przez cał y dzień; nad trudnoś cią, jaką mu to musiał o sprawiać wobec bolesnego zwichnię cia; a potem zaczę ł a wychwalać jego cierpliwoś ć i wytrzymał oś ć.

- Pani, chę tnie bym się napił herbaty - oto był a jedyna odpowiedź, jaką otrzymał a.

Zadzwonił a czym prę dzej, a gdy przyniesiono tacę, zaczę ł a szykować filiż anki, ł yż eczki, pilnie i ś piesznie. Adelka i ja podeszł yś my do stoł u; ale pan domu nie opuś cił kanapy.

- Czy bę dzie pani ł askawa podać filiż ankę panu Rochesterowi? - zwró cił a się do mnie pani Fairfax. - Adelka mogł aby wylać herbatę!

Speł nił am jej ż yczenie. W chwili gdy pan Rochester brał z mej rę ki filiż ankę, Adelka, uważ ają c widocznie chwilę tę za odpowiednią do wstawienia się za mną, zawoł ał a:

- Nieprawdaż, monsieur, ż e jest tam mał y prezent dla mademoiselle Eyre w pań skim kufereczku?

- Któ ż mó wi o prezentach? - odpowiedział mrukliwie. - Czy pani spodziewał a się prezentu, panno Eyre? Czy pani przepada za prezentami? - i badawczo spojrzał mi w twarz oczami, któ re, jak zobaczył am, był y ciemne, gniewne i przenikliwe.

- Sama nie wiem - odpowiedział am - brak mi w tym wzglę dzie doś wiadczenia: na ogó ł uważ a się je za coś przyjemnego.

- Na ogó ł uważ a się? Ale co pani o tym są dzi?

- Musiał abym się zastanowić, zanimbym mogł a dać panu odpowiedź godną pana: na podarunek moż na się zapatrywać ró ż nie, nieprawdaż? A należ ał oby rozważ yć wszystkie wzglę dy, zanimby się coś rzekł o o jego istocie.

- Panno Eyre, pani nie jest tak prostoduszna jak Adelka. Ona gł oś no woł a o cadeau (prezent - fr. ), jak tylko mnie zobaczy, pani kluczy.

- Ponieważ mniej mam zaufania do wł asnych zasł ug niż Adelka.

Ona moż e się powoł ywać na prawo dawnej znajomoś ci, a takż e na prawo zwyczaju. Mó wi, ż e pan miał zawsze zwyczaj obdarzać ją zabawkami; ja zaś, gdybym się miał a na coś powoł ywć, doprawdy był abym w kł opocie, ponieważ jestem panu obca i nie uczynił am nic takiego, co by mi dawał o prawo do nagrody.

- O, niechż e pani nie uderza w ton zbytecznej skromnoś ci!

Przeegzaminował em Adelkę i widzę, ż e pani bardzo starannie się nią zaję ł a; ona nie jest bardzo zdolna ani utalentowana, a jednak w kró tkim czasie zrobił a duż e postę py.

- Panie, teraz mi pan ofiarował cadeau! Jestem panu wdzię czna. To dla nauczyciela najbardziej upragniona nagroda: pochwał a postę pó w ucznia.

- Hm! - mrukną ł pan Rochester i pił dalej herbatę w milczeniu.

- Usią dź cie przy kominku - powiedział, gdy zabrano tacę, a pani Fairfax zasiadł a do swojej robó tki; Adelka oprowadzał a mnie wł aś nie za rę kę po pokoju pokazują c mi pię kne ksią ż ki i ozdobne drobiazgi na konsolach i szyfonierkach. Posł uchał yś my oczywiś cie; Adelka był a gotowa zakwaterować mi się na kolanach, ale rozkazano jej bawić się z Pilotem.

- Pani przebywa w moim domu od trzech miesię cy?

- Tak, proszę pana.

- A przybył a pani?...

- Ze szkoł y w Lowood w hrabstwie X.

- Ach! Zakł ad dobroczynny. Jak dł ugo był a tam pani?

- Osiem lat.

- Osiem lat! Twardo się pani trzyma ż ycia. Myś lał em, ż e poł owa tego czasu wystarczył aby, by zniszczyć najsilniejszy organizm! Nic dziwnego, ż e pani wyglą da po trosze jak nie z tego ś wiata. Zadawał em sobie pytanie, ską d pani wzię ł a taką twarz. Gdy mi się pani ukazał a wczoraj wieczó r na Hay Lane, przyszł y mi nagle na myś l bajki o wró ż kach i krasnoludkach i prawie miał em ochotę zapytać, czy to pani urzekł a mi konia; jeszcze teraz nie jestem pewien. Kim są pani rodzice?

- Nie mam rodzicó w.

- I zapewne nigdy ich pani nie miał a; czy pani ich pamię ta?

- Nie.

- Tak też przypuszczał em. A wię c czekał a pani na swoich pobratymcó w siedzą c tam na przeł azie?

- Na kogo, proszę pana?

- Na tych ludkó w zielono ubranych; był to przecież odpowiedni dla nich wieczó r księ ż ycowy. Czy ja moż e przerwał em któ ry z waszych tanecznych krę gó w, ż e pani rozpostarł a ten przeklę ty ló d na mojej ś cież ce?

Potrzą snę ł am gł ową.

- Wszystkie krasnoludki opuś cił y Anglię już sto lat temu - rzekł am, mó wią c ró wnie poważ nie jak on. - I nawet na drodze ku Hay, nawet na są siednich polach nie znalazł by pan ś ladu po nich. Są dzę, ż e już ż aden księ ż yc, ani letni, ani jesienny, ani zimowy, nie oś wieci wię cej ich harcó w i tanó w.

Pani Fairfax opuś cił a robó tkę na kolana i podniosł a brwi dziwią c się, co to za rozmowa.

- Ale proszę - podją ł znowu pan Rochester - chociaż pani zapiera się rodzicó w, musi pani przecież mieć jakichś krewnych: wujó w, stryjó w, ciotki?

- Nie, nie znam ż adnych.

- A rodzinny dom pani?

- Nie mam domu.

- Gdzie mieszkają pani bracia i siostry?

- Nie mam ani braci, ani sió str.

- Kto panią tutaj polecił?

- Dał am ogł oszenie w gazecie, a pani Fairfax odpowiedział a na moje ogł oszenie.

- Tak - wmieszał a się dobra pani Fairfax rozumieją c teraz, na jakim gruncie stanę liś my - i nie ma dnia, aż ebym nie dzię kował a Opatrznoś ci, ż e tak pokierował a moim wyborem. Panna Eyre był a nieocenioną towarzyszką dla mnie, peł ną dobroci i starannoś ci nauczycielką dla Adelki.

- Niech się pani nie trudzi wystawianiem jej ś wiadectwa - odpowiedział pan Rochester - pochwał y mnie nie skaptują: polegam na wł asnym są dzie. Ta osoba zaczę ł a od tego, ż e przyprawił a o upadek mego konia.

- Jak to, proszę pana? - rzekł a pani Fairfax.

- Jej zawdzię czam to zwichnię cie.

Wdowa sł uchał a zdumiona, nic nie rozumieją c.

- Panno Eyre, czy mieszkał a pani kiedy w mieś cie?

- Nie, proszę pana.

- Duż o pani bywał a w towarzystwie?

- Jedynym moim towarzystwem był y uczennice i nauczycielki w Lowood, a teraz mieszkań cy Thornfield.

- Czy duż o pani czytał a?

- Tylko te ksią ż ki, któ re przypadkiem wpadł y mi w rę ce, ale nieliczne i nie bardzo uczone.

- Prowadził a pani ż ycie zakonnicy; niewą tpliwie musi pani być należ ycie wyć wiczona w praktykach religijnych; Brockle- hurst, któ ry podobno jest dyrektorem Lowood, to duchowny, prawda?

- Tak, proszę pana.

- A wy, dziewczę ta, prawdopodobnie uwielbiał yś cie go, tak jak klasztor peł en zakonnic uwielbia swego spowiednika?

- O, nie!

- Bardzo jest pani chł odna!

Nie! Jak to? Nowicjuszka miał aby nie uwielbiać swego ojca duchownego! To brzmi jak bluź nierwtwo.

- Bardzo nie lubił am pana Brocklehursta i nie ja jedna tak czuł am. To szorstki i ostry czł owiek, pompatyczny i wtrą cają cy się we wszystko; kazał nam obcią ć wł osy i przez oszczę dnoś ć kupował dla nas zł e igł y i nici, tak ż e prawie nie mogł yś my nimi szyć.

- To był a ź le zrozumiana oszczę dnoś ć - zauważ ył a pani Fairfax, któ ra teraz znowu chwytał a nić naszej rozmowy.

- A czy na tym polegał y wszystkie jego zbrodnie?

- Gł odził nas, gdy sam miał w rę ku zarzą d dział em aprowizacyjnym, zanim wyznaczono komitet, i zanudzał nas dł ugimi kazaniami raz na tydzień oraz rozkazem codziennego wieczornego czytania z ksią ż ek jego pió ra, traktują cych o nagł ych ś mierciach, są dach, piekle; potem ze strachu nie mogł yś my spać.

- Ile pani miał a lat, gdy oddano panią do Lowood?

- Okoł o dziesię ciu.

- I przebywał a pani tam osiem lat, wię c teraz ma pani osiemnaś cie?

Potwierdził am.

- Arytmetyka, jak pani widzi, przydaje się na coś; bez jej pomocy nie mó gł bym chyba odgadną ć pani wieku. Trudne to jest do okreś lenia, gdy rysy i wyraz takie są zmienne jak u pani. A teraz, niech mi pani powie, czego pani się nauczył a w Lowood? Czy umie pani grać?

- Trochę.

- Naturalnie, to zwykł a odpowiedź. Niech pani pó jdzie do biblioteki, chciał em powiedzieć: niech pani bę dzie ł askawa (proszę mi darować rozkazują cy ton, przywykł em do tego, nie mogę zmienić swych zwyczajó w dla jednej nowej mieszkanki); a zatem, niech pani pó jdzie do biblioteki, weź mie z sobą ś wiecę, zostawi drzwi otwarte, sią dzie do fortepianu i zagra coś.

Poszł am posł uszna jego rozkazom.

- Dosyć! - zawoł ał po kilku minutach. - Gra pani trochę, to prawda; jak każ da inna angielska pensjonarka; moż e lepiej niż niektó re, ale niedobrze.

Zamknę ł am fortepian i powró cił am. Pan Rochester mó wił dalej:

- Adelka pokazywał a mi dziś rano kilka szkicó w, któ re, twierdził a, są pani dzieł em. Nie wiem, czy je pani samodzielnie wykonał a; prawdopodobnie nauczyciel pomagał pani?

- Ależ nie, naprawdę! - zawoł ał am.

- A! Uraż ona duma. No dobrze, niechż e mi pani przyniesie swoją tekę, jeż eli mi pani zarę czy, ż e jej zawartoś ć jest dzieł em pani; tylko niech pani nie daje sł owa, jeś li pani nie jest pewna; umiem poznać się na poprawkach.

- Wobec tego nic nie powiem, niech pan sam są dzi.

Przyniosł am tekę z biblioteki.

- Proszę przysuną ć stó ł - rzekł.

Przysunę ł am stó ł do kanapy; Adelka i pani Fairfax podeszł y blisko, ż eby takż e oglą dać obrazki.

- Tylko się nie tł oczcie - rzekł pan Rochester - odbierajcie mi z rę ki rysunki, gdy ja z nimi skoń czę, ale nie przysuwajcie waszych twarzy do mojej.

Powoli badał każ dy szkic i obrazek. Trzy odł oż ył osobno, resztę odsuną ł po obejrzeniu.

- Niech pani to zabierze na tamten stó ł, pani Fairfax, i niech pani to obejrzy z Adelką, a pani - tu spojrzał na mnie - niech siada, gdzie siedział a, i odpowiada na moje pytania.

Widzę, ż e wykonał a to jedna rę ka: czy to był a pani rę ka?

- Moja.

- A kiedy pani miał a czas na malowanie? To musiał o zają ć sporo czasu i niemał o myś li.

- Zrobił am je podczas dwó ch ubiegł ych wakacji w Lowood, gdy nie miał am innego zaję cia.

- Ską d pani zaczerpnę ł a tematy?

- Z wł asnej gł owy.

- Z tej gł owy, któ rą widzę teraz na pani ramionach?

- Z tej samej.

- Czy ma ona w sobie jeszcze inne zapasy tego samego rodzaju?

- Myś lę, ż e ma; spodziewam się, ż e moż e lepsze.

Rozpostarł obrazki przed sobą i znowu badał je po kolei.

Podczas gdy pan Rochester zaję ty jest oglą daniem obrazkó w, opowiem ci, czytelniku, co one przedstawiają: przede wszystkim muszę cię uprzedzić, ż e nie są niczym nadzwyczajnym. Tematy ich widział am ż ywo oczami wyobraź ni.

Oglą dają c te tematy oczami ducha, zanim spró bował am je przekazać na papier, uważ ał am, ż e są uderzają ce; lecz rę ka moja nie potrafił a oddać mojej wizji i każ dy obrazek był zaledwie sł abym odbiciem mojego pomysł u.

Był y to trzy akwarele.

Pierwsza przedstawiał a chmury, nisko zawieszone, oł owiane, toczą ce się nad wzburzonym morzem. Horyzont toną ł w mroku, a takż e i pierwszy plan czy pierwsze fale, gdyż lą du nie był o na tym obrazku. Jeden promień ś wiatł a uwypuklał przez pó ł zatopiony maszt, na któ rym siedział kormoran, wielki i czarny, o skrzydł ach zbryzganych pianą; w dziobie trzymał zł otą bransoletę wysadzaną szlachetnymi kamieniami, któ re iskrzył y się cał ym bogactwem barw, jakie potrafił am wydobyć ze swej palety, i był y tak uderzają ce, jak na to pozwalał y moje zdolnoś ci malarskie.

Poniż ej ptaka i masztu nurzał o się w zielonej wodzie ciał o topielicy; widać był o jedynie pię kne ramię, z któ rego bransoletka został a zmyta lub zdarta.

Drugi obrazek przedstawiał na pierwszym planie tylko ciemny szczyt wzgó rza z trawą i kilkoma liś ć mi jakby poruszanymi wietrzykiem. Poza nim i w gó rze rozpoś cierał a się przestrzeń nieba, ciemnogranatowego jak o zmroku; na tle nieba rysował o się popiersie postaci kobiecej, namalowane w barwach tak ciemnych i delikatnych, jak tylko je dobrać mogł am. Ciemne czoł o wień czył a gwiazda; rysy poniż ej widoczne był y jak przez warstwę mgł y; oczy ś wiecił y ciemne i gwał towne, wł osy spł ywał y jak chmura bez promieni, szarpana burzą. Na szyi leż ał sł aby odblask jak gdyby ś wiatł a księ ż ycowego; ten sam odblask dotykał smugi cienkich chmurek, spomię dzy któ rych wychylał a się ta wizja Gwiazdy Wieczornej.

Trzeci obrazek ukazywał wierzchoł ek gó ry lodowej na tle polarnego zimowego nieba; zorza polarna sł ał a krwawe ś wiatł a na dalekim widnokrę gu. Na przednim planie olbrzymia gł owa chylił a się ku gó rze lodowej i opierał a o nią. Dwie chude rę ce, zł ą czone poniż ej czoł a i dź wigają ce je, zasł aniał y dolną czę ś ć twarzy czarną zasł oną; czoł o zupeł nie bezkrwiste, biał e jak koś ć, i oczy puste, martwe, pozbawione wyrazu opró cz wyrazu szklanej rozpaczy - to jedno tylko był o widoczne. Nad skroniami, wś ró d zwojó w czarnej materii turbanu, ś wiecił krą g biał ych pł omieni z plamami iskier ż ywszej barwy.

Ten blady sierp ś wiatł a przedstawiał „kró lewską koronę ”, spoczywają cą na czole „czegoś, co nie ma kształ tu”.

- Czy pani czuł a się szczę ś liwa malują c te obrazki?

- zapytał nagle pan Rochester.

- Pochł aniał a mnie robota; tak, był am szczę ś liwa. Malowanie ich dał o mi jedną z moich najwię kszych przyjemnoś ci.

- To jeszcze niewiele mó wi.

Mał o pani zaznał a przyjemnoś ci są dzą c po tym, co pani sama opowiadał a; ale wyobraż am sobie, ż e pani przebywał a w jakiejś artystycznej krainie marzeń mieszają c i dobierają c te dziwne kolory. Dł ugo pani siadywał a nad tym codziennie?

- Nie miał am nic innego do roboty, ponieważ to był y wakacje; wię c też siedział am nad tym od rana do poł udnia i od poł udnia do wieczora; dł ugoś ć dni letnich sprzyjał a mojej ochocie do roboty.

- I czuł a się pani zadowolona z wynikó w swojej gorą czkowej pracy?

- O, bynajmniej! Drę czył mnie kontrast pomię dzy pomysł em a wykonaniem; w każ dym wypadku wyobraził am sobie coś, czego nie potrafił am osią gną ć.

- Niezupeł nie: pochwycił a pani cień swojej myś li, być moż e, ż e nie wię cej. Nie miał a pani dosyć artystycznej umieję tnoś ci i wiedzy, ż eby nadać tej myś li peł ne ż ycie; ale rysunki są, jak na pensjonarkę, szczegó lne.

Pomysł y pochodzą z krainy bajek.

Te oczy w Gwieź dzie Wieczornej musiał a pani widzieć we ś nie.

Jak mogł a im pani nadać to jasne spojrzenie, chociaż one same nie są wcale jasne, gdyż księ ż yc powyż ej gasi ich promienie. A jakie ma znaczenie ta ich uroczysta gł ę bia? A kto panią nauczył malować wiatr? Jest silny wiatr tam na niebie i na tym szczycie wzgó rka. Gdzie pani widział a Latmos? * Bo to jest Latmos. No! niech pani zabiera te rysunki!

Gó ra zapomnnienia. Wedł ug mitologii greckiej Selene, opiekunka snu, cał ował a na Latmos Endymiona, rzekomego syna Zeusa.

Zaledwie zdą ż ył am zawią zać tasiemki teki, gdy, spojrzawszy na zegarek, zawoł ał nagle:

- Dziewią ta godzina! Co pani robi, panno Eyre, ż eby Adelkę tak dł ugo przetrzymywać? Niech ją pani zaprowadzi spać.

Adelka poszł a pocał ować go, zanim wyszł yś my z pokoju; znió sł tę pieszczotę, ale widocznie nie zrobił o mu to wię kszej przyjemnoś ci, niż zrobił oby Pilotowi, a moż e nawet mniejszą.

- A teraz ż yczę wszystkim paniom dobranoc - rzekł, ruchem rę ki wskazują c drzwi, jak gdyby na znak, ż e ma dosyć naszego towarzystwa i pragnie nas odprawić. Pani Fairfax zł oż ył a robó tkę, ja wzię ł am tekę, ukł onił yś my się, otrzymał yś my w zamian zimny ukł on i wyszł yś my.

- Pani powiedział a, ż e pan Rochester nie jest dziwaczny, pani Fairfax - zauważ ył am, gdy, poł oż ywszy spać Adelkę, przyszł am do jej pokoju.

- Czy pani uważ a, ż e jest?

- Tak mi się wydaje; jest bardzo nieró wny i popę dliwy.

- Prawda; niewą tpliwie musi się takim wydawać komuś obcemu, ale ja tak się przyzwyczaił am do jego sposobu bycia, ż e nigdy o tym nie myś lę; ale też, jeż eli ma jakie dziwactwo w swym usposobieniu, trzeba mu to wybaczyć.

- Dlaczego?

- Po czę ś ci ponieważ to leż y w jego naturze, a nikt z nas nie odpowiada za swoją naturę, a po czę ś ci też dlatego, ż e ma niewą tpliwie przykre myś li, któ re go drę czą i wpł ywają na nieró wnoś ć jego humoru.

- Przykre myś li, o czym?

- O zmartwieniach rodzinnych przede wszystkim.

- Ależ on nie ma rodziny.

- Teraz nie, ale miał... A przynajmniej krewnych. Stracił starszego brata kilka lat temu...

- Starszego brata?

- Tak. Obecny pan Rochester nie od bardzo dawna jest wł aś cicielem tej posiadł oś ci; dopiero od dziewię ciu lat.

- Dziewię ć lat to dosyć dł ugi czas. Czy tak bardzo kochał tego brata, ż e dotychczas jest niepocieszony po jego stracie?

- No nie, moż e nie. Zdaje mi się, ż e był y jakieś nieporozumienia mię dzy nimi. Pan Rowland Rochester nie był zupeł nie sprawiedliwy wzglę dem pana Edwarda i moż e ź le nastawił ojca wobec niego. Stary pan bardzo kochał pienią dze i dbał o to, by dobra rodzinne pozostał y w jednym rę ku. Nie chciał dzielić mają tku, a jednak chodził o mu o to, aby i pan Edward był bogaty dla podtrzymania znaczenia nazwiska.

Toteż wkró tce po jego dojś ciu do peł noletnoś ci poczyniono jakieś kroki, coś, co był o nie bardzo ł adne i co spowodował o wiele zł ego. Stary pan Rochester i pan Rowland wcią gnę li pana Edwarda w jakieś bardzo przykre poł oż enie, byle go uczynić bogatym; na czym to przykre poł oż enie polegał o, tego ja się nigdy dokł adnie nie dowiedział am; ale on nie mó gł znieś ć tego, co miał do ś cierpienia. Niechę tnie przebacza; zerwał ze swoją rodziną i przez szereg lat prowadził bardzo niespokojne ż ycie. Nie wiem, czy kiedy dł uż ej niż dwa tygodnie z rzę du przemieszkał w Thornfield od czasu, gdy ś mierć brata bez testamentu uczynił a go panem tej maję tnoś ci; i w istocie, nic dziwnego, ż e unika starego domu.

- Dlaczego miał by go unikać?

- Moż e mu się wydaje ponury.

Odpowiedź był a wymijają ca.

Był abym wolał a usł yszeć coś wyraź niejszego; ale pani Fairfax albo nie mogł a, albo nie chciał a dać mi szczegó ł owych objaś nień, co do powodu i natury przejś ć pana Rochestera. Twierdził a, ż e dla niej samej są one tajemnicą i ż e to, co wie, czerpie przeważ nie z domysł ó w.

Zrozumiał am, ż e pragnie zmienić temat, co też uczynił am.. nv



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.