Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XII



Zapowiedź pogodnego bytowania, któ ra zdawał a się kryć w mił ym przyję ciu zgotowanym mi w Thornfield Hall, nie zawiodł a przy dł uż szym zaznajomieniu się z dworem i jego mieszkań cami. Pani Fairfax okazał a się taką, jaką się wydawał a, kobietą ró wnego usposobienia, dobrotliwą, przyzwoitego wykształ cenia i przecię tnej inteligencji. Moja uczennica był a dzieckiem ż ywym, rozpieszczanym, nawykł ym do pobł aż ania i dlatego niekiedy kapryś nym. Ponieważ został a powierzona wył ą cznie mojej opiece i ż adne inne nierozsą dne wpł ywy nie przeszkadzał y mi w pracy nad nią, zapomnniał a wkró tce o mał ych wybrykach, stał a się posł uszna i chę tna do nauki. Nie miał a wielkich zdolnoś ci ani wybitnych rysó w charakteru, ani szczegó lnie rozwinię tych uczuć lub upodobań, co wznosił oby ją ponad poziom ró wieś niczek; ale nie był o też w niej ż adnych usterek ani zł ych skł onnoś ci, któ re by ją stawiał y poniż ej tego poziomu. Robił a odpowiednie postę py, miał a dla mnie ż ywe, choć moż e nie nazbyt gł ę bokie przywią zanie, a ja lubił am ją dla jej prostoty, wesoł ego szczebiotu, chę ci dogadzania mi, i dobrze nam był o z sobą.

To, co mó wię - nawiasem - wydać się moż e zbyt chł odnym okreś leniem osobom gł oszą cym uroczyste teorie o anielskiej naturze dzieci i o obowią zku wychowawcó w odczuwania do dzieci bał wochwalczego przywią zania. Ja jednakż e nie piszę dla schlebiania rodzicielskiemu egoizmowi lub z chę ci wygł aszania obł udnych frazesó w i nonsensó w; po prostu mó wię prawdę. Dbał am sumiennie o dobro Adelki, o jej postę py i lubił am tę mał ą osó bkę; zupeł nie tak samo, jak był am wdzię czna pani Fairfax za jej dobroć i w jej towarzystwie znajdował am przyjemnoś ć odpowiednią do jej spokojnego uznania dla mnie i umiarkowanej skali jej umysł u i charakteru.

Niech mnie zresztą zgani, kto zechce, gdy dodam jeszcze, ż e niekiedy, gdy przechadzał am się sama po ogrodzie, gdy dochodził am do bramy i wyglą dał am na drogę albo też, gdy Adelka bawił a się z boną, pani Fairfax smaż ył a galaretki, a ja, wyszedł szy na trzecie pię tro, podnosił am klapę na strychu i wydostawał am się na dach - ż e wtedy, patrzą c w dal ponad pola i wzgó rza na mglistą linię widnokrę gu, pragnę ł am mieć sił ę wzroku, któ ra by się gnę ł a poza te granice, któ ra by dotarł a do ruchliwego ś wiata, do miast peł nych ż ycia, o któ rych sł yszał am wprawdzie, lecz nie widział am nigdy - ż e wtedy pragnę ł am wię cej poznać i doś wiadczyć, wię cej mieć stosunkó w z ludź mi, zaznajomić się z wię kszą rozmaitoś cią typó w, niż mi był o dane. Cenił am to, co był o dobre w pani Fairfax i w Adelce, ale wierzył am, ż e istnieją inne i ż ywsze rodzaje dobrego, a to, w co wierzył am, pragnę ł am zobaczyć.

Kto moż e mieć mi to za zł e?

Wielu niezawodnie, i ci nazwą mnie malkontentką. NIe moja jednak był a to wina. Niepokó j leż ał w mojej naturze, wzburzał mnie niekiedy do bó lu. Wtedy doznawał am ulgi chodzą c wzdł uż korytarza trzeciego pię tra tam i z powrotem, bezpieczna w ciszy i samotnoś ci, i pozwalają c wyobraź ni zajmować się jasnymi wizjami, jakie się przed nią jawił y - a liczne one był y i promienne. Lubił am gorą czkowe bicie serca, któ re, co prawda, napeł niał o je niepokojem, ale też i ż yciem; a najbardziej kusił o mnie przysł uchiwanie się nigdy nie koń czą cej się opowieś ci, któ rą bez przerwy snuł a moja wyobraź nia; opowieś ci tę tnią cej wypadkami, ż yciem, ogniem, uczuciem - wszystkim, czego pragnę ł am, a czego w rzeczywistoś ci nie posiadał am.

Daremnie był oby mó wić, ż e istoty ludzkie powinny zadowolić się spokojem: potrzebują dział ania - a jeż eli nie mogą go znaleź ć, stwarzają je sobie.

Miliony skazane są na cichszy los od mego i miliony w milczeniu buntują się przeciwko swemu losowi. Nikt nie wie, ile buntó w - pró cz buntó w politycznych - fermentuje w tł umach zaludniają cych ś wiat.

Kobiety uważ a się na ogó ł za bardzo spokojne istoty, ale kobiety czują tak samo jak mę ż czyź ni; potrzebują ć wiczeń dla swych zdolnoś ci, pola dla swych wysił kó w nie mniej niż ich bracia; cierpią, gdy są zbyt skrę powane, cierpią w bezwzglę dnym zastoju zupeł nie tak samo, jak cierpieliby mę ż czyź ni; i ciasnotą umysł u grzeszą ich bardziej uprzywilejowani bracia, któ rzy twierdzą, ż e kobiety powinny się ograniczyć do gotowania puddingó w, robienia poń czoch, grania na fortepianie i haftowania. Bezmyś lnoś cią jest potę piać je albo ś miać się z nich, jeż eli starają się robić wię cej albo nauczyć wię cej, niż zwyczaj wymaga dla ich pł ci.

Chodzą c tak w samotnoś ci, nierzadko sł yszał am ś miech Gracji Poole: ten sam wybuch, to samo ciche, powolne cha! cha! któ re sł yszane po raz pierwszy przeję ł o mnie dreszczem.

Sł yszał am takż e jej dziwaczne mamrotanie - dziwaczniejsze nawet niż jej ś miech. Był y dni, gdy był a zupeł nie milczą ca; ale kiedy indziej wcale nie mogł am zrozumieć wydawanych przez nią odgł osó w. Niekiedy zdarzał o mi się ją widywać: wychodził a z pokoju z miednicą i talerzem albo z tacką w rę ku, schodził a do kuchni i zaraz wracał a (o, romantyczny czytelniku, wybacz mi sł owa brzydkiej prawdy) zazwyczaj niosą c dzbanek porteru. Widok jej dział ał zawsze jak tł umik na ciekawoś ć podnieconą jej gł osowymi dziwactwami: o rysach grubych i tę pych nie miał a w sobie nic zajmują cego. Pró bował am parę razy wcią gną ć ją w rozmowę, ale był a mał omó wna; kró tka odpowiedź zazwyczaj udaremniał a wszelkie usił owania dalszej pogawę dki.

Inni domownicy, mianowicie John i jego ż ona, Lea, pokojowa, i Sophie, bona francuska, byli to wszystko ludzie przyzwoici, ale pod ż adnym wzglę dem nie wybitni; z Sophie rozmawiał am po francusku i niekiedy wypytywał am się o jej kraj rodzinny. NIe miał a ona jednak daru opisywania ani opowiadania i dawał a najczę ś ciej odpowiedzi tak puste i mę tne, ż e to raczej zniechę cał o, niż zachę cał o do pytań.

Tymczasem upł yną ł paź dziernik, listopad i grudzień. Pewnego styczniowego popoł udnia poprosił a mnie pani Fairfax o darowanie Adelce poobiednich lekcji z powodu kataru, jakiego się nabawił a. Zgodził am się chę tnie, zwł aszcza gdy Adelka gorą co poparł a tę proś bę przypominają c mi przez to, z jaką radoś cią za lat dziecinnych witał am każ dą trafiają cą się rekreację. Był to pię kny dzień, spokojny, chociaż bardzo zimny; zmę czona był am przesiedziawszy w bibliotece cał e dł ugie przedpoł udnie; pani Fairfax wł aś nie napisał a list, któ ry czekał okazji, by go zaniesiono na pocztę, wię c wł oż ył am kapelusz i pł aszcz i ofiarował am się odnieś ć go do Hay; odległ oś ć dwu mil stanowił a mił y spacer na zimowe popoł udnie. Usadowiwszy Adelkę wygodnie na krzeseł ku przy kominku w saloniku pani Fairfax i podawszy jej do zabawy najlepszą lalkę woskową (któ rą zazwyczaj trzymał am w szufladzie zawinię tą w srebrny papier) oraz dla odmiany ksią ż kę z powiastkami, pocał ował am ją na poż egnanie i wyszł am.

Grunt był stwardniał y, powietrze spokojne, droga samotna. Szł am szybko, dopó ki się nie rozgrzał am, a wtedy zwolnił am kroku, by nacieszyć się i zastanowić nad przyjemnnoś cią, jaką mi dawał a ta chwila i wiedok dokoł a. Był a godzina trzecia; zegar koś cielny wybijał ją, gdy mijał am dzwonnicę. Urok tej godziny leż ał w bliskim zmierzchu, w niskich, bladych promieniach sł oń ca. Znajdował am się o milę od Thornfield, na ś cież ce znanej latem z obfitoś ci ró ż polnych, jesienią z orzechó w i jeż yn, a nawet teraz posiadają cej pewne kolorowe skarby w postaci gł ogó w. Ale najmilszy czar zimowy tej okolicy polegał na zupeł nej samotnoś ci i bezlistnej ciszy. Powiew nie wydawał tu wcale odgł osu; nie był o tu bowiem ani jednego krzaczka ostrokrzewu czy bluszczu, któ ry by mó gł zaszemrać, a odarte z liś ci gł ogi i krzaki leszczyny ciche był y jak te biał e, zdeptane kamienie, któ rymi wysypany był ś rodek ś cież ki.

Blisko i daleko po obu stronach drogi widać był o tylko pola, na któ rych pasł o się bydł o, a mał e, brunatne ptaszki, ruszają ce się niekiedy w bezlistnym ż ywopł ocie, wyglą dał y jak rdzawe zeschł e liś cie, któ re zapomniał y opaś ć.

Dró ż ka ta szł a pod gó rę przez cał ą drogę do Hay; doszedł szy do tej poł owy, siadł am na przeł azie prowadzą cym stą d na pole.

Ogarniają c się szczelnie pł aszczem i chronią c rę ce w mufce, nie czuł am zimna, choć mroził o porzą dnie; dowodził tego ló d pokrywają cy ś cież kę, na któ rą mał y strumyk, obecnie zamarznię ty, wylał był po raptownej odwilż y parę dni temu.

Z miejsca, gdzie siedział am, mogł am patrzeć na Thornfield; szare, blankami uwień czone mury dworu był y gł ó wnym przedmiotem rzucają cym się w oczy w dolinie pode mną; lasy i drzewa z gniazdami wronimi wznosił y się na tle nieba na zachodzie.

Patrzył am, dopó ki sł oń ce nie zaszł o za drzewa i nie zatonę ł o w nich czerwone i jasne. A wtedy spojrzał am na wschó d.

Spoza szczytu wzgó rka nade mną wynurzał się wschodzą cy księ ż yc; jeszcze blady jak chmurka, nabierał ś wiatł oś ci z każ dą chwilą i ś wiecił nad Hay, któ re, wpó ł ukryte w drzewach, sł ał o niebieskie dymy z nielicznych kominó w; był o jeszcze o milę odległ e, ale w tej bezwzglę dnej ciszy mogł am dosł yszeć sł abe odgł osy ż ycia idą ce stamtą d. Ucho moje chwytał o takż e szmery pł yną cych potokó w, w jakich dolinach czy zagł ę bieniach - nie wiedział am sama, ale wiele był o wzgó rkó w poza Hay i niewą tpliwie wiele strumieni w wą wozach pomię dzy nimi. W ciszy wieczornej sł yszał o się plusk najbliż szych i szum dalekich strumieni.

Jakiś szorstki odgł os wpadł nagle mię dzy te delikatne pluskoty i szmery, ró wnocześ nie bardzo daleko i wyraź nie: gł oś ny tupot, chrzę st metaliczny zgasił cichutkie szepty pł yną cych fal, tak jak na obrazie potę ż na masa skał albo surowy zarys wielkiego dę bu, ciemny i silnie zaznaczony na przednim planie, zaciera zwiewną odległ oś ć lazurowych wzgó rz, sł onecznego widnokrę gu i skł ę bionych chmur, gdzie barwa stapia się z barwą.

Stuk rozległ się na ś cież ce: stuk kopyt koń skich; zakrę ty drogi jeszcze ukrywał y jeź dź ca, ale przybliż ał się. Miał am wł aś nie zejś ć z przeł azu, ale ponieważ ś cież ka był a wą ska, został am na miejscu, ż eby koń mó gł mnie miną ć. Mł oda był am wó wczas i rozmaite fantazje, wesoł e i ponure, snuł y mi się w gł owie: wspomnienia bajek opowiadanych niegdyś w dziecinnym pokoju; gdy wracał y w pamię ci, dojrzewają ca mł odoś ć dodawał a im sił y i wyrazistoś ci, jakiej im wiek dziecinny udzielić nie potrafił. Gdy się ten koń przybliż ał, a ja czekał am, czy rychł o się ze zmierzchu wył oni, przypomniał y mi się niektó re opowiadania Bessie o duchu z pó ł nocnej Anglii, imieniem Gytrash, któ ry pod postacią konia, muł a albo wielkiego psa straszył na pustych, samotnych drogach, a niekiedy objawiał się spó ź nionym podró ż nym, wł aś nie jak ten koń miał się objawić mnie.

Bardzo już był blisko, ale jeszcze dla mnie niewidoczny; wtedy opró cz tupotu kopyt koń skich usł yszał am szurgnię cie pod pł otem i tuż blisko pod krzakami leszczyny przesuną ł mi się wielki pies, dzię ki czarno_biał emu zabarwieniu widoczny wś ró d drzew. Był a to dokł adnie jedna z postaci Gytrasha - stworzenie podobne do lwa, dł ugowł ose, wielkogł owe.

Minę ł o mnie jednak wcale spokojnie, nie zatrzymują c się, by spojrzeć mi w twarz dziwnymi, nadpsimi oczami, jak się tego prawie spodziewał am. Za nim podą ż ał koń - rosł y wierzchowiec, na któ rym siedział jeź dziec. Mę ż czyzna, ludzka istota, od razu spł oszył czary.

Nikt nigdy nie dosiadał grzbietu Gytrasha, był zawsze sam; a duszki, o ile wiedział am, choć mogł y przyoblekać nieme ciał a zwierzą t, nigdy nie szukał y schronienia w pospolitym kształ cie ludzkim. Nie był to wię c ż aden Gytrash, tylko podró ż ny, któ ry wybrał tę dy kró tszą drogę do Millcote.

Przejechał, a ja poszł am dalej; parę krokó w uszł am zaledwie, gdy musiał am się obejrzeć, usł yszawszy zgrzyt poś liznię cia się, okrzyk: „A có ż to, u pioruna? ”, i odgł os upadku.

Jeź dź ca i konia ujrzał am teraz na ziemi; koń poś lizną ł się na zlodowaciał ej powierzchni ś cież ki. Pies zawró cił w podskokach, a widzą c swego pana w tym poł oż eniu i sł yszą c stę kanie konia, rozszczekał się tak, ż e aż wzgó rza odpowiadał y mu echem. Zrazu wę szył dokoł a leż ą cych, a potem podbiegł do mnie; nie mó gł nic innego zrobić, wyraź nie wzywał mnie na pomoc. Usł uchał am go i zbliż ył am się do podró ż nego, któ ry tymczasem usił ował wydostać się spod konia. Wysił ki jego tak był y energiczne, ż e pomyś lał am, iż wielkiej sobie krzywdy widocznie nie zrobił; zapytał am go jednakż e:

- Czy panu się co stał o?

Zdaje mi się, ż e klą ł pod nosem, choć nie jestem tego pewna; w każ dym razie coś tam mamrotał, co mu przeszkodził o odpowiedzieć mi od razu.

- Czy mogł abym moż e w czym pomó c? - zapytał am znowu.

- Niech pani stanie na boku - odpowiedział podnoszą c się najpierw na kolana, a potem na nogi. Usunę ł am się; po czym zaczę ł o się dź wiganie, tupanie, chrzę st, nawoł ywanie przy wtó rze takiego szczekania, ż e istotnie odstą pił am o kilka krokó w, nie mogł am się jednak zupeł nie dać odpę dzić, chcą c się wpierw przekonać, jak się to skoń czy.

Rezultat ostatecznie wypadł szczę ś liwie; koń staną ł, pies na komendę: „leż eć, Pilot! ”, uciszył się nareszcie. Teraz podró ż ny, nachyliwszy się, zaczą ł obmacywać stopę i nogę, jak gdyby badał, czy są cał e; widocznie coś go bolał o, gdyż przytrzymywał się przeł azu, ską d ja wł aś nie wstał am, i usiadł.

Pragnę ł am być uż yteczna lub przynajmniej usł uż na, wię c przybliż ywszy się powiedział am:

- Jeż eli pana coś boli i potrzebuje pan pomocy, mogę panu sprowadzić kogo z Thornfield Hall albo z Hay.

- Dzię kuję, dam sobie radę, nie mam zł amanych koś ci, to tylko zwichnię cie - i znowu wstał i pró bował nogi, ale przy tym mimo woli wyrwał o mu się:

„Ach! ”

Ś wiatł o dzienne niezupeł nie jeszcze zgasł o, a i księ ż yc ś wiecił jasno; widział am go teraz wyraź nie. Postać jego otulał pł aszcz do konnej jazdy z futrzanym koł nierzem i stalową klamrą; w ogó lnych zarysach mogł am dojrzeć, ż e jest to mę ż czyzna ś redniego wzrostu i bardzo szeroki w barach. Ciemną miał twarz o surowych rysach i nasę pionym czole; oczy jego i ś cią gnię te brwi miał y w tej chwili wyraz rozdraż niony i gniewny; był nie pierwszej mł odoś ci, ale nie doszedł jeszcze ś redniego wieku; mó gł liczyć ze trzydzieś ci pię ć lat.

Nie bał am się go i nawet nie bardzo mnie onieś mielał. Gdyby był przystojnym mł odzień cem, o bohaterskiej powierzchownoś ci, nie był abym się odważ ył a tak stać przed nim, wypytywać go wbrew jego woli i ofiarowywać mu się z usł ugami nieproszona. Nie wiem, czy kiedy w ż yciu widział am przystojnego mł odzień ca, a nigdy w ż yciu z ż adnym nie rozmawiał am. Miał am teoretyczne uznanie i respekt dla pię knoś ci, elegancji, rycerskoś ci, wdzię ku; gdybym jednak natknę ł a się na te zalety, wcielone w postać mę ską, odczuł abym instynktownie, ż e taki mę ż czyzna nie moż e sympatyzować z niczym, co był o we mnie, i unikał abym go tak, jak się unika ognia, pioruna i wszystkiego, co ś wieci jasno, ale jest antypatyczne.

Gdyby choć ten nieznajomy był się uś miechną ł i okazał mi dobry humor, gdy się do niego zwró cił am; gdyby ofiarowaną mu pomoc odrzucił był wesoł o i z podzię kowaniem, był abym sobie poszł a nie wznawiają c dopytywań; jednakż e wobec tego marsa, tej szorstkoś ci podró ż nego czuł am się swobodna; nie ruszył am się z miejsca, gdy rę ką dał mi znak, bym sobie poszł a, i oś wiadczył am:

- Nie mogę pozostawić tu pana o tak pó ź nej godzinie na tej pustej drodze, dopó ki nie zobaczę, ż e pan moż e wsią ś ć na konia.

Spojrzał na mnie, gdy to powiedział am; dotychczas nie wiem, czy zwró cił oczy w moją stronę.

- Są dzę, ż e pani sama powinna być już w domu - rzekł - jeż eli ma pani dom tu gdzieś w pobliż u; gdzie pani mieszka?

- Tam na dole; ja się wcale nie boję chodzić sama w nocy, kiedy księ ż yc ś wieci, chę tnie pobiegł abym do Hay, gdyby pan sobie ż yczył; idę tam i tak wrzucić list na pocztę.

- Mieszka pani tam na dole?

Czy pani ma na myś li ten dom z blankami? - tu wskazał Thornfield Hall, na któ re księ ż yc rzucał mgł awe ś wiatł o, oś wietlają ce dom wyraź nie i blado na tle lasu, któ ry przez kontrast z poś wiatą księ ż ycową wydawał się toną ć w gę stym cieniu.

- Tak, wł aś nie.

- Czyj to jest dom?

- Pana Rochestera.

- Czy pani zna pana Rochestera?

- Nie, nigdy go nie widział am.

- A wię c on tam nie mieszka?

- Nie.

- Czy moż e mi pani powiedzieć, gdzie on jest?

- Nie wiem.

- Pani nie jest sł uż ą cą we dworze, rzecz prosta. Pani jest... - przerwał i powió dł okiem po moim ubraniu, któ re, jak zwykle, był o nader proste: czarne weł niane okrycie, czarny filcowy kapelusz; panna sł uż ą ca był aby strojniej ubrana!

Widocznie nie mó gł odgadną ć, kim jestem, dopomogł am mu.

- Jestem nauczycielką - oś wiadczył am.

- Ach, nauczycielką! - powtó rzył. - A niechż e mnie licho, ż e też zapomniał em!...

Nauczycielka! - i znowu przypatrzył się mojemu ubraniu.

Po chwili wstał z przeł azu; twarz skurczył a mu się bó lem, gdy pró bował się poruszyć.

- Nie mogę prosić pani, by mi sprowadził a pomoc - rzekł - ale moż e mi pani sama trochę pomoż e, jeż eli pani ł askawa.

- Jak najchę tniej, proszę pana.

- Czy nie ma pani przy sobie parasola, któ ry by mi mó gł posł uż yć za laskę?

- Nie mam, niestety.

- Niech pani spró buje pochwycić cugle mojego konia i przyprowadzić go ku mnie; czy pani się nie boi?

Bał abym się dotkną ć konia, gdybym był a sama, ale gdy mi polecił to zrobić, był am gotowa usł uchać. Poł oż ył am mufkę na przeł azie i zbliż ył am się do wysokiego konia; starał am się pochwycić uzdeczkę, ale koń, stworzenie rozumne, nie pozwalał mi zbliż yć się do swojej gł owy; pró bował am, pró bował am, ale nadaremnie; a przez cał y ten czas ś miertelnie się bał am drepcą cych jego przednich nó g.

Podró ż ny czekał i patrzył czas jakiś, aż się w koń cu roześ miał.

- Jak widzę - rzekł - gó ra nie da się sprowadzić do Mahometa, toteż jedyne, co pani moż e zrobić, to dopomó c Mahometowi, aż eby mó gł podejś ć do gó ry; muszę panią prosić, ż eby pani tu przyszł a.

Przyszł am.

- Niech pani wybaczy - mó wił dalej - koniecznoś ć zmusza mnie do wysł ugiwania się panią.

Poł oż ył cię ż ką rę kę na moim ramieniu i opierają c się na mnie doś ć mocno, kuleją c doszedł do wierzchowca. Raz pochwyciwszy cugle, opanował go od razu i wskoczył na siodł o, wykrzywiają c się przy tym strasznie, gdyż uraził o to jego zwichnię tą nogę.

- A teraz - powiedział, puszczają c przygryzioną wargę - niech mi pani jeszcze tylko poda szpicrutę; leż y tam, pod pł otem.

Znalazł am ją i podał am.

- Dzię kuję, a teraz niech się pani ś pieszy z listem do Hay i wraca jak najprę dzej.

Pod dotknię ciem ostrogi koń drgną ł, wspią ł się i skoczył pę dem, pies za nim. Zniknę li...

Jak wrzosu gał ą zka, któ rą w pustym polu wiatr dziki wirem unosi...

 

Podniosł am mufkę i poszł am dalej. Zdarzenie to nie miał o znaczenia dla mnie. Był to wypadek nie romantyczny, nie ciekawy, a jednak wnió sł coś nowego w jedną godzinę jdenostajnego ż ycia. Pomoc moja był a potrzebna i zaż ą dano jej ode mnie; tę pomoc dał am, był am rada, ż e coś uczynił am: choć pospolity i przemijają cy był ten czyn, był jednak dział aniem, a mnie znuż ył o bierne istnienie.

A takż e ta nowa twarz był a jak nowy obraz zawieszony w galerii pamię ci; i niepodobny był do wszystkich tam wiszą cych: po pierwsze dlatego, ż e był a to twarz mę ska, a po wtó re dlatego, ż e był a ciemna, silna i surowa.

Miał am ją wcią ż przed oczami dochą dzą c do Hay i wrzucają c list na poczcie; widział am ją przez cał y czas schodzą c szybko ze wzgó rza w drodze powrotnej.

Doszedł szy do przeł azu zatrzymał am się na chwilę, rozejrzał am dokoł a i sł uchał am, spodziewają c się, ż e tę tent kopyt koń skich rozlegnie się znó w na ś cież ce, a jeź dziec w pł aszczu, z psem nowofunlandzkim, podobnym do Gytrasha, stanie mi ponownie przed oczami. Ujrzał am jednakż e tylko pł ot i wierzbę o obcię tych gał ę ziach, nieruchomo i prosto sterczą cą w promieniach księ ż yca; doleciał mnie leciuchny szmer wiatru bł ą dzą cego chwilami wś ró d drzew dokoł a Thornfield, odległ ego o milę; rzuciwszy okiem w kierunku tego szmeru, dostrzegł am ś wiatł o w jednym oknie; to mi przypomniał o, ż e już pó ź no, wię c przyś pieszył am kroku.

Niechę tnie wracał am do Thornfield. Przejś ć przez jego pró g znaczył o dla mnie wracać do zastoju; przebyć milczą cy hall, wejś ć po ciemnawych schodach do samotnego pokoiku, a potem spotkać się ze spokojną panią Fairfax i spę dzić z nią dł ugi wieczó r zimowy, z nią jedną tylko - to znaczył o dla mnie zgnieś ć zupeł nie lekkie podniecenie, któ re wzbudził we mnie spacer, skrę pować z powrotem moją istotę niewidzialnymi wię zami jednostajnego i nazbyt spokojnego istnienia - istnienia, któ rego nawet dobre strony bezpieczeń stwa i dostatku przestawał am oceniać. Ile dobrego zrobił oby mi, gdybym został a rzucona w odmę t niepewnoś ci i wir walki ż yciowej, by wś ró d cię ż kich i bolesnych przeż yć nauczyć się pragną ć tego spokoju, wś ró d któ rego teraz tę sknił am za czym innym! Tak jest, tyle dobrego, ile by zrobił dł ugi spacer czł owiekowi znuż onemu nieruchomym siedzeniem w nazbyt wygodnym fotelu: i tak jak on zapragną ł by ruchu w swoich warunkach, tak ja go zapragnę ł am w moich.

Zatrzymał am się przy bramie; zatrzymał am się na trawniku; chodził am tam i z powrotem po brukowanej ś cież ce; okiennice szklanych drzwi był y zamknię te, nie mogł am zajrzeć do wnę trza; coś odcią gał o moje oczy i duszę od tej posę pnej budowli - od tej szarej pustki peł nej ciemnych celek, bo taką mi się teraz wydał a; coś mnie cią gnę ł o do tego nieba roztoczonego nade mną - niebieskiego oceanu bez jednej chmurki. Księ ż yc suną ł po nim uroczyś cie; tarcza jego, wypł yną wszy zza wzgó rz, zdawał a się spoglą dać coraz dalej i dalej i zmierzać ku zenitowi, czarnemu prawie w swojej otchł annej gł ę bi, w niezmierzonej swej dali; w ś lad za księ ż ycem cią gnę ł y migotliwe gwiazdy, a patrzą c na nie czuł am drż enie serca, ż ar w krwi.

Drobnostki przywoł ują nas z powrotem na ziemię; w hallu wybił zegar; to wystarczył o, odwró cił am się od gwiazd i księ ż yca, otworzył am boczne drzwi i weszł am do domu.

Hall nie był ani ciemny, ani widny, oś wietlony jedynie wysoko zawieszoną brą zową lampą. Jakiś ciepł y blask zalewał go oraz dolne stopnie dę bowych schodó w.

To czerwonawe ś wiatł o pł ynę ł o z wielkiego jadalnego pokoju, któ rego podwoje był y otwarte, ukazują c wesoł y ogień mile oś wietlają cy marmurowy kominek, mosię ż ne jego kraty, purpurowe draperie i politurowane meble. W tym ś wietle widać był o kilka osó b siedzą cych przed kominkiem.

Zaledwie pochwycił am okiem ten widok, zaledwie dosł yszał am wesoł y gwar gł osó w, wś ró d któ rych odró ż nił am gł os Adelki, gdy drzwi się zamknę ł y.

Poś pieszył am do pokoju pani Fairfax; i tam palił się ogień, ale nie był o ani ś wiecy, ani pani Fairfax. Zamiast tego ujrzał am tam siedzą cego prosto na dywaniku i wpatrzonego poważ nie w pł omień wielkiego czarno_biał ego psa o dł ugiej sierś ci, podobnego do tego Gytrasha z drogi polnej. Tak był do niego podobny, ż e przystą pił am bliż ej i zawoł ał am:

„Pilot! ” Pies wstał, podszedł do mnie i obwą chał mnie.

Pogł askał am go, a on zamerdał wielkim ogonem. Tak niesamowitym jednak wydał mi się stworzeniem, zwł aszcza w samotnoś ci, ż e nie wiedział am, ską d się tu wzią ł.

Zadzwonił am, gdyż potrzebował am ś wiecy, chciał am się też dowiedzieć czegoś o tym goś ciu.

Weszł a Lea.

- Co to za pies, Leo?

- Przyjechał z panem.

- Z kim?

- Z naszym panem. Z panem Rochesterem; pan wł aś nie przyjechał.

- Rzeczywiś cie? A pani Fairfax jest z panem?

- Tak, i panna Adela takż e; są w jadalnym pokoju, a John pojechał po doktora, bo pan miał wypadek; koń jego upadł i pan ma nogę zwichnię tą w kostce.

- Czy koń upadł na drodze do Hay?

- Tak, zstę pują c z gó ry poś lizną ł się na zamarznię tej kał uż y.

- Ach, tak! Przynieś mi ś wiecę, proszę cię, Leo!

Lea przyniosł a mi ś wiecę; weszł a z nią i pani Fairfax, któ ra mi powtó rzył a nowiny dodają c, ż e doktor Carter przyjechał i jest teraz u pana Rochestera. Nastę pnie szybko wyszł a, by zakrzą tną ć się koł o herbaty, a ja poszł am na gó rę zdją ć okrycie.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.