Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział XI



Nowy rozdział w powieś ci to coś takiego jak nowa scena w sztuce teatralnej, a gdy teraz podnoszę kurtynę, wyobraź sobie, czytelniku, ż e widzisz pokó j w hotelu „Pod Kró lem Jerzym” w Millcote, z takim obiciem w duż y deseń na ś cianach, jakie bywają w pokojach hotelowych; z takim dywanem, takimi meblami, ozdobami nad kominkiem i sztychami, wś ró d któ rych widzisz portret Jerzego III oraz portret księ cia Walii i scenę ś mierci Wolfe'a. [4] Wszystko to widzisz przy ś wietle lampy olejnej, zwieszają cej się od sufitu, i sutego ognia, przy któ rym siedzę w pł aszczu i kapeluszu: mufka i parasol leż ą na stole, a ja rozgrzewam zzię bł e i ś cierpł e czł onki nasią kł e chł odem po szesnastu godzinach podró ż y w ostrym paź dziernikowym powietrzu. Wyjechał am z Lowton o czwartej godzinie rano, a zegar ratuszowy w Millcote wł aś nie bije ó smą wieczó r.

Chociaż siedzę tu wzglę dnie wygodnie, nie odczuwam zupeł nego spokoju. Myś lał am, gdy kareta pocztowa tutaj stanę ł a, ż e ktoś bę dzie tu na mnie czekał.

Niespokojnie rozglą dał am się schodzą c po drewnianych schodkach, któ re posł ugacz przystawił dla mojej wygody; spodziewał am się usł yszeć swoje nazwisko, zobaczyć jakiś powó z przysł any po mnie z Thornfield.

Tymczasem nic podobnego nie był o widać, a kelner zapytany, czy kto nie dowiadywał się o pannę Eyre, odpowiedział przeczą co.

Toteż nie miał am innego wyboru jak poprosić o pokó j w hotelu, i tutaj oto czekam przeję ta ró ż nymi wą tpliwoś ciami i obawą.

Bardzo dziwnego uczucia doznaje niedoś wiadczona mł oda istota zdają c sobie sprawę, ż e jest zupeł nie sama na ś wiecie, odcię ta od wszelkich stosunkó w z ludź mi, niepewna, czy dotrze do portu, do któ rego zmierza, a ś wiadoma, ż e wiele przeszkó d nie pozwoli jej zawró cić do tego, któ ry opuś cił a. Urok przygody osł adza to wraż enie, duma się nim cieszy, ale lę k rzuca nań cień, we mnie zaś lę k zapanował przemoż nie, gdy minę ł o pó ł godziny, a samotnoś ci mej nic nie przerywał o. Postanowił am zadzwonić.

- Czy jest tu w są siedztwie posiadł oś ć zwana Thornfield? - zapytał am sł uż ą cego, gdy stawił się na dzwonek.

- Thornfield? Nie wiem, proszę pani, zapytam przy bufecie.

Znikną ł, ale wnet powró cił.

- Czy nazwisko pani panna Eyre? - zapytał.

- Tak.

- Jakiś czł owiek czeka tu na panią.

Skoczył am na ró wne nogi, pochwycił am mufkę i parasol i wybiegł am na korytarz. Przy otwartych drzwiach stał jakiś mę ż czyzna, a na niejasno oś wietlonej ulicy dojrzał am jednokonny powó z.

- To bę dzie zapewne bagaż pani - przemó wił zobaczywszy mnie i wskazał walizkę stoją cą na korytarzu.

- Tak jest.

Wynió sł walizkę i umieś cił ją na powoziku, po czym ja wsiadł am; zanim zatrzasną ł drzwiczki, zapytał am, jak daleko to Thornfield.

- Bę dzie ze sześ ć mil.

- Jak dł ugo potrwa nasza jazda?

- Moż e z pó ł torej godziny.

Zamkną ł drzwiczki, wsiadł na kozioł i ruszyliś my. Jechaliś my powoli, miał am doś ć czasu na rozmyś lania. Rada był am, ż e nareszcie zbliż am się do celu podró ż y. Oparta w wygodnym, choć nie eleganckim powoziku, puś cił am wodze dumaniu.

„Wyobraż am sobie - myś lał am - są dzą c po prostocie sł uż ą cego i ekwipaż u, ż e pani Fairfax nie musi być tak wielce ś wietną damą; tym lepiej; raz tylko w ż yciu mieszkał am w domu wielkich pań stwa i bardzo się wś ró d nich czuł am nieszczę ś liwa. Ciekawa jestem, czy mieszka sama z tą mał ą dziewczynką tylko; jeż eli tak i jeż eli jest dosyć mił a, potrafię z pewnoś cią ż yć z nią dobrze; bę dę się o to starał a; w tym tylko bieda, ż e chociaż się czł owiek najusilniej stara, nie zawsze mu się udaje. W Lowood, to prawda, postanowił am być jak najlepsza, dotrzymał am postanowienia i udał o mi się zyskać sympatię i uznanie; ale pamię tam, ż e u pani Reed najlepsze chę ci moje rozbijał y się o szorstką i wzgardliwą odprawę. Dał by Bó g, by pani Fairfax nie okazał a się drugą panią Reed; a zresztą, gdyby nawet tak był o, nic mnie nie zmusza, ż ebym pozostał a u niej!

W najgorszym razie mogę zawsze dać nowe ogł oszenie. Ciekawa jestem, czy to jeszcze daleko. ”

Spuś cił am okno i wyjrzał am; Millcote pozostał o za nami; są dzą c po iloś ci ś wiateł, miasto to był o doś ć wielkie, o wiele wię ksze niż Lowton.

Przejeż dż aliś my teraz, o ile mogł am dojrzeć, przez rodzaj pastwiska, wszę dzie jednak widział o się rozsiane domostwa.

Czuł am, ż e znajduję się w okolicy odmiennej od Lowood, ludniejszej, mniej malowniczej, ruchliwszej, mniej romantycznej.

Droga był a cię ż ka, noc mglista; woź nica mó j pozwolił koniowi przez cał y czas iś ć stę pa i pó ł torej godziny przecią gnę ł o się bodaj do dwó ch; na koniec odwró cił się na koź le i powiedział:

- A teraz to już dojeż dż amy do Thornfield!

Wyjrzał am znowu: mijaliś my koś ció ł; zobaczył am niską, przysadzistą wież ę, a zegar na niej wybijał wł aś nie kwadrans; zobaczył am rzą d gę stych ś wiateł na skł onie pagó rka, oznaczają cy wieś czy osiedle.

W dziesię ć minut potem woź nica zsiadł z kozł a i otworzył bramę na oś cież; przejechaliś my, a wrota zatrzasnę ł y się za nami.

Posuwaliś my się teraz powoli drogą zajazdową, aż podjechaliś my przed dł ugi front domu. Ś wiatł o ś wiec bł yszczał o w jednym ł ukowym oknie; wszystkie inne był y ciemne. Powozik zatrzymał się przed drzwiami frontowymi; otworzył a je sł uż ą ca, wysiadł am i weszł am.

- Proszę panią tę dy - rzekł a dziewczyna. - Przeszł am za nią przez kwadratowy hall o wysokich drzwiach dokoł a; wpuś cił a mnie do pokoju, mocno oś wietlonego buchają cym na kominku ogniem i ś wiecami. Ś wiatł o olś nił o mnie na razie po ciemnoś ciach, do jakich przez dwie godziny oczy moje nawykł y; gdy jednak wzrok mi powró cił, mił y obraz ukazał się moim oczom.

Zaciszny, mał y pokó j; stó ł przed wesoł ym ogniem na kominku; fotel o wysokim oparciu, staroś wiecki, a w nim siedzą ca najmilsza w ś wiecie staruszka we wdowim czepeczku, czarnej jedwabnej sukni i ś nież nobiał ym muś linowym fartuszku; zupeł nie taka, jak sobie wyobraził am panią Fairfax, tylko mniej okazał a i z pozoru ł agodniejsza.

Zaję ta był a robotą na drutach; duż y kot poważ nie siedział u jej nó g; niczego, jednym sł owem, nie brakł o ku wytworzeniu idealnego domowego nastroju. Jak na pierwsze kroki począ tkują cej nauczycielki trudno by wymarzyć pomyś lniejszą atmosferę; nie był o tu przygniatają cej wielkoś ci, krę pują cej wyniosł oś ci; zaledwie też weszł am, staruszka wstał a i szybko a uprzejmie podeszł a do mnie.

- Jak się droga pani miewa?

Boję się, ż e pani nudną miał a drogę; John jeź dzi tak wolno; musiał a pani zzię bną ć, niech się pani zbliż y do ognia.

- Mam przyjemnoś ć mó wić z panią Fairfax, nieprawdaż? - przemó wił am.

- Tak; niech pani siada.

Zaprowadził a mnie do wł asnego fotela, a potem zaczę ł a zdejmować ze mnie szal i rozwią zywać mi wstą ż ki kapelusza; prosił am ją, ż eby sobie nie zadawał a tyle trudu.

- O, to ż aden trud, a pani rę ce zapewne zgrabiał y z zimna.

Lea, przyrzą dź trochę gorą cego wina i podaj kilka kanapek; masz tu klucze od spiż arni.

I wycią gną wszy z kieszeni prawdziwie gospodarski pę k kluczy wrę czył a je sł uż ą cej.

- Niechż e się pani zbliż y do ognia - mó wił a dalej. - Rzeczy swoje, moja droga, przywiozł a pani zapewne teraz?

- Tak, proszę pani.

- Każ ę je wnieś ć do pani pokoju - rzekł a i wyszł a drobnym kroczkiem.

„Traktuje mnie jak goś cia - pomyś lał am. - Nie spodziewał am się takiego przyję cia; spodziewał am się chł odu i oficjalnej uprzejmoś ci; co innego opowiadano mi o traktowaniu nauczycielki; ale nie trzeba cieszyć się za wcześ nie. ”

Pani Fairfax powró cił a; usunę ł a ze stoł u swoją robotę i parę ksią ż ek, robią c miejsce na tacę, któ rą teraz wniosł a Lea; sama też podał a mi posił ek.

Czuł am się skrę powana taką uprzejmoś cią, jakiej dotą d nigdy nie zaznał am, i to ze strony mojej pracodawczyni i zwierzchniczki; ponieważ jednak ona widocznie uważ ał a, ż e to, co robi, jest w porzą dku, wię c pomyś lał am, ż e najlepiej bę dzie przyjmować jej grzecznoś ci spokojnie.

- Czy bę dę miał a przyjemnoś ć dziś jeszcze zobaczyć pannę Fairfax? - zapytał am po zjedzeniu tego, czym mnie czę stował a.

- Co pani powiedział a, moja droga? Jestem trochę przygł ucha - odpowiedział a dobra pani przysuwają c ucho do moich ust.

Powtó rzył am wyraź niej moje pytanie.

- Pannę Fairfax? Ach, pani chce powiedzieć pannę Varens. Przyszł a pani uczenniczka nazywa się Varens.

- Ach, tak! Wię c to nie pani có reczka?

- Nie, ja nie mam dzieci.

Miał am ochotę dopytywać dalej, dowiedzieć się, czym jest dla niej mał a Varens, ale przypomniał am sobie, ż e to niegrzecznie zadawać zbyt wiele pytań i ż e przecież dowiem się o tym z czasem.

- Taka jestem zadowolona - mó wił a dalej siadł szy naprzeciw mnie i biorą c kota na kolana - ż e pani przyjechał a. Przyjemne teraz bę dzie ż ycie w towarzystwie pani. Naturalnie, tutaj jest zawsze przyjemnie, bo Thornfield to pię kny stary dwó r, moż e trochę zaniedbany w ostatnich latach, ale zawsze bardzo to godna siedziba. A jednak, pani rozumie, ż e zimą smutno, gdy się jest zupeł nie samą, choć by w najlepszym mieszkaniu.

Powiedział am „samą ” - prawda, ż e Lea to mił a dziewczyna, a John i jego ż ona - ludzie bardzo przyzwoici; ale, widzi pani, to tylko sł uż ba i nie moż na rozmawiać z nimi jak z ró wnymi sobie - trzeba ich trzymać trochę z daleka, ż eby nie stracić na powadze. Minionej zimy (a był a to bardzo surowa zima, jeś li pani pamię ta; o ile ś nieg nie padał, to lał o i wiał o), otó ż minionej zimy od listopada do lutego opró cz rzeź nika i listonosza ż ywa dusza nie pokazał a się tutaj. Toteż naprawdę wpadał am w melancholię, wieczó r po wieczorze wysiadują c tak sama; niekiedy wzywał am do siebie Leę, ż eby mi poczytał a trochę; ale zdaje mi się, ż e biednej dziewczynie nie bardzo to smakował o, ten obowią zek był dla niej zbyt ucią ż liwy. Wiosną i latem to już czł owiekowi raź niej: sł oń ce i dł ugie dni tyle zmian przynoszą; a wł aś nie na począ tku tej jesieni mał a Adelka Varens przybył a tu z boną; dziecko od razu oż ywia cał y dom; a teraz z panią bę dzie mi zupeł nie wesoł o!

Prawdziwie ciepł ym uczuciem zabił o we mnie serce ku zacnej staruszce, gdym sł uchał a jej gawę dzenia. Przysunę ł am swoje krzesł o bliż ej ku niej i powiedział am, ż e serdecznie pragnę, aż eby znalazł a we mnie towarzystwo tak mił e, jak to sobie obiecuje.

- Ale nie bę dę już pani dł uż ej zatrzymywać - rzekł a. - Dochodzi dwunasta, jechał a pani cał y dzień i musi być zmę czona.

Jeż eli pani dobrze rozgrzał a sobie nogi, to zaprowadzę panią do jej pokoju. Kazał am dla pani przygotować pokó j obok mojego; to tylko pokoik, ale pomyś lał am, ż e bę dzie go pani wolał a niż któ ry z wielkich frontowych; to prawda, ż e tam meble są pię kniejsze, ale wielkie pokoje są takie smutne i opuszczone, ja sama nigdy w nich nie sypiam.

Podzię kował am za ż yczliwoś ć przy wyborze, a ż e istotnie zmę czył a mnie dł uga podró ż, oś wiadczył am, ż e gotowa jestem poł oż yć się. Pani Fairfax wzię ł a ś wiecę i wyszł a z pokoju, a ja w ś lad za nią. Najpierw poszł a przekonać się, czy drzwi od hallu są zamknię te; wycią gną wszy klucz z zamka poprowadził a mnie na gó rę. Schody i porę cze był y dę bowe, okna nad schodami wysokie z gotyckimi kratami.

Zaró wno okna, jak i dł uga galeria, na któ rą wychodził y drzwi sypialnych pokoi, robił y wraż enie jakiejś koś cielnej a nie mieszkalnej budowli. Nawet chł ó d i powietrze jakby sklepień podziemnych panował y na schodach i galerii, nasuwają c niemił e wraż enie pustki i samotnoś ci.

Toteż rada był am, gdy wszedł szy ostatecznie do mojego pokoju, przekonał am się, ż e jest mał y i umeblowany w zwykł ym, nowoczesnym stylu.

Gdy pani Fairfax powiedział a mi ż yczliwie dobranoc, zamknę ł am drzwi i rozejrzał am się spokojnie dokoł a. Wesoł y wyglą d mojego pokoiku zatarł we mnie niesamowite wraż enie ciemnych, obszernych schodó w i dł ugiej, zimnej galerii. Uprzytomnił am sobie, ż e po cał ej dobie fizycznego trudu i duchowego niepokoju znajduję się nareszcie w bezpiecznym porcie.

Wdzię cznoś cią wezbrał o we mnie serce, uklę kł am przy ł ó ż ku i zaniosł am dzię kczynną modlitwę, nie zapominają c bł agać o dalszą pomoc i moż noś ć zasł uż enia na tę dobroć, któ rą mi tak szczerze ofiarowano, zanim na nią zapracował am. Posł anie moje był o mię kkie, a w samotnym pokoju nie czaił y się strachy. Zmę czona i ró wnocześ nie zadowolona zasnę ł am niebawem mocno. Jasny był dzień, gdym się obudził a.

Tak wesoł ym wydał mi się pokoik, gdy sł oń ce zaś wiecił o przez niebieskie perkalowe firanki ukazują c ś ciany tapetowane i dywan na podł odze; tak się to ró ż nił o od prostych desek i wyplamionych tynkó w w Lowood, ż e na ten widok wpadł am w dobry humor. Zewnę trzne rzeczy mają wielki wpł yw na mł odych; pomyś lał am, ż e jaś niejszy okres ż ycia otwiera się przede mną - okres, któ ry bę dzie miał i kwiaty, i przyjemnoś ci obok cierni i trudó w. Wszystko we mnie, pobudzone zmianą otoczenia wobec nowego pola otwartego nadziejom, drgnę ł o nowym ż yciem.

Nie wiem dokł adnie, czego się spodziewał am, ale w każ dym razie czegoś mił ego; moż e nie dzisiaj, nie za miesią c, ale w nieokreś lonej przyszł oś ci.

Wstał am, ubrał am się starannie, chociaż jak najskromniej, gdyż w cał ej swojej garderobie nie miał am niczego, co by nie był o jak najproś ciej uszyte; lubił am jednak schludnoś ć i starannoś ć w ubiorze. Nie leż ał o w mej naturze zaniedbywać powierzchownoś ć, nie dbać o wraż enie; przeciwnie, pragnę ł am zawsze wyglą dać moż liwie najlepiej i podobać się o tyle, o ile mogł am nie bę dą c urodziwa.

Ż ał ował am niekiedy, ż e nie jestem ł adniejsza; pragnę ł am niekiedy mieć ż ywszą cerę, prosty nos, drobne rumiane usta; pragnę ł am być wysoka, postawna i dobrze zbudowana; odczuwał am to jako nieszczę ś cie, ż e jestem taka mał a i blada, ż e mam rysy tak nieregularne i wydatne. I ską d się brał y we mnie te pragnienia i ż ale? Trudno by na to odpowiedzieć; ja sama wtedy nie umiał abym dać sobie na to jasnej odpowiedzi, a przecież był po temu powó d, logiczny i naturalny. Bą dź co bą dź, gdy wyszczotkował am wł osy bardzo gł adko i wł oż ył am czarną sukienkę - któ ra, choć skromna na modł ę kwakró w, miał a przynajmniej tę zaletę, iż doskonale leż ał a, gdy przypię ł am czysty biał y koł nierzyk, pomyś lał am, ż e wyglą dam dosyć przyzwoicie, by mó c się pokazać pani Fairfax i nie wywoł ać antypatii w mojej nowej uczennicy. Otworzył am tedy okno, uł oż ył am wszystko w porzą dku na toalecie i wyszł am.

Miną wszy dł ugą, matą zasł aną galerię, zeszł am po ś liskich dę bowych schodach i weszł am do hallu; tam zatrzymał am się chwilę; przyglą dał am się obrazom na ś cianach (jeden, pamię tam, przedstawiał marsowego mę ż czyznę w zbroi, a drugi damę w upudrowanej peruce i naszyjniku z pereł ), brą zowej lampie zwieszają cej się z sufitu, wielkiemu zegarowi, któ rego pudł o był o z kunsztownie rzeź bionego dę bu i czarne jak heban od czyszczenia. Wszystko wydawał o mi się wielce okazał e i wszystko mi imponował o, bo też tak mał o był am przyzwyczajona do wszelkich wspaniał oś ci! Drzwi hallu, do poł owy oszklone, był y otwarte; stanę ł am w progu.

Pię kny był poranek jesienny; wczesne sł oń ce ś wiecił o pogodnie nad ż ó ł kną cymi gajami i jeszcze zielonymi polami; wyszedł szy na trawnik podniosł am wzrok i obejrzał am front domu. Dom był na trzy pię tra wysoki, niewielkich rozmiaró w, ale doś ć okazał y: dwó r szlachecki, nie wielkopań ska siedziba. Biegną ce dokoł a dachu blanki nadawał y mu wyglą d malowniczy. Szary front dworu odbijał od zielonego tł a drzew, dź wigają cych mnó stwo gniazd wronich. Kraczą ce ich mieszkanki unosił y się teraz w powietrzu przelatują c ponad trawnikiem i ogrodem, by opaś ć na wielkiej ł ą ce poza niskim pł otem, gdzie rzą d potę ż nych starych drzew cierniowych, silnych, sę katych i szerokich jak dę by, od razu wyjaś nił mi etymologię nazwy miejscowoś ci. *

Dalej widniał y pagó rki; nie był y one tak wyniosł e jak te, któ re otaczał y Lowood, ani tak skaliste i nie tworzył y takiej zapory odgraniczają cej od ż yją cego ś wiata, lecz ciche, spokojne, a jednak zamykają ce Thornfield w jakimś odosobnieniu, jakiego nie był abym przypuszczał a w pobliż u tak ruchliwej miejscowoś ci jak Millcote. Mał e osiedle, któ rego dachy wyglą dał y spoś ró d drzew, rozpostarł o się na pochył oś ci jednego pagó rka; koś ció ł miejscowy wznosił się bliż ej Thornfield; szczyt jego starej wież y sterczał nad kę pą drzew pomię dzy domem a bramą.

Thorn - cierń; Thornfield - pole cierniowe.

Radował am się jeszcze spokojnym widokiem i mił ą ś wież oś cią powietrza; przysł uchiwał am się z przyjemnoś cią krakaniu wron.

Jeszcze oglą dał am szeroki, siwy front domu, zastanawiają c się nad tym, jaki to wielki dom dla samotnej jego mieszkanki, mał ej staruszki pani Fairfax, gdy pani ta ukazał a się w drzwiach.

- Co widzę? Już pani wyszł a? - powiedział a. - Ranny ptaszek z pani.

Zbliż ył am się do niej; powitał a mnie serdecznym pocał unkiem i uś ciskiem rę ki.

- Jak się pani podoba Thornfield? - zapytał a.

Powiedział am jej, ż e bardzo mi się podoba.

- Tak - odpowiedział a - to ł adna siedziba; lę kam się tylko, ż e zakradną się tu nieporzą dki, jeż eli pan Rochester nie zastanowi się i nie zamieszka tu na stał e albo przynajmniej jeż eli czę ś ciej tu nie bę dzie zaglą dał: wielkie domy i pię kne ogrody wymagają obecnoś ci wł aś ciciela.

- Pan Rochester!

Któ ż to jest? - zawoł ał am.

- Wł aś ciciel Thornfield - odpowiedział a spokojnie. - To pani nie wiedział a, ż e on się nazywa Rochester?

Naturalnie, ż e nie wiedział am, nigdy o nim przedtem nie sł yszał am; ale staruszka widocznie uważ ał a istnienie jego za fakt ogó lnie wiadomy, o któ rym każ dy instynktownie musi wiedzieć.

- A ja myś lał am - powiedział am dalej - ż e Thornfield należ y do pani.

- Do mnie? Dziecko moje, co za pomysł! Ja tu jestem tylko gospodynią _zarzą dczynią. To prawda, ż e jestem daleko spokrewniona z Rochesterami ze strony matki, a wł aś ciwie nie tyle ja, ile mó j mą ż. Mó j mą ż był duchownym, pastorem w Hay, tej mał ej wiosce tam na wzgó rzu, a ten oto koś ció ł blisko bram to był jego koś ció ł. Matka obecnego pana Rochestera z domu Fairfax był a kuzynką mojego mę ż a; ale ja nie wykorzystuję tego pokrewień stwa, jest ono dla mnie niczym; uważ am się po prostu za zwykł ą zarzą dczynię; mó j chlebodawca jest zawsze uprzejmy, a ja też niczego wię cej nie wymagam.

- A ta mał a dziewczynka, moja uczennica?

- To jest pupilka pana Rochestera; polecił mi wyszukać dla niej nauczycielkę. Są dzę, ż e ją chce wychować w naszym hrabstwie. A oto wł aś nie ona idzie z boną!

Tak wię c wyjaś nił a się zagadka; ta uprzejma, dobrotliwa maleń ka wdowa nie był a ż adną wielką panią, był a osobą zależ ną tak jak i ja. Nic na tym w moich oczach nie stracił a, przeciwnie, ucieszył o mnie to tylko. Ró wnoś ć pomię dzy nią a mną stawał a się rzeczywistsza, nie wynikał a tylko z ł askawoś ci z jej strony; tym lepiej, bę dę się czuł a swobodniejsza na swoim stanowisku.

Gdy tak rozmyś lał am, mał a dziewczynka wyprzedzają c towarzyszkę biegł a ku nam przez trawnik. Przyjrzał am się mojej uczennicy, któ ra, zdaje się, z począ tku mnie nie zauważ ył a.

Był o to dziecko jeszcze, moż e siedmio_ albo oś mioletnie, delikatnie zbudowane, z bladą, o drobnych rysach twarzyczką.

Obfite wł osy opadał y jej w lokach do pasa.

- Dzień dobry, Adelko - przemó wił a pani Fairfax. - Pó jdź i przywitaj się z tą panią, któ ra cię bę dzie uczył a, tak aż ebyś wyrosł a z czasem na mą drą kobietę.

Mał a zbliż ył a się.

- C'est l~a ma gouvernante?

(Czy to moja guwernantka? - fr. )

- rzekł a wskazują c mnie palcem i zwracają c się do bony; ta odpowiedział a:

- Mais oui, certainement.

(Ależ tak, naturalnie. - Fr. ).

- Czy to są cudzoziemki? - zapytał am, ze zdumieniem usł yszawszy ję zyk francuski.

- Bona jest cudzoziemką, a Adelka urodził a się na kontynencie, któ ry dopiero przed kilku miesią cami opuś cił a. Gdy tu przybył a, nie umiał a zupeł nie mó wić po angielsku; teraz mó wi trochę; ja jej nie rozumiem, tak miesza angielski z francuskim, ale pani z pewnoś cią potrafi dobrze ją zrozumieć.

Mnie na szczę ś cie francuskiego uczył a Francuzka; a ż e starał am się zawsze jak najwię cej rozmawiać z panią Pierrot, ż e przy tym przez siedem lat uczył am się codziennie kawał ka prozy francuskiej na pamię ć, pracował am nad akcentem naś ladują c wymowę swej nauczycielki, wię c też osią gnę ł am pewien stopień biegł oś ci i poprawnoś ci w tym ję zyku i nie obawiał am się trudnoś ci w porozumiewaniu się z Adelką. Mał a przybliż ył a się do mnie i podał a mi rę kę, ja zaś prowadzą c ją na ś niadanie, powiedział am kilka zdań w jej wł asnym ję zyku; odpowiadał a mi zrazu kró tko, ale gdy siadł yś my do stoł u, mał a, przypatrzywszy mi się badawczo przez jakie dziesię ć minut swymi wielkimi piwnymi oczami, zaczę ł a nagle bardzo szybko mó wić:

- Ach! - zawoł ał a po francusku - pani umie mó wić moim ję zykiem tak dobrze jak pan Rochester!

Mogę rozmawiać z panią, tak jak z nim rozmawiam: i SoĆ phie bę dzie mogł a mó wić do pani! Jak ona się ucieszy! Nikt jej tutaj nie rozumie; pani Fairfax umie tylko po angielsku. Sophie to moja bona; przybył a tu ze mną przez morze wielkim okrę tem z kominem, któ ry dymił, i jak jeszcze!...

Ja chorował am i Sophie takż e, a i pan Rochester chorował. Pan Rochester leż ał na kanapie w ł adnym pokoju, któ ry nazywał się salonem, a Sophie i ja miał yś my ł ó ż eczka gdzie indziej. Ja o mał o nie wypadł am ze swego, był o takie jak pó ł eczka. A mademoiselle, jak się mademoiselle nazywa?

- Eyre. Jane Eyre.

- Aire? Ba! nie umiem tego wymó wić! No, i nasz okrę t zatrzymał się rano, zanim jeszcze zupeł nie jasny dzień nastał, przed wielkim miastem, gdzie był y bardzo ciemne domy, a wszystkie zadymione; wcale nie takie jak w ł adnym czystym mieś cie, ską d przybył am; a pan Rochester przenió sł mnie na rę kach przez deskę na lą d, a Sophie szł a za nami; a potem wsiedliś my wszyscy do powozu, któ ry nas zawió zł do pię knego, wielkiego domu, wię kszego niż ten i pię kniejszego; taki dom nazywa się hotel. Tam pozostaliś my prawie tydzień; ja i Sophie chodził yś my codziennie na spacer do wielkiego zielonego ogrodu peł nego drzew, któ ry nazywają Parkiem; i był o tam opró cz mnie wiele innych dzieci i staw z pię knymi ptakami, któ re karmił am chlebem.

- Czy pani ją rozumie, choć ona tak prę dko trzepie? - zapytał a pani Fairfax.

Rozumiał am ją bardzo dobrze, gdyż był am przyzwyczajona do szybkiej mowy madame Pierrot.

- Pragnę ł abym - cią gnę ł a dalej poczciwa staruszka - ż eby jej pani zadał a parę pytań o jej rodzicó w; ciekawam, czy ich pamię ta.

- Adelko - zapytał am - u kogo mieszkał aś wtedy, gdy był aś w tym ł adnym, czystym mieś cie, o któ rym mó wił aś?

- Dawno temu mieszkał am u mamy; ale mama poszł a do nieba.

Mama uczył a mnie tań czyć, ś piewać i mó wić wierszyki. Wielu panó w i wiele pań przychodził o do mamy z wizytami, a ja wtedy tań czył am przed nimi albo siadywał am u nich na kolanach i ś piewał am im; ja to lubił am. Czy mam pani zaś piewać co teraz?

Skoń czył a ś niadanie, wię c pozwolił am jej przedstawić pró bkę swych umieję tnoś ci.

Zsunę ł a się z krzesł a, przyszł a do mnie i siadł a mi na kolanach; potem zł oż ywszy rą czki poważ nie przed sobą, strzą sną wszy w tył loki i podnió sł szy oczy do sufitu zaczę ł a ś piewać arię z jakiejś opery. Był a to skarga opuszczonej kobiety, któ ra opł akuje zdradę swego kochanka, wzywa dumę na pomoc, a potem każ e sł uż ebnej, by ją ubrał a w najpię kniejsze klejnoty i najbogatsze suknie i postanawia spotkać się z niewiernym wieczorem na balu, by mu okazać wesoł oś cią i zachowaniem, jak mał o obeszł a ją jego zdrada.

Temat wydał mi się dziwnie niestosowny dla dziecka; przypuszczam jednak, ż e cał a pointa leż ał a w tym wł aś nie, by sł yszeć sł owa mił oś ci i zazdroś ci ś piewane usteczkami dziecka. Wedł ug mnie, był to pomysł w bardzo zł ym guś cie.

Adelka ś piewał a wcale czysto i melodyjnie i z naiwnoś cią swojego wieku. Skoń czywszy, zeskoczył a mi z kolan i powiedział a:

- A teraz, mademoiselle, powiem pani wierszyk!

Stanę ł a, jak należ ał o, i zaczę ł a: „La ligue des rats, fable de la Fontaine” („Rada szczuró w”, bajka La Fontaine'a.

- Fr. ). Po czym zadeklamował a bajkę z przeję ciem, modulują c gł os, zwracają c uwagę na interpunkcję i z odpowiednią gestykulacją, istotnie niezwykł ą jak na jej wiek; dowodził o to starannego wyuczenia.

- Czy to mama nauczył a cię tego wierszyka? - zapytał am.

- Tak, i to ona wł aś nie w ten sposó b go mó wił a: „Qu'avez_vous donc? Lui dit un de ces rats; parlez! ” (Co ci jest? - rzekł jeden ze szczuró w, mó w! - Fr. ).

Kazał a mi rę kę podnosić - o, tak - ż ebym sobie przypomniał a, ż e mam gł os podnieś ć przy zapytaniu. A teraz czy mam pani zatań czyć?

- Nie, tymczasem dosyć. Lecz gdy mama twoja poszł a do nieba, jak mó wisz, u kogo potem mieszkał aś?

- U pani Fr~ed~eric i jej mę ż a. Opiekował a się mną, ale to nie ż adna moja krewna. Ja myś lę, ż e ona musi być biedna, gdyż nie miał a tak ł adnego domu jak moja mama. Ale ja tam nie był am dł ugo. Pan Rochester zapytał mnie, czy chciał abym pojechać i mieszkać z nim w Anglii, a ja odpowiedział am, ż e chciał abym, bo pana Rochestera znał am już przedtem, zanim znał am panią Fr~ed~eric, a on zawsze był dla mnie dobry i dawał mi ł adne sukienki i zabawki; ale widzi pani, jak nie dotrzymał sł owa!

Przywió zł mnie do Anglii, a teraz sam wyjechał i ja go nigdy nie widzę.

Po ś niadaniu udał am się z Adelką do biblioteki, któ rą, zdaje się, pan Rochester wyznaczył na pokó j szkolny dla nas. Wię kszoś ć ksią ż ek zamknię ta był a w oszklonych szafach. Jedna tylko szafa był a otwarta, a zawierał a wszystko, co mogł oby być potrzebne z dziedziny elementarnej nauki oraz nieco tomó w lekkiej literatury, poezji, biografii, podró ż y, kilka romansó w itd.

Prawdopodobnie pan Rochester uważ ał, ż e to jest wszystko, czego nauczycielka moż e potrzebować do wł asnej lektury; istotnie ksią ż ki te zadowolił y mnie na razie w zupeł noś ci; w poró wnaniu z tym, co niekiedy dorywczo mogł am zdobyć w Lowood, przedstawiał y one dla mnie ź ró dł o rozrywki i wiadomoś ci. W tym pokoju ró wnież znajdował się fortepian, zupeł nie nowy, o doskonał ym tonie, sztalugi do malowania i para globusó w.

Adelka był a uczennicą dostatecznie posł uszną, choć nie skł onną do pilnoś ci i uwagi. Nie był a wdroż ona do pracy systematycznej. Czuł am, ż e był oby nierozsą dnie na począ tek przetrzymywać ją zbyt dł ugo nad ksią ż ką; toteż opowiadał am jej duż o, zadał am jej trochę do nauki, a ż e zbliż ał o się poł udnie, pozwolił am jej powró cić do bony. Nastę pnie obiecywał am sobie wyrysować parę mał ych szkicó w na jej uż ytek.

Idą c na gó rę po swoją tekę i oł ó wki usł yszał am woł ają cą ku mnie panią Fairfax:

- Zapewne pani skoń czył a teraz ranne lekcje!

Znajdował a się w pokoju, któ rego drzwi był y otwarte; weszł am tam, gdy do mnie przemó wił a. Był to duż y, okazał y pokó j z orzechową boazerią wzdł uż ś cian; meble i portiery był y w kolorze purpurowym, dywan turecki zdobił jego ś rodek.

Sufit był bogato i artystycznie rzeź biony; pię kny, choć trochę ciemny witraż dopeł niał cał oś ci artystycznej tej sali.

Pani Fairfax ocierał a z kurzu pię kne wazy z fioletowego kryształ u, stoją ce na kredensie.

- Co za pię kny pokó j! - zawoł ał am rozglą dają c się dokoł a; gdyż nigdy jeszcze ró wnie imponują cego nie widział am.

- Tak, to pokó j jadalny.

Wł aś nie otworzył am okno, ż eby wpuś cić trochę powietrza i sł oń ca, bo wszystko tak wilgotnieje w pokojach rzadko zamieszkał ych; tam w salonie czuć wprost piwnicą.

Wskazał a szeroką arkadę na wprost okna, zawieszoną, tak jak i okno, szkarł atną zasł oną, któ ra był a teraz rozchylona.

Wstą piwszy po dwó ch szerokich stopniach i zajrzawszy do ś rodka, mniemał am, ż e oglą dam jaką ś czarodziejską krainę. Był to tylko bardzo ł adny salon, a tuż obok buduar, oba wył oż one biał ym dywanem w girlandy barwnych kwiató w, oba o sufitach ze ś nież ną sztukaterią biał ych gron winnych i liś ci, co dawał o bogaty kontrast z karmazynowym kolorem kuszetek i otoman. Nad biał ym marmurowym kominkiem bł yszczał y ozdoby z czeskiego szkł a w kolorze rubinó w.

Szerokie zwierciadł a mię dzy oknami odbijał y to poł ą czenie barw ognia i ś niegu.

- W jakim porzą dku utrzymuje pani te pokoje! - zawoł ał am. -

Ani odrobiny kurzu, choć nie ma pokrowcó w, i gdyby nie ten ostry chł ó d, moż na by myś leć, ż e są w codziennym uż yciu.

- Bo widzi pani, chociaż pan Rochester rzadko tutaj bywa, to jego odwiedziny bywają zawsze nagł e i niespodziewane; zauważ ył am, ż e go to draż ni, gdy wszystko zastaje pozasł aniane, pozawijane i gdy po przybyciu musi znosić ruch i zamę t porzą dkowania pokoi, pomyś lał am wię c, ż e najlepiej trzymać pokoje w gotowoś ci.

- Czy pan Rochester jest wymagają cy i wybredny?

- Nie powiedział abym; ale ma pań skie gusta i przyzwyczajenia i chciał by, ż eby odpowiednio do tego kierować sprawami.

- Czy pani go lubi? Czy jest ogó lnie lubiany?

- O tak; ta rodzina zawsze tu był a szanowana. Prawie wszystka ziemia w tej okolicy, jak daleko pani okiem się gnie, od czasó w niepamię tnych należ ał a do Rochesteró w.

- No dobrze, ale nie mó wią c o jego ziemi, czy pani jego lubi?

Czy jest lubiany sam przez się?

- Ja nie mam przyczyny go nie lubić, wię c go lubię; a są dzę, ż e dzierż awcy jego uważ ają go za sprawiedliwego i hojnego; ale pan Rochester nigdy dł ugo wś ró d nich nie mieszkał.

- Tak, ale czy nie ma on jakichś swoich szczegó lnych wł aś ciwoś ci? Sł owem, jaki jest jego charakter?

- O! charakter pana Rochestera jest bez zarzutu. Jest on moż e trochę dziwny: wiele podró ż ował, widział, są dzę, kawał ś wiata.

Myś lę, ż e musi być mą dry, ale ja z nim nigdy wiele nie rozmawiał am.

- W czym jest dziwny?

- Nie wiem, to nieł atwo opisać; nic uderzają cego, ale czuje się to, gdy do czł owieka mó wi; nie zawsze moż na być pewnym, czy ż artuje, czy mó wi serio, czy jest kontent, czy przeciwnie; sł owem, trudno go do gruntu wyrozumieć, ja przynajmniej nie potrafię; ale to nie ma znaczenia, bo to bardzo dobry pan i chlebodawca.

Tyle tylko mogł am się dowiedzieć od pani Fairfax o jej i moim chlebodawcy. Niektó rzy ludzie nie potrafią naszkicować charakteru, zauważ yć i opisać wybitnych rysó w osó b czy rzeczy; poczciwa kobieta widocznie należ ał a do tej kategorii. Moje pytania wprowadzał y ją w zakł opotanie, ale nie potrafił y nic z niej wycią gną ć. W jej oczach pan Rochester to był pan Rochester i koniec; szlachcic, wł aś ciciel ziemski - nic wię cej; nie pytał a i nie szukał a dalej, i dziwił a się widocznie, ż e ja pragnę posią ś ć dokł adniejsze poję cie o jego osobie.

Wychodzą c z sali jadalnej zaproponował a mi pokazanie reszty domu. Chodził am wię c za nią na gó rę i na dó ł, podziwiają c wszystko po drodze, bo też wszystko był o dobrze urzą dzone i ł adne. Wielkie pokoje frontowe wydał y mi się szczegó lnie wspaniał e, niektó re zaś na trzecim pię trze, chociaż i ciemne, i niskie, interesują ce był y staroś wieckim wyglą dem.

Meble należ ą ce pierwej do apartamentó w z pierwszego i drugiego pię tra przenoszono tutaj, w miarę jak się zmieniał a moda. W niepewnym ś wietle wpadają cym przez wą skie okna widział am ł oż a sprzed stu lat; dę bowe albo orzechowe szafy o dziwnych rzeź bionych gał ą zkach palm i gł ó wkach cherubinó w, przypominają ce kształ ty arki przymierza; rzę dy czcigodnych krzeseł, wą skich i o wysokich oparciach; jeszcze starsze taborety, na któ rych wyś cieł anych siedzeniach znać był o jeszcze ś lady na wpó ł wytartych haftó w, wyszytych palcami, któ re już od dwó ch pokoleń był y prochem trumiennym.

Wszystkie te staroś wieckie pozostał oś ci nadawał y trzeciemu pię tru Thornfield Hallu pozó r jakiejś ojczyzny przeszł oś ci - grobowca pamią tek. Mił a mi był a ta cisza, ten mrok, oryginalnoś ć tych zaką tkó w - za dnia; bynajmniej jednak nie pragnę ł abym spoczą ć nocą na któ rymś z tych szerokich, cię ż kich ł ó ż ek; niektó re z nich zamykał y się na drzwi dę bowe; inne ocieniał y stare angielskie kotary tkane, pokryte grubym haftem, przedstawiają cym obrazy dziwnych kwiató w, dziwniejszych ptakó w i najdziwniejszych ludzkich istot, wszystko to wyglą dał oby niesamowicie, zaiste, w bladym ś wietle księ ż yca.

- Czy to sł uż ba sypia w tych pokojach? - zapytał am.

- Nie; sł uż ba zajmuje szereg mniejszych pokoi w tyle domu; tutaj nikt nie sypia; moż na by prawie powiedzieć, ż e gdyby Thornfield Hall miał o swojego ducha, tutaj był aby jego siedziba.

- I ja tak myś lę; zatem nie macie tu ż adnego ducha?

- Nie, ja nigdy o ż adnym nie sł yszał am - odpowiedział a uś miechają c się pani Fairfax.

- Ani ż adnego podania o duchu?

Ż adnej legendy, ż adnej historii o duchach?

- Chyba nie. A jednak sł yszy się, ż e Rochesterowie był to swojego czasu ró d gwał towny i krewki, wcale nie spokojny; moż e wł aś nie dlatego ś pią teraz w grobach tak cicho.

- Tak... „po ż ycia gorą czce ś pią teraz cicho” - szepnę ł am. -

A doką d pani teraz idzie? - zapytał am widzą c, ż e rusza z miejsca.

- Idę wyjrzeć z gó rnego tarasu na dachu. Czy chce pani pó jś ć ze mną i obejrzeć widok stamtą d?

Poszł am za nią, najpierw po bardzo wą skich schodach na strych, a stamtą d po drabince i przez podnoszoną klapę na dach domu. Znalazł am się teraz na ró wnym poziomie z kolonią wron, mogł am zaglą dać do ich gniazd.

Oparta o parapet i patrzą c daleko w dó ł, widział am zarysy ogrodu, leż ą cego przede mną jak mapa; widział am jasny, aksamitny trawnik otaczają cy z bliska szarą podstawę domu; pole, szerokie jak park, zasiane tu i ó wdzie starymi drzewami; las w zł otobrą zowych barwach, przecię ty ś cież ką tak zaroś nię tą zielonym mchem, ż e był a zieleń sza od drzew i liś ci; koś ció ł przed bramą, drogę, ł agodne pagó rki, wszystko to spoczywają ce w ś wietle jesiennego sł oń ca; widnokrą g obję ty pogodnym, lazurowym niebem, zasnuty perł owobiał ymi obł oczkami. Nic w tym krajobrazie nie był o niezwykł ego, lecz wszystko mił e dla oka. Gdy zawró ciwszy schodził am przez drzwi w dachu, zaledwie mogł am trafić na drabinkę; olś nionym moim oczom strych wydał się ciemny jak piwnica w poró wnaniu z bł ę kitem nieba, rozsł onecznionym laskiem, pastwiskiem i zielonymi wzgó rkami, na któ re patrzył am z rozkoszą.

Pani Fairfax zatrzymał a się chwilę, zaję ta zamykaniem drzwi w dachu; ja, trochę po omacku, znalazł am wyjś cie z poddasza i zaczę ł am schodzić po wą skich strychowych schodach. Stanę ł am na chwilę w dł ugim korytarzu, na któ ry prowadził y schody; przegradzał on frontowe i tylne pokoje trzeciego pię tra, był wą ski, niski i ciemny, o jednym tylko mał ym okienku na najdalszym koń cu; ze swymi dwoma rzę dami mał ych, czarnych pozamykanych drzwi sprawiał wraż enie korytarza w zamku jakiegoś sinobrodego.

Gdy cicho ruszył am dalej, uderzył moje uszy odgł os, jakiego najmniej mogł am się spodziewać w miejscu tak spokojnym. Był to ś miech; ś miech dziwny, wyraź ny, lecz niewesoł y.

Stanę ł am; ś miech ustał, lecz tylko na chwilę; znó w zabrzmiał - ale gł oś niejszy, gdyż za pierwszym razem, chociaż wyraź ny, był bardzo cichy. Teraz przeszedł w hał aś liwy wybuch, któ ry zdawał się budzić echa we wszystkich tych zamknię tych pokojach, jakkolwiek najwyraź niej pł yną ł z jednego pokoju, któ rego drzwi mogł abym wskazać.

- Pani Fairfax! - zawoł ał am, gdyż usł yszał am, ż e schodzi po schodach. - Czy pani sł yszał a ten gł oś ny ś miech? Kto to się ś mieje?

- Któ raś sł uż ą ca zapewne - odpowiedział a. - Moż e Gracja Poole.

- Czy pani sł yszał a? - powtó rzył am pytanie.

- Owszem, wyraź nie sł yszał am: ja ją czę sto sł yszę; szyje w jednym z tamtych pokoi. Czasami Lea jest z nią; czę sto, gdy pracują razem, bywają hał aś liwe.

Ś miech znowu się powtó rzył cichą gamą i zakoń czył szczegó lniejszym mamrotaniem.

- Gracjo! - zawoł ał a pani Fairfax.

NIe spodziewał am się doprawdy, ż eby jakaś Gracja odpowiedział a, tak tragiczny, tak nadnaturalny wydał mi się ten ś miech; i gdyby nie to, ż e był o samo poł udnie, ż e ani pora dnia, ani otoczenie nie sprzyjał y zabobonnym nastrojom, był abym się przelę kł a. Pokazał o się wszakż e, ż e był am niemą dra, dziwią c się tak bardzo i snują c niejasne przypuszczenia. Najbliż sze drzwi otworzył y się i wyszł a sł uż ą ca - kobieta trzydziestoletnia, a moż e starsza, przysadzista, krę pa, ruda, nieł adna; trudno by sobie wyobrazić zjawisko mniej romantyczne, mniej przypominają ce ducha.

- Za wiele hał asu, Gracjo - upomniał a pani Fairfax. -

Pamię taj, co zapowiedziane.

Gracja ukł onił a się milczą c i wró cił a do pokoju.

- Jest to osoba, któ rą wzię liś my do szycia i do pomocy Lei, pokojowej - mó wił a dalej wdowa. - Nie jest ona zupeł nie bez zarzutu pod pewnym wzglę dem, ale na ogó ł nieź le się sprawia.

Ale jakż e tam dziś lekcfje poszł y z pani nową uczennicą?

Tym sposobem rozmowa skierowana na Adelkę trwał a dopó ty, dopó ki nie znalazł yś my się w jasnej i pogodnej strefie na dole. W hallu Adelka wybiegł a na nasze spotkanie, woł ają c:

- Mesdames, vous ~etes servies! - i dodał a: - J'ai bien faim, moi! (Moje panie, podano do stoł u. Jestem bardzo gł odna.

- Fr. ).

Istotnie obiad był gotó w i czekał na nas w pokoju pani Fairfax.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.