|
|||
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Zapadał zmierzch. Od ł ą ki wiatr nawiewał zapach ś wież ego siana, a z drzwi kuchni zalatywał o wanilią i pieczenią na dziko. W leś niczó wce zapalono już ś wiatł a. Przez otwarte okna w gł ę bi jadalnego pokoju widać był o suto zastawiony stó ł, a wokó ł niego gę sty wianuszek biesiadnikó w. Po kilku kieliszkach nalewek i porzeczkowego wina zrobił o się wesoł o. Ktoś z goś ci wstał, zaintonował „Sto lat”. Potem już imieninowe przyję cie potoczył o się gł adko jak kula po bilardowym stole. Mł odzież y nakryto mał y stolik na werandzie. Czwó rka dzielnych detektywó w w skupieniu pał aszował a donoszone z kuchni smakoł yki. Wł aś nie koń czyli znakomitą pieczeń z makaronem, gdy zjawił a się solenizantka z pó ł miskiem. Nie trzeba był o być detektywem, ż eby od razu odgadną ć, co na nim jest. — Tort — szepnę ł a z rozkosznym przeję ciem Jola. Pani Lichoniowa zatrzymał a się przed stoł em. Był a dzisiaj w jedwabnej sukni w kwiaty, a we wł osy miał a wpię tą biał ą ró ż ę. Wyglą dał a bardzo ł adnie i niezwykle mł odo. Teraz jednak zatrzymał a się, zmarszczył a brwi i powiodł a po detektywach spojrzeniem tak surowym, ż e chł opcy opuś cili gł owy. — Wł aś ciwie powinniś cie dostać po sto kijó w zamiast tego tortu... Cisza. Nikt nawet nie mrukną ł. Pani Lichoniowa pokiwał a znaczą co gł ową. — Niewinią tka, siedzą jak trusie. A kto wczoraj straszył na zamku? Chł opcy skurczyli się. Jola kawał kiem chleba zbierał a z talerza sos. — Ską d pani się dowiedział a? — zapytał pokornym gł osem Paragon. — Wszystko wiem! — huknę ł a pani Lichoniowa. — Taki prezent przygotowaliś cie mi na imieniny! — My... proszę pani... dla dobra nauki — odezwał się Mandż aro. Pani Lichoniowa postawił a tort na stole. — A dzisiaj kto sprowadził milicję na Bogu ducha winnego profesora, co? Czy to też dla dobra nauki? Mandż aro wbił wzrok w resztki makaronu na talerzu. Nie miał ochoty wdawać się w dyskusję. Jeden Paragon starał się bronić honoru Klubu Mł odych Detektywó w. Przeł kną ł z wysił kiem ś linę. — Pan profesor sam sobie winien, bo się nie zameldował... — Tak, tak — przerwał a mu gospodyni — z was w ogó le dobre zió ł ka. — Zaczę ł a wprawnymi ruchami dzielić czekoladowy tort. — A jak zobaczę tego rudzielca, to mu powiem, ż eby was sobie zabrał. Asystent historii sztuki, a tymczasem bał amuci takich malcó w. Paragon ką cikami oczu zerkną ł na tort i pomyś lał, ż e skoro pani Lichoniowa go dzieli, to nie jest tak katastrofalnie. Zdobył się wię c na odwagę i rzekł potulnie: — To nie jego wina. Ja go namó wił em, ż eby nas zabrał na zamek. Karcą ce spojrzenie solenizantki spoczę ł o teraz na Paragonie. — Na tobie najbardziej się zawiodł am. Myś lał am, ż e jesteś rozsą dny, ż e bę dziesz opiekował się kolegami, a tymczasem sam... Paragon poczerwieniał. Wyprostował się. — Niech mnie karaluchy zjedzą, jeż eli chciał em zrobić pani przykroś ć! Powiedział to tak gwał townie, tak przekonywają co, ż e pani Lichoniowa spojrzał a nań uważ nie, a na jej twarzy zjawił się uś miech przebaczenia. — Ja wiem, ż e to wszystko z gł upoty. Ale pomyś lcie, co by to był o, gdyby was dzisiaj zł apali pod zamkiem ci okropni zł odzieje? — Przecież... to myś my ich zł apali, ciociu — wtrą cił cieniutko Pereł ka. Pani Lichoniowa zmarszczył a groź nie brwi, ale jej oczy ś miał y się do chł opcó w ł agodnie. — Ł adnych rzeczy się dowiaduję... Podobno ś cigaliś cie tego niedopieczonego malarza. Jola skoń czył a wł aś nie oczyszczać chlebem talerz. Wydę ł a lekko wargi i z nutką dumy zaznaczył a: — Jak pani wiadomo, zlikwidowaliś my cał ą szajkę zł odziei... — Mó j Boż e — westchnę ł a pani Lichoniowa — przecież wy jeszcze dzieci, a odgrywacie dorosł ych. Chwał a Bogu, ż e wszystko skoń czył o się szczę ś liwie. To rzekł szy zabrał a talerze i oddalił a się szybko. Siedzieli chwilę w milczeniu. Pierwszy odezwał się Paragon: — Burza przeszł a bokiem. Zapowiadają się chwilowe przejaś nienia. — Poezja nie tort — zauważ ył a Jola. Mandż aro zgromił ją spojrzeniem. — Tu się dzieją takie waż ne sprawy, a ona o torcie. — Tylko, proszę was bardzo, nie kł ó ć cie się — wtrą cił nieś miał o Pereł ka. Mandż aro wyją ł swó j nieodł ą czny notes. Przerzucał wolno kartki. — Dokonaliś my niezwykł ego wyczynu — powiedział poważ nie. — Nasza brygada zlikwidował a groź ną bandę zł odziei. Chciał bym przedstawić cał ą naszą brygadę do odznaczenia. — Akcja jeszcze nie zakoń czona — zauważ ył cierpko Paragon. — Zlikwidowaliś my bandę, a jednocześ nie nie wiemy, co był o w blaszanej tulei. Moż e kł aki starego kundla... Kto to moż e wiedzieć? Mandż aro ż achną ł się. — W każ dym razie coś waż nego, skoro wszystkich aresztowano. Jola przeł knę ł a wielki kawał tortu. — Ja dalej twierdzę, ż e tam był y obrazy. — Jakie obrazy? — zaprotestował Pereł ka. — Ja przecież miał em tę blaszankę w rę kach. — Moż e mikrofilmy — zauważ ył Mandż aro. — A moż e jakieś waż ne dokumenty. Pereł ka rozł oż ył rę ce. — W tej chwili nic mą drego nie wykombinujemy. Zdaje się, ż e brygada ma jeszcze jedno zadanie. Mandż aro skwapliwie się gną ł po notes. — Tak jest, inspektor Albinowski ma rację. Przed nami jeszcze jedno zadanie: dowiedzieć się, co był o w blaszanej tulei. Zadanie to powierzam... — spojrzał na mał ego Pereł kę. Ten zaprotestował: — Znowu ja! — Tu nie ma co filozofować — wtrą cił pojednawczo Paragon. — Wszyscy pó jdziemy na posterunek i postaramy się... — Ś ledztwo jest w toku, nikt nam tego nie powie — przerwał mu Mandż aro. — Ja mam pomysł! — zawoł ał a Jola. — Przecież ten Tajemniczy, to znaczy pan kapitan, winien nam jest lody. — Legalnie! — Pó jdziemy z nim do kawiarni i wycią gniemy z niego wszystko. Mandż aro zanotował coś pospiesznie. — Tak, nad tym warto się zastanowić. — W takim razie walimy na posterunek — powiedział Paragon. Po cichu wymknę li się z werandy. Gdy byli już przy klombie, usł yszeli za sobą woł anie pani Lichoniowej: — Chł opcy! Gdzie wy idziecie? — Na przystań, ciociu — powiedział Pereł ka. — Taki ł adny wieczó r. — No dobrze, tylko ż ebyś cie mi nie waż yli się iś ć na zamek. — Nie ma po co, proszę pani! — odkrzykną! Paragon. — Tam już nie ma przestę pcó w.
Mijali plebanię. Jola zadarł a gł owę. Spojrzał a w okna na pię trze. Był y ciemne. Westchnę ł a cicho. — Tak... To był a naprawdę cię ż ka robota z tymi zł odziejami. Pomyś leć, ż e jeszcze rano mieszkali tam na gó rze — pokazał a rę ką ponure, milczą ce okna. Weszli w cienistą aleję. Wysokie wią zy splotł y w gó rze swe konary, tworzą c ciemny, w ż ywej zieleni wyż ł obiony tunel. W dali poł yskiwał y ś wiatł a przystani. Sł ychać był o cichą, sentymentalną piosenkę, pł yną cą z gł oś nika. Pod trampkami skrzypiał cienko ż wir. Szli w milczeniu. Naraz Paragon trą cił ł okciem Mandż ara. — Patrzcie, kto idzie. W gł ę bi alei ukazał a się tyczkowata postać Marsjanina. Wysoko, niemal pod okapem drzew, sunę ł a biał a furaż erka. Detektywi rozstą pili się z respektem. — Moje uszanowanie panu profesorowi! — powiedział niezwykle szarmancko Paragon. Marsjanin zatrzymał się gwał townie. Przetarł okulary. — A, to wy! — przywitał ich wesoł o i zaś miał się basowym, peł nym bulgotu ś miechem. — Jak idą szanowne badania? — Dzię kuję, dzię kuję. Jeż eli macie ochotę, to przyjdź cie jutro do groty. Bę dę obrą czkował nietoperze. — Dzię kujemy bardzo, na pewno skorzystamy z zaproszenia. Marsjanin unió sł rę kę do czoł a. — Wyobraź cie sobie, ż e znowu zapomniał em się zameldować! Mam nadzieję, ż e mnie nie zaaresztujecie z tego powodu — wznió sł dł oń do furaż erki i skiną ł przyjaź nie rę ką. — Do widzenia, moi mili! Przyrzekam, ż e jutro na pewno się zamelduję. Odszedł wolnym, lekko podrygują cym krokiem. Detektywi patrzyli za nim z sympatią i podziwem. — Tak, tak — westchną ł Mandż aro — to prawdziwy profesor. — Wię cej niż profesor — rzekł z respektem Paragon. — To prawdziwy mę czennik nauki. Zamiast w wygodnym ł ó ż ku ś pi w podziemnej grocie... z nietoperzami. Poszli dalej. Wnet znaleź li się przy przystani. Pomost toną ł w mroku. Lekki przybó j koł ysał na wodzie przycumowanymi kajakami. Dalej na brzegu stał y zakotwiczone ż agló wki. Zatrzymali się przed ogrodzeniem kawiarenki. Pod kolorowymi parasolami był o gwarno i wesoł o. Po upalnym dniu letnicy wylegli nad jezioro, by rozkoszować się wieczornym chł odem. Z gł oś nika pł ynę ł a wcią ż ta sama, rzewna, monotonna melodia. Nasi detektywi stali chwilę w milczeniu, przypatrują c się ciż bie. Naraz usł yszeli za sobą znajomy gł os: — Co wy tu, smyki robicie? Obejrzeli się jak na komendę. Za nimi stał Tajemniczy. — My — odezwał się Paragon — my... wł aś nie szukamy pana kapitana. Tajemniczy uś miechną ł się. — To się dobrze skł ada, bo ja szedł em do was, do leś niczó wki. — To się znakomicie skł ada — wtrą cił a rezolutnie Jola — bo podobno obiecał pan komuś lody. Kapitan pokrę cił ż artobliwie gł ową. — Trudno. Zapraszam was wszystkich. Ują ł Jolę pod rę kę i pierwszą wprowadził do kawiarni. Począ tkowo rozmowa nie kleił a się. Chł opcy z naboż eń stwem spoglą dali na kapitana. W gł owach nie mogł o im się pomieś cić, ż e siedzą przy jednym stoliku z prawdziwym oficerem sł uż by ś ledczej. Kapitan spoglą dał na nich z dobrotliwym uś miechem. Wreszcie, gdy już wyskrobali resztki ze spodeczkó w, zapytał poważ nie: — Musicie mi wyjaś nić, w jaki sposó b wpadliś cie na tę szajkę. W jednej chwili oż ywili się. Zaczę li wykrzykiwać jeden przez drugiego: — To ja pierwszy zobaczył em Srebrną w korytarzu pod zamkiem! — zawoł ał Mandż aro. — Wł aś ciwie pierwszy na ich ś lad wpadł Paragon — sprostował Pereł ka. — To przecież jemu wydał o się podejrzane, ż e ten worek brezentowy był za cię ż ki. — A ja pierwsza zrobił am wywiad na plebanii — wtrą cił a Jola. — No, dobrze, dobrze — przerwał im kapitan — powiedzcie mi jednak, dlaczego w ogó le ś ledziliś cie tych ludzi? Detektywi zamienili szybkie spojrzenia. Pytanie był o zasadnicze, wię c należ ał o się zastanowić, czy moż na udzielić odpowiedzi. Mandż aro skiną ł gł ową, jakby chciał w ten sposó b zaznaczyć, ż e wobec starszego kolegi nie wypada mieć tajemnic. Na ten znak odezwał się Paragon: — Powiemy panu kapitanowi, jeż eli pan przyrzeknie, ż e nas nie zdradzi. Kapitan unió sł do gó ry dł oń. — Przyrzekam. Paragon ś ciszył gł os. — My jesteś my detektywami. Mamy wł asny Klub z cał ą brygadą. Teraz pan kapitan rozumie? Kapitan przymruż ył oko. — Rozumiem. I powiem wam szczerze, ż e od chwili gdy przył apał em tego kolegę — wskazał Mandż ara — z odlewem gipsowym, zaczą ł em podejrzewać, ż e dział a tu jakaś zorganizowana grupa detektywó w... — Proszę pana — wyrwał a się Jola — proszę nam powiedzieć, co pan znalazł w tej blaszanej tulei, bo my umieramy z ciekawoś ci. Kapitan spojrzał na nią uważ nie, a potem wyszeptał tajemniczo: — Skarby. — Skarby! — zawoł ał uradowany Paragon. — A nie mó wił em, ż e to skarby... Kapitan zastopował go wycią gnię tą rę ką. — Chwileczkę! Najpierw musimy wszystko po kolei wyjaś nić. — O, wł aś nie — wtrą cił Mandż aro — pan kapitan wie już wszystko o naszej brygadzie, a my nie wiemy nic o nim. — Masz rację — skiną ł potwierdzają co. — Jeż eli udał o się nam wspó lnie zlikwidować szajkę, to musicie wiedzieć, jak do tego doszł o. Zaczę ł o się, jak wiecie, we Wrocł awiu... — To jednak chodzi o obrazy — ucieszył a się pani inspektor. — Nie przerywaj! — ostrzegł ją Mandż aro. Kapitan unió sł rę kę na znak, ż eby milczeli. — Otó ż we Wrocł awiu — cią gną ł — z pracowni konserwatorskiej ukradziono pię ć cennych pł ó cien szkoł y flamandzkiej z XVII wieku. Powierzono mi sprawę wykrycia sprawcó w kradzież y. — W tym miejscu uś miechną ł się porozumiewawczo. — Jak sami wiecie, praca detektywa nie jest ł atwa. Ja ró wnież miał em wiele trudnoś ci. Wreszcie wpadł em na bardzo nikł y ś lad... Podejrzewał em pewnego woź nego z pracowni konserwatorskiej, ż e brał udział w tej kradzież y. Ostatnio przyszł a do niego depesza z tej wł aś nie miejscowoś ci. Depesza zastanowił a mnie. Postanowił em wię c przyjechać tutaj... — Ciekaw jestem, co był o w tej depeszy? — zapytał nieś miał o Paragon. Kapitan uś miechną ł się. — Depesza był a tajemnicza. Brzmiał a: „Nietoperz znalazł swe gniazdo”. Przyznam się, ż e zmylił a mnie potem. — Już wiem — zawoł ał Mandż aro — pan kapitan myś lał, ż e tę depeszę wysł ał nasz kochany profesor, specjalista od nietoperzy. — Nie przerywaj! — pisną ł Pereł ka. — Zaraz wam wszystko wyjaś nię. Przyjechał em tutaj zupeł nie incognito, to znaczy nawet komendant posterunku nie wiedział, kim jestem. Zaczą ł em rozglą dać się po okolicy. I na waszym podwó rku spostrzegł em samochó d ze znakami wrocł awskimi. To mnie zmylił o. Myś lał em, ż e jego wł aś ciciel ma coś wspó lnego z szajką. — Dlatego pan wtedy przyszedł do leś niczó wki? — zapytał Mandż aro. — O, wł aś nie — potwierdził kapitan — a ty mi pomieszał eś szyki. Chciał em przerzucić pokó j profesora, a ty tymczasem... — Przepraszam, ale ja naprawdę nie wiedział em, kim pan kapitan jest — tł umaczył się Mandż aro. — I w ogó le — wtrą cił Paragon — myś my myś leli, ż e pan kapitan to najwię kszy przestę pca. — I proszę mi wytł umaczyć, jak pan to zrobił, ż e gdy wbiegł em na gó rę, rozpł yną ł się pan w powietrzu? — zapytał Mandż aro. Kapitan roześ miał się. — Mó j drogi, cudó w nie ma. Gdy ty wbiegł eś na gó rę, mnie już nie był o w pokoju. Stał em w korytarzu za otwartymi drzwiami. Był eś tak okropnie przeję ty, ż e mnie nie zauważ ył eś. Ale to nieważ ne. Tak jak wy, posą dził em niewinnego profesora, oczywiś cie nie wiedzą c, ż e to profesor, o udział w szajce. Zwł aszcza podejrzane był o jego tajemnicze zniknię cie. Zaczą ł em wię c poszukiwania. I wtedy natkną ł em się na tajemnicze duchy... — Na mnie — wtrą cił z dumą Pereł ka. — Począ tkowo myś lał em, ż e sprawa duchó w ma jakiś zwią zek ze sprawą zniknię cia obrazó w, ale wystarczył a jedna rozmowa z asystentem, zwanym Antoniuszem, ż eby wszystko wyjaś nić. Duchy bronił y dostę pu do lewego skrzydł a, a dziadek pilnują cy zamku pomagał im, jak mó gł, bał się, ż e rozbió rka muró w i budowa hotelu pozbawi go pracy i mieszkania. Teraz, poinformowany przez studentó w o istnieniu podziemnych korytarzy, zaczą ł em je skrupulatnie przeszukiwać... — I odnalazł pan grotę nietoperzy — wyrwał się Paragon. — Tak, odnalazł em grotę nietoperzy i jednocześ nie przekonał em się, ż e zamieszkuje ją znany naukowiec, profesor wrocł awskiego uniwersytetu, ś wiatowej sł awy zoolog i znawca grot. Wystarczył o zbadać zawartoś ć czarnego kufra... — Na wł asne oczy widział em, jak pan w nim czegoś szukał! — zawoł ał Paragon. — To my z Mandż arem byliś my tam wtedy... Kapitan pogroził mu ż artobliwie. — Ej, muszę powiedzieć, ż e przez cał y czas utrudnialiś cie mi pracę. Mandż aro rozł oż ył rę ce. — Bardzo nam przykro, ale myś my takż e nie wiedzieli, ż e pan kapitan jest wł aś nie ze sł uż by ś ledczej... — Grunt, ż e wszystko dobrze się skoń czył o dla mnie i dla was. — Naraz gł os jego nabrał jeszcze cieplejszego tonu. — Chciał em wam podzię kować. Byliś cie bardzo dzielni... — Speł niliś my tylko nasz obowią zek! — rą bną ł po wojskowemu Mandż aro. — Z honorem — dorzucił Paragon. Jola zaczę ł a wiercić się na krześ le. — A my wcią ż nie wiemy, co był o w tej blaszanej tulei. Kapitan uś miechną ł się. — Przecież wam powiedział em... — Skarby! — zawoł ał Paragon. — Ja zawsze mó wił em, ż e skarby! Kapitan potwierdził skinieniem gł owy. — Prawdziwe skarby: pię ć flamandzkich pł ó cien. Teraz Jola zerwał a się i uderzył a w dł onie. — Obrazy! Ja jednak miał am rację! Paragonowi zrzedł a nieco mina. — Czy takie bezcenne obrazy to nie skarby? — zaatakował a Jola. — O, wł aś nie — podją ł kapitan — uratowaliś cie bezcenne skarby kultury. Pereł ka zamrugał rzę sami. — W porzą dku — rzekł z niedowierzaniem — ale jak takie obrazy mogł y zmieś cić się w okrą gł ej tulei? — To proste — wyjaś nił kapitan. — Zł odzieje dla uł atwienia transportu wyję li pł ó tna z ram, zwinę li je i ukryli w zalutowanej tulei. — Kapitan wstał, jeszcze raz powió dł roześ mianymi oczami po dzielnej czwó rce. — Na mnie już czas. Muszę wracać na posterunek. Czoł em urwisy! A na drugi raz nie wł aź cie w paradę sł uż bie ś ledczej! Po kolei ś ciskał dł onie detektywom. Gdy poż egnał Paragona, ten ł ypną ł zaczepnie okiem. — Szanowanie, panie kapitanie. Dzię kujemy za owocną wspó ł pracę. Jeż eli bę dziemy potrzebni, to niech pan napisze do Warszawy: Klub Mł odych Detektywó w, ulica Gó rczewska. Wystarczy! Kapitan unió sł rę kę do beretu. — Nie zapomnę! Trzymajcie się zdrowo! Stali w milczeniu, odprowadzają c go spojrzeniami aż do furtki. Gdy znikł w cieniu drzew, Mandż aro wycią gną ł notes. Wolno, z namaszczeniem przewracał kartki. Po chwili rzekł: — Panowie, na dzisiaj sł uż ba skoń czona. Jutro po ś niadaniu zbieramy się w szał asie. Paragon uś miechną ł się pobł aż liwie. — Ja, panie nadinspektorze, proszę o urlop. — O urlop? — zdziwił się Mandż aro. — Tak! Wszystkim nam należ y się urlop. Na jutro PIHM zapowiada bezchmurną pogodę, idziemy się ką pać. ZAKOPANE, WRZESIEŃ 1961
|
|||
|