Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY



 

Jola został a sama. Przed nią widniał o wą skie i niskie wejś cie do podziemnego korytarza. Gdy Pereł ka znikł wś ró d zalegają cych zbocze jał owcó w i gł ogó w, pani inspektor zawahał a się: „A moż e zawoł ać go i odradzić ryzykowną wyprawę? ” Wnet jednak doszł a do przekonania, ż e był oby to po prostu tchó rzostwem. „Na obiad prawdopodobnie bę dę już w domu” — pomyś lał a i z desperacką zacię toś cią rzucił a się w czarną czeluś ć. Przejś cie był o wą skie. Z trudem przecisnę ł a się przez przeł az. Po chwili znalazł a się w mał ej niszy omurowanej pł askimi ciosami. Zaś wiecił a latarką. Po sł onecznym blasku promień biją cy z latarki wydał się tak nikł y, ż e z trudem odsł aniał przed nią drogę. Dopiero gdy zwę ż one ź renice przywykł y do mroku, ujrzał a przed sobą spró chniał e pale, podtrzymują ce kamienne sklepienie. Mię dzy palami, po omszał ych ś cianach, spł ywał y rdzawe strumyki wody. Powietrze był o duszne i stę chł e.

Szł a wolno, ostroż nie, przystają c co chwila i rozglą dają c się dokoł a. Dł ugi korytarz zdawał się nie mieć koń ca. Napeł niał go gę stnieją cy mrok i niemal niedosł yszalne szmery. Był o ciemno. Poczuł a się zupeł nie osamotniona, jakby ten mrok odgradzał ją od reszty ś wiata. Zadrż ał a... Chciał a zawró cić, kiedy w gł ę bi korytarza usł yszał a coś jak ciche westchnienie. Ogarną ł ją strach... Przylgnę ł a do wilgotnej, ś liskiej belki i szeroko rozwartymi oczami ś ledził a czarny tunel.

„Moż e mi się tylko tak zdawał o” — przemknę ł a pokrzepiają ca myś l. W tunelu znowu był o pusto i gł ucho. Jola ruszył a przed siebie. Ż wir cienko zazgrzytał pod jej sandał ami. „Kiedy nareszcie skoń czy się ten przeklę ty korytarz? ”

Zanim to pomyś lał a, krą g ś wiatł a z jej latarki natrafił na ś lepą ś cianę. Wydawał o się, ż e korytarz koń czy się w tym miejscu, lecz rozejrzawszy się, z lewej strony spostrzegł a niskie wejś cie do bocznego odgał ę zienia. Czarny otwó r zioną ł jeszcze gę stszym mrokiem. Bił o zeń lodowatym chł odem.

Jola zatrzymał a się. Wpatrzona w czarny otwó r stał a nieruchomo. Nie miał a odwagi ruszyć się ani nawet gł ę biej odetchną ć. Wtedy znowu, jakby spod ziemi, doszł y do niej jakieś odgł osy — podobne do podzwaniania opuszczonym ł ań cuchem. Drgnę ł a.

„Zawró cę — pomyś lał a z ulgą. — Nie ma sensu naraż ać się dla zabawy... Chł opcy Klub Detektywó w traktują strasznie poważ nie, ale przecież to tylko zabawa... A jednak nie wypada wycofywać się... Tam z drugiej strony idzie Pereł ka... On liczy na mnie... Nieł adnie był oby go zawieś ć... Niech się dzieje, co chce! ”

Myś l o Pereł ce, któ ry zbliż ał się od strony baszty, dodał a jej odwagi. Ruszył a przed siebie.

Strome schody opadał y gwał townie na dno czarnej czeluś ci. Schodzą c, Jola doznał a wraż enia, ż e za każ dym stopniem otwiera się pod nią niezgł ę biona otchł ań. Schodził a wcią ż niż ej... niż ej... Naraz znalazł a się w podziemnej pieczarze. Ś wiatł o latarki rozlał o się, rozproszył o... Z gł ę bi mroku wył onił y się ocembrowane ś ciany... Jola odetchnę ł a... Zrobił a jeszcze kilka krokó w. Wtem w oczy chlusnę ł a jej smuga jasnego ś wiatł a... Oś lepił a ją zupeł nie jak cios zadany mię dzy oczy. Krzyknę ł a kró tko, rozpaczliwie. Ktoś schwycił ją za ramię i w tej samej chwili usł yszał a napię ty gł os:

— Co ty tu robisz?

Latarka wypadł a jej z rą k. Potoczył a się po kamieniach, zgasł a. Ludzki gł os nabrał tajemniczej barwy:

— Co ty tu robisz?

Nie mogł a pozbierać spł oszonych myś li, dł ugą chwilę milczał a. Nagle ocknę ł a się, wszystko wydał o jej się proste i nawet nieco komiczne. Przecież czł owiekiem, któ ry ś ciskał jej ramię, mó gł być tylko malarz z plebanii. Powiedział a wię c normalnym gł osem:

— O, jak dobrze, ż e pana spotkał am... zdaje mi się, ż e zabł ą dził am.

Spoza ś ciany ś wiata ujrzał a chudą, bladą twarz malarza. W jego oczach tkwił o przeraż enie.

— Kto cię tu sprowadził?

— Mnie? — wzruszył a ramionami. — Ja tu sama przyszł am.

— Nie kł am! Jak tu trafił aś?

— Normalnie.

— Kł amiesz! — zawoł ał. Przycią gną ł ją bliż ej i jeszcze mocniej ś cisną ł jej ramię.

— Dlaczego pan się tak denerwuje? Mó wię panu, ż e zabł ą dził am... Nie przypuszczał am, ż e te podziemne korytarze są takie dł ugie — powiedział a z nutką kpiny. Strach zupeł nie ją opuś cił. Zdawał o jej się, ż e malarz bardziej od niej się boi.

— Jak się tutaj dostał aś?

— Od strony przystani.

— Wejś cie był o otwarte? — zdumiał się.

— Po prostu znalazł am dziurę... Myś lał am, ż e to grota, i weszł am. Był abym panu bardzo wdzię czna, gdyby mnie pan stą d wyprowadził, bo zdaje mi się, ż e sama nie dam rady.

Powiedział a to tak prosto, tak naturalnie, ż e malarz zamilkł na chwilę. Jola nie dał a mu jednak wytchnienia. Z nutką zadowolenia zapytał a:

— A pan?... Co pan tu robi?

Malarz zaklą ł. Potem nachylił się nad nią i rzekł syczą cym, wś ciekł ym gł osem:

— Sł uchaj, jeż eli powiesz komukolwiek, ż e mnie tu widział aś, to... zapamię taj, ż e koniec z tobą...

Jola zrozumiał a, ż e w tej chwili skoń czył a się towarzyska rozmowa. Wzruszył a jednak ramionami i powiedział a zdziwiona:

— No, wie pan... a co mnie to wszystko obchodzi?

Malarz jeszcze mocniej ś cisną ł jej ramię.

— Pamię taj... nikogo tutaj nie widział aś i w ogó le tutaj nie był aś.

— Jeż eli panu na tym zależ y, to mogę w ogó le nie wiedzieć o pana istnieniu.

— I o istnieniu tego wejś cia, rozumiesz?

— Rozumiem. I w ogó le mogę o niczym nie wiedzieć. Bł agam tylko, ż eby mnie pan wyprowadził z tych potwornych ciemnoś ci, bo niedł ugo mam obiad i mama się bę dzie denerwował a.

Malarz odetchną ł z ulgą. Pani inspektor tak znakomicie odegrał a rolę niewinnej dziewczynki bł ą dzą cej w podziemiach zamku, ż e mistrz palety uspokoił się niemal zupeł nie. Teraz chodził o jedynie o to, ż eby ją wyprowadzić z podziemi, zanim wró cą wspó lnicy. Wycią gną ł wię c z kieszeni chustkę.

— Nie bó j się — zwró cił się do Joli — muszę ci zawią zać oczy. Za dziesię ć minut bę dziesz już poza zamkiem.

Pani inspektor wyczuł a, ż e malarz znalazł się w kropce, wię c powiedział a:

— Czy ta chustka jest koniecznie potrzebna?

Malarz jednak nie zwracał uwagi na jej protesty. Zawią zał jej mocno oczy, wzią ł ją za rę kę i pocią gną ł za sobą.

 

W momencie kiedy malarz wyprowadził Jolę z pieczary, Pereł ka dobrną ł do drzwi, któ re dzisiaj rano zabezpieczył pę tlą z drutu. Teraz odkrę cił drut. Deski zaskrzypiał y ję kliwie. Potem nagle ucichł o. Napł ynę ł a aksamitna fala ciszy. I wtedy Pereł ce zdał o się, ż e w gó rze, w ciasnym korytarzyku, sł yszy czyjeś kroki. Znieruchomiał. Kroki zbliż ał y się. Teraz był już pewny, ż e ktoś za nim idzie. Przeraził się. Droga odwrotu został a odcię ta.

Zatrzasną ł za sobą drzwi i bł yskawicznie zapló tł pę tlę, tak ż e dwa splecione koń ce pozostał y po jego stronie. Potem niemal biegiem przemierzył pieczarę, w któ rej rano natkną ł się na pokrowiec z workiem cementu. Pokrowiec leż ał na starym miejscu.

Pereł ka bez trudu znalazł korytarz, któ rym rano przybyli malarz ze swym towarzyszem. Kiedy się weń zapuś cił, za sobą usł yszał odgł os trzeszczenia desek. Ktoś szamotał się z zadrutowanymi drzwiami.

Pan inspektor przyspieszył kroku. Był pewny, ż e za chwilę natknie się na malarza albo spotka Jolę...

Przebiegł moż e pię ć dziesią t krokó w, gdy nagle ujrzał przed sobą kilka wielkich, drewnianych sł upó w, tworzą cych rodzaj obudowania. Jeden z nich, spró chniał y i porosł y mchem, leż ał zwalony w poprzek korytarza. Przesadził go jednym skokiem i znalazł się naprzeciw nowych drzwi. Pchną ł je. Poleciał y z ł oskotem na ziemię...

Zamarł w nagł ym przeraż eniu. Znowu zaległ a cisza. Tylko w dali, za jego plecami, wcią ż sł ychać był o ł omotanie i trzeszczenie desek.

„Jeszcze nie otworzył ” — przemknę ł o mu przez gł owę. Staną ł na przewalonych, starych wrotach, przejechał latarką po ś cianach. Znajdował się w nowej pieczarze. Był a obszerna, sucha, zawalona starymi, zbutwiał ymi deskami.

Znalazł drogę mię dzy zwał ami drzewa, ś wież e wdeptane w glinę ś lady butó w zaprowadził y go do mniejszej i prawie pustej groty... Gdy staną ł u jej wejś cia, zatrzymał się gwał townie. Biegną cy za ś wiatł em latarki wzrok natrafił nagle na zbitą z desek platformę, na któ rej widniał y resztki wilgotnego jeszcze cementu.

„Jest! — pomyś lał oszoł omiony tym widokiem. — Jest miejsce, o któ rym wspominał a Jola. Tutaj zapewne szajka stara się ukryć skradzione obrazy”.

Nie mylił się. Tuż za platformą ujrzał naturalne wgł ę bienie zamurowane niemal cał kowicie... Rzucił się w tym kierunku. Przez szczelinę w wilgotnym jeszcze murze wsadził rę kę do wnę trza wgł ę bienia. Napotkał chł odny metal.

Drż ą cymi palcami zaczepił o krawę dź omurowania. Natrafił na kanciasty kamień. Szarpną ł go. Kamień nie ustą pił. Szarpną ł powtó rnie... Teraz ś wież e omurowanie rozsypał o się, przygniatają c chł opcu rę kę. Sykną ł z bó lu. Odgarną ł kamienie i jeszcze raz się gną ł do ś rodka. Gł adki, metalowy przedmiot miał okrą gł awe kształ ty. Podważ ył go dł onią i szybko wył uskał z wgł ę bienia. Gdy zaś wiecił latarką, zobaczył prawie metrową blaszaną tuleję. Był a niezbyt cię ż ka. Przyjrzał się jej uważ niej, z obu koń có w miał a zalutowane dna. Potrzą sną ł tuleją. Nic nie zadzwonił o ani nie zatelepał o w ś rodku. Tuleja był a czymś zwarcie napeł niona.

Nie miał ani chwili do stracenia. Przypuszczał, ż e czł owiek, któ ry szamotał się z drzwiami, mó gł zaraz zjawić się w grocie. Wł oż ył tuleję pod ramię, przycisną ł ją kurczowo. Zaczą ł szukać drogi odwrotu.

Smuga ś wiatł a z latarni krą ż ył a nerwowo po ś cianach. Po chwili napotkał a zał om zaznaczony gł ę bokim cieniem. Ruszył szybko w tamtym kierunku. Natrafił na stromo pną ce się stopnie. „To pewno droga, któ ra prowadzi do tajemniczego wejś cia pod basztą ” — pomyś lał i w popł ochu zaczą ł się wspinać ku gó rze. Był tak oszoł omiony faktem znalezienia dziwnej tulei, ż e zapomniał o malarzu i Joli. Myś lał tylko o jednym: jak najszybciej wydostać się ze znalezionym skarbem z podziemnych korytarzy.

Wspinał się mozolnie po spadzistych stopniach. Gdy dobrną ł do korytarza stemplowanego drewnianymi palami, był już ogromnie zmę czony. Nie zatrzymał się jednak ani na chwilę. Puś cił się biegiem wzdł uż suchego, prostego korytarza. W gł ę bi widać już był o jaś niejszy krą g ś wiatł a... To otwierał się przed nim wylot podziemnego labiryntu. Odetchną ł gł ę biej i naraz ten nikł y krą g dziennego ś wiatł a napeł nił go radoś cią. Rzucił się do przeł azu, poczuł w ź renicach kł ują cą jasnoś ć sł onecznych promieni...

Schylił się, przepeł zną ł pod niskim, skalnym okapem, ujrzał jasny pł at nieba i ciemną koronkę wierzchoł kó w drzew i nagle pociemniał o mu w oczach. Przy wejś ciu do pieczary stał a Srebrna, a obok krę py mę ż czyzna z kę dzierzawą gł ową. Tyrolczyk!

Chciał rzucić się do ucieczki lecz w tej samej chwili mę ż czyzna zł apał go bł yskawicznie za kark.

— Ską d to masz? — usł yszał stł umiony, peł en zdumienia i pasji okrzyk.

Szarpną ł się, ję kną ł coś niezrozumiale i nagle otrzymał kró tki, suchy cios w twarz. Cios był tak silny, ż e chł opiec zatoczył się, wypuś cił tuleję i upadł na kamienie. Toną ł w szaroró ż owych krę gach i naraz — zdał o mu się — runą ł w czarną otchł ań...

Gdy się ockną ł, ujrzał nad sobą zamazaną sylwetkę jakiegoś mę ż czyzny... Przeraż ony zamkną ł szybko oczy. Czł owiek pochylony nad nim pocią gną ł go za ramię.

— Kto cię tak urzą dził? — dobiegł doń cichy gł os.

Przez szparki w powiekach ujrzał granatowy beret. „Tajemniczy! — przemknę ł o mu przez myś l. — Ską d tu się wzią ł? Czego chce ode mnie? Przecież przed chwilą widział em tamtego... ”

— Nie bó j się — usł yszał nalegają cy gł os Tajemniczego. — To ja...

Pereł ka otworzył szerzej oczy. Unió sł się na ł okciach. Tajemniczy pomó gł mu wstać.

— Powiedz, kto to był?

Pereł ka wcią ż jeszcze był oszoł omiony. Unió sł rę kę do czoł a. Patrzał na Tajemniczego szeroko rozwartymi, pó ł przytomnymi oczami. Tamten szarpną ł go za ramię:

— Mó w, to ty uciekał eś przede mną w grocie? To ty zadrutował eś drzwi? Mó w, bo każ da chwila jest droga.

Pereł ka spojrzał nieufnie. W odpowiedzi wzruszył tylko ramionami. Tajemniczy ują ł go pod brodę, unió sł lekko jego gł owę.

— Sł uchaj! Powiedz! Jestem oficerem sł uż by ś ledczej.

Pereł ka zatrzepotał rudymi rzę sami.

— Pan... oficerem sł uż by ś ledczej? — wymamrotał. Naraz wszystko wydał o mu się jasne. Uś miechną ł się niemrawo i dodał: — A myś my myś leli, ż e pan...

— Mó w — przerwał mu oficer. — Ż ą dam od ciebie ś cisł ych wyjaś nień. Kto cię uderzył?

Pereł ka odpowiadał teraz kró tko, zwię ź le i jasno, jak na mł odego detektywa przystał o.

— Ten gorylowaty typ z plebanii.

— Sam był?

— Nie, ze Srebrną, to znaczy z tą panią, któ ra ma taką srebrną strzechę na gł owie.

— Wię c to ty był eś w grocie?

— Tak.

— Czego tam szukał eś?

— Obrazó w.

Twarz oficera wydł uż ył a się w nagł ym, nieopanowanym zdumieniu. Zapytał teraz ostro, przynaglają co:

— Ską d wiedział eś, ż e oni ukradli obrazy?

— Jola mi powiedział a.

— Któ ra Jola?

— Ta gruba.

— A ską d ona wiedział a?

— Wydedukował a z gazety... Wyczytał a, ż e we Wrocł awiu zginę ł y flamandy.

Na surowej twarzy oficera pojawił się uś miech.

— Kogo spotkał eś w grocie?

— To wł aś nie dziwne, ż e nikogo. Miał być ten malarz i Jola...

— A ten, co cię uderzył?

— Tego spotkał em dopiero tutaj. Szedł pewno z cementem... Bo im cementu zabrakł o.

— A tę zamurowaną dziurę kto rozwalił?

— Ja...

Oficer mocno ś cisną ł chł opca za ramiona.

— Co tam znalazł eś?

— Coś takiego... jakby blaszaną rurę.

— Gdzie ją schował eś?

— On mi ją odebrał...

Oficer wrzasną ł niemal:

— To dlaczego od razu tego nie powiedział eś?!

Pereł ka rozł oż ył rę ce gestem bezgranicznej rozterki.

— Jedno wiem, ż e dostał em od niego w ucho...

Zanim to powiedział, oficer zniecierpliwionym ruchem przecią ł rę ką powietrze, odwró cił się i zaczą ł zbiegać ze zbocza, za chwilę znikł wś ró d drzew. Pereł ka patrzał za nim peł en osł upienia.

— Oficer sł uż by ś ledczej — wyszeptał bezwiednie.

Naraz przypomniał sobie o Joli. Ogarną ł go lę k. Co z Jolą? Moż e malarz uwię ził dzielną dziewczynę? Moż e jej się coś stał o? Unió sł zwinię te dł onie do ust i zawoł ał nabrzmiał ym lę kiem gł osem:

— Jola! Jola!

Spod lasu odpowiedział o mu tylko echo. Stał chwilę bezradnie. Potem wolnym krokiem zaczą ł schodzić ku jezioru. Naraz zatrzymał się. „Nie wolno jej zostawić samej! ” Zawró cił. Zdecydowanym ruchem przeczesał palcami wł osy, przetarł oczy i szybko wś lizną ł się przez otwarty wł az do groty.

 

— Zostaliś my skompromitowani — rzekł z naciskiem Mandż aro. Dla zaakcentowania swego rozczarowania kopną ł z pasją leż ą cą na drodze szyszkę. Paragon milczał. Wbił dł onie w kieszenie, oczami powł ó czył po piaszczystej drodze, wiodą cej od przystani w stronę plebanii i koś cioł a. Przeż ywał boleś nie paternoster, jaki na poż egnanie dostali od pana sierż anta Antczaka. Komendant posterunku dał im do zrozumienia, ż e są wł ó czykijami i obwiesiami, ż e zamiast poż ytecznie spę dzać wakacje, wtrą cają się w nie swoje sprawy i na szwank naraż ają autorytet wł adzy. Zapowiedział ró wnież uroczyś cie, ż eby mu znikli z oczu i nie pokazywali się w obrę bie jego posterunku. Trudno był o przeł kną ć tak gorzką piguł kę. Nic wię c dziwnego, ż e obaj detektywi wracali z nosami na kwintę.

— Czy ty masz poję cie, jaka to kompromitacja? — zaję czał znowu ponurym gł osem Mandż aro.

— Nie... nie mam poję cia — bą kną ł pod nosem Paragon.

— To twoja wina.

— Moja?

— Pewno, ż e twoja. Kto wydedukował, ż e Marsjanin to przestę pca?

— A kto kazał go rozpracować i umieś cił w notesie na pierwszym miejscu?

— To przez ciebie. Ty miał eś ten genialny pomysł z poszukiwaniem skarbó w.

— A ty pierwszy robił eś odlew gipsowy jego buta.

— Wypraszam sobie — ż achną ł się Mandż aro. — Ja robił em to w celach doś wiadczalnych, ale nigdy nie mó wił em o ż adnych skarbach...

Paragon uś miechną ł się pobł aż liwie.

— Czy nietoperze i pają czki wodne to nie skarby dla naukowca? Legalnie skarby. I... moż emy być dumni, ż eś my odkryli takiego sł awnego profesora.

Mandż aro przychylniej zerkną ł na przyjaciela.

— Gdyby nie my, to pan sierż ant do tej pory nie wiedział by, jak znakomita osobistoś ć przebywa w jego rewirze. To też coś znaczy — zakonkludował ostatecznie Paragon.

— To też coś znaczy — westchną ł z ulgą Mandż aro.

Nastroje uległ y polepszeniu. Teraz szli już raź niej i gł owy unieś li nieco wyż ej. Gdy doszli do drogi, któ ra skrę cał a ku zamkowej bramie, Paragon zatrzymał się.

— Mó j mó ż dż ek elektronowy przeczuwa, ż e najwię kszy z naszych przestę pcó w to Tajemniczy.

— Z czego to wydedukował eś?

— Z ró ż nych rzeczy, bracie. Przede wszystkim z jego szanownej fizjonomii. Nie podoba mi się...

— To jeszcze mał o.

— I w ogó le to podejrzany facet. Mó wię ci, ż e jak go rozpracujemy, to bę dzie ś wiatowa sensacja.

— A ci z plebanii?

— To też ciekawa robota, ale Tajemniczy najważ niejszy — klepną ł Mandż ara w plecy. — Co się martwisz? W historii kryminologii był a niejedna pomył ka...

Mandż aro uś miechną ł się nikle.

— To prawda. Trzeba powiedzieć, ż e z honorem speł niliś my nasze zadania. Marsjanin był jednak przestę pcą, ponieważ nie zameldował się na milicji.

— A ja z honorem zemdlał em w kawiarni! Kosztował o mnie to wszystko pię ć zet, bo musiał em sobie fundną ć lody! — zawoł ał już zupeł nie wesoł o Paragon.

— Dobre był y?

— Czł owieku, nawet nie pamię tam!

Mandż aro z respektem spojrzał na basztę.

— Ciekaw jestem, jak powiodł o się naszym inspektorom?

— O, wł aś nie — podją ł Paragon. — Trzeba ich poszukać, bo nie wiemy, co się z nimi stał o. Moż e mają jakieś trudnoś ci?

Umó wili się, ż e Paragon pó jdzie do leś niczó wki sprawdzić, czy nie zostawili dla nich wiadomoś ci, a Mandż aro jeszcze raz wejdzie na gó rę zamkową zbadać teren. Mieli się spotkać po obiedzie.

— Ciao! — poż egnał Paragon swego nadinspektora.

— Cześ ć!

Rozstawali się pogodzeni z losem i z myś lą, ż e nawet najlepsi detektywi przeż ywają swoje poraż ki.

 

Paragon zbliż ał się do leś niczó wki. Z otwartych drzwi kuchni zaleciał o nagle sosem dzikiej pieczeni i waniliowym kremem. Pan inspektor z zachwytem wcią gną ł w nozdrza wonną smugę zapachó w. Pomyś lał, ż e po trudach i zawodach dzisiejszego ranka warto by coś przeką sić. Wszedł na werandę. W drzwiach ujrzał suchą, przygarbioną postać Trociowej.

— Nie był o tu Pereł ki? — zapytał, zerkają c w stronę stoł u, na któ rym stał a wielka miska z waniliowym kremem.

Trociowa uniosł a gł owę znad pieca.

— Nie był o — mruknę ł a niechę tnie.

— A tej dziewczyny, co tu rano jadł a z nami ś niadanie?

— Nie był o.

— Co pani Trociowa w takim zł ym humorze? — zapytał przyjaź nie.

Spojrzał a na chł opca mał ymi, zał zawionymi oczkami.

— Aaa... szkoda gadać...

— Szanowne zdrowie nie dopisuje czy reumatyzm ł amie?

Trociowa machnę ł a ś cierką.

— Ś wiat nic niewart... Wszystko kł amstwo.

— A co się stał o?

— Jeszcze się pytasz? Wedle tych duchó w... Przyszedł pan leś niczy i powiedział, ż e to studenci straszyli.

Paragon udał zdziwienie.

— Niemoż liwe! Co też pani Trociowa mó wi?

— Ja też mó wię, ż e niemoż liwe... Gdzie by tam studenci tak potrafili straszyć? Przecie widział am na wł asne oczy tę postać w niebiań skim ś wietle... — Jeszcze raz machnę ł a ś cierką. — Ale pan leś niczy powiedział, ż e to nieprawda, to studenci. I komu tu wierzyć?

— Jeż eli pani Trociowa na wł asne oczy widział a, to chyba prawda.

Trociowa uniosł a rę ce.

— Tyś mą dry chł opiec, Paragon. Ja pierwsza widział am... A jak huknę ł o pod zamkiem, to jakby się ziemia rozwarł a...

— Jakby się ziemia rozwarł a — zabasował Paragon.

Spojrzał a nań z rozczulają cą wdzię cznoś cią.

— Tyś mił y chł opiec... Bo to przecie niemoż ebne, ż eby studenci... prawda?

— Legalnie, ż e niemoż ebne.

— No wł aś nie!

Paragon zerkną ł w gł ą b kuchni. Jeszcze raz owionę ł y go zapachy. Pocią gną ł nosem.

— Alem gł odny — westchną ł ż ał oś nie.

Trociowa przechylił a ptasią gł owę, uś miechnę ł a się, pokazują c dwa pień ki poż ó ł kł ych zę bó w.

— Moż e byś co, synku, zjadł?

— Z najmilszą chę cią.

— Ale nieduż o, bo zaraz bę dzie obiad. — Ukroił a kromkę chleba i z rynienki peł nej smakowitego mię siwa ucię ł a wielki pł at. — Na, boś ty mił y chł opiec...

Maniuś z wilczym apetytem wbił zę by w kanapkę.

— Pierwsza klasa! Dzię kuję pani Trociowej! Mó wi pani, ż e te duchy to prawdziwe — pstrykną ł palcami w daszek kolarki i, posł awszy starowinie najmilszy ze swych uś miechó w, zbiegł z werandy.

Po przeką sce pierzchł y wszelkie zmartwienia. Paragon zagwizdał swoje „Ri-fi-fi”, wsadził rę ce w kieszenie, rozejrzał się po pogodnym ś wiecie, uś miechną ł się do suną cych nad lasem obł okó w i raź nym, tanecznym krokiem poszybował w stronę szał asu.

W szał asie nikogo nie był o, tylko spod są siednich krzakó w smyrgną ł mł ody zają c, pokazują c panu inspektorowi biał y ogonek. W zaroś lach zanosił y się ś piewem ptaki. Dzię cioł kuł pień starej sosny. Jego czerwony kapturek dygotał w pracowitym rytmie. Znad strumyka zerwał a się kraska. Przemknę ł a nad czubami mł odych ś wierkó w i zaszył a się w gę stwinie. Panował radosny nastró j sł onecznego, letniego poł udnia.

Paragon zastanowił się chwilę.

„Jeś li ich tutaj nie ma, to bę dą gdzie indziej”.

Doszedł szy do takiego wniosku, skierował kroki nad brzeg jeziora. Miał ochotę wyką pać się, zmyć z siebie brud podziemnych korytarzy i pieczar. Z daleka, wś ró d kę p olch i pó l sitowia, ujrzał rozpaloną blaskiem sł oń ca taflę wody. Był a lekko zmarszczona bryzą, odbijał a ś wiatł o jak ł uska srebrzystej ryby.

Pan inspektor zatrzymał się nad brzegiem. Chwilę obserwował rodzinę dzikich kaczek, ż erują cą na skraju sitowia. Ż al mu był o pł oszyć ptaki... W sitowiu był o zł ociś cie. Suchy szelest trzcin nastrajał do rozmyś lań. Paragon zadumał się. Jakaś pogodna myś l bł ą dził a mu po gł owie... myś l, któ rą nieł atwo był oby wypowiedzieć, a któ ra pierzcha i już nigdy nie wraca...

W tej chwili usł yszał trzask ł amanej gał ę zi. Obejrzał się. Moż e dwadzieś cia metró w za nim, ś cież ką, któ ra wiodł a od leś niczó wki, szedł Tyrolczyk — kudł aty lokator plebanii. Jego pojawienie się był o tak nagł e i tak nieoczekiwane, ż e Paragon instynktownie ukrył się za pień olchy. Z ukrycia widział krę pą postać jegomoś cia migają cą mię dzy pniami. Z jego ruchó w, z postawy widać był o, ż e skrada się ostroż nie. Gdy wył onił się spoza drzew, bystre oko detektywa spostrzegł o, ż e nieznajomy niesie jakiś przedmiot pod rę ką. Zastanowił o go, czego o tej porze i w tej okolicy moż e szukać lokator z plebanii, dlaczego skrada się tak ostroż nie? Co kilka krokó w zatrzymywał się, przystawał i rozglą dał jak czł owiek osaczony.

Pan inspektor ruszył za nim, kryją c się za pnie i kę py krzakó w. Utrzymują c odległ oś ć okoł o dwudziestu krokó w szedł za nim jak nieodł ą czny cień. Po jakimś czasie zbliż yli się do mał ej zatoczki, ukrytej wś ró d olch i sitowia, gdzie na brzegu stał a szopa przeznaczona na przechowywanie sprzę tu rybackiego. Szopa należ ał a do leś niczó wki. Przed szopą zbudowany był na palach mał y pomost, a przy pomoś cie koł ysał y się dwie przycumowane ł odzie. Tyrolczyk zatrzymał się pod olchami. Tym razem baczniej i staranniej badał, czy go ktoś nie ś ledzi. Gdy zdał o mu się, ż e jest zupeł nie bezpieczny, kilkoma susami dopadł szopy. Znikł po jej cienistej stronie.

Paragon jak polują cy kot podczoł gał się do najbliż szych zaroś li, ukrył się w gę stwinie nadbrzeż nego ł opianu, z biją cym sercem obserwował szopę. Jej omszony, pochylony ku jezioru dach poł yskiwał w sł oń cu. Pomost toną ł w gł ę bokim cieniu. Nagle spoza sczerniał ej ś ciany wysunę ł a się postać z dziwnym przedmiotem pod pachą. Tyrolczyk ostroż nie wszedł na pomost, uklą kł, zaczą ł odplą tywać ł ań cuszek cumy.

Wolno, ostroż nie przycią gną ł ł ó dkę do pomostu, na dnie poł oż ył tajemniczy przedmiot, a potem sam wś lizną ł się do ś rodka. Ł ó dź zakoł ysał a się pod jego cię ż arem i stuknę ł a burtą o pomost. Tyrolczyk jeszcze chwilę tkwił nieruchomo na dnie ł odzi. Potem nagle wyprostował się, chwycił wiosł o i zdecydowanym pchnię ciem odbił od brzegu. Cał y pomost zatrzeszczał ż ał oś nie jak na alarm i nagie zamarł a zatoczka oż ył a od tego jednego pchnię cia: ł ó dka pomknę ł a, woda zafalował a, wioś larz zaczą ł bić wiosł em, aż z sitowia umknę ł y spł oszone kaczki.

Paragon kilkoma susami był przy szopie. Ł ó dka nabrał a już rozpę du, sunę ł a wzdł uż sitowia. Wioś larz szerokimi uderzeniami zagarniał wodę... Na gł adkiej tafli odsł aniał ś lad jak wielką ranę.

Nasz detektyw zszedł wolno na pomost. Druga ł ó dka koł ysał a się ł agodnie na wodzie. Paragon czekał jeszcze chwilę, aż tamten zniknie poza linią olch. Potem szybko odcumował ł ó dkę, wskoczył do niej i dobrał się do wioseł.

Wiosł ował wzdł uż sitowia. Wysokie trzciny ukrywał y go cał kowicie. Gdy wypł yną ł poza cypel, ujrzał przed sobą, moż e w odległ oś ci pię ć dziesię ciu metró w, szerokie plecy Tyrolczyka pochylone nad wiosł ami. Mę ż czyzna wiosł ował teraz spokojniej, pł yną ł wcią ż zacienionym brzegiem. Raz krył się pod nawisami gał ę zi, to znowu wypł ywał na gł adką taflę jeziora. Nasz detektyw zadawał sobie pytanie: „Doką d on ma zamiar popł yną ć? ”

Ł ó dka Tyrolczyka zginę ł a wś ró d nawisó w gał ę zi. Zdawał o się, ż e wpł ynę ł a w zieloną grotę i utknę ł a w niej na zawsze.

Paragon niecierpliwił się.

„Moż e on dobił do brzegu, wysiadł i... ”

Na myś l, ż e moż e stracić jego ś lad, porwał go gniew. Chciał wypł yną ć z sitowia, wró cić do pomostu i brzegiem jeziora ś cigać uciekiniera, ale w tym wł aś nie momencie na gł adką taflę jeziora wypł ynę ł a ł ó dka. Wioś larz pchną ł ją ku wysepkom, któ rych zielone, soczyste kę py wystawał y z gł adziny jeziora.

„To jasne, on wali na wyspy” — myś lał Paragon wpatrzony w samotną ł ó dkę. Wcią ż jeszcze tkwił w sitowiu. Nie chciał, by Tyrolczyk go spostrzegł.

Tymczasem spoza najbliż szej wyspy, niby dwie srebrzyste waż ki, wył onił y się dwa kajaki. Bł ysk uderzają cych o wodę wioseł zamą cił niezwykle czystą i spokojną toń jeziora. Kajaki pruł y prosto w stronę ł ó dki.

„Co on zrobi? ” — zastanawiał się mał y detektyw.

Tyrolczyk zwolnił nieco rytm wiosł owania, lecz ani o metr nie zboczył z obranego kierunku. Po chwili kajaki minę ł y jego ł ó dkę, popł ynę ł y ku brzegom. Wtedy wioś larz znowu przyspieszył. Wiosł a mocniej pchnę ł y ł ó dkę, plecy gł ę biej pochylił y się nad wiosł ami, ś lad na wodzie poszerzył się i piana spod wioseł bujniej zasrebrzył a się w sł oń cu. Paragon z rosną cym napię ciem obserwował, jak ł ó dka maleje i znika za ł agodną linią wyspy...

Teraz chł opiec wypchną ł swoją ł ó dkę z szeleszczą cych trzcin. Gdy znalazł a się na gł adkiej wodzie, skierował ją w stronę bliż szego brzegu wyspy. Wiosł ował zawzię cie. Dł onie mdlał y mu, ramiona sł abł y, lecz nie poddawał się. Jak najszybciej chciał przecią ć drogę uciekinierowi i pod osł oną wyspy dostać się na przeciwległ y jej brzeg. Gdy dopł ywał do wielkiego pola sitowia, któ re jak zł otawe ramię wrzynał o się w stalową toń jeziora, był już prawie u kresu sił.

Z ulgą odł oż ył wiosł a. Przez chwilę dał swobodnie pł yną ć rozpę dzonej ł ó dce. Jej burta z szelestem ocierał a się o suche trzciny, dno szorował o po gę stych w tym miejscu wodorostach.

Paragon zaczerpną ł dł onią wody. Opł ukiwał spoconą twarz.

Rozejrzał się. Znajdował się po przeciwległ ej stronie wyspy. Należ ał o przypuszczać, ż e lokator plebanii okrą ż ył wyspę i przybił do brzegu albo przepł yną ł jezioro. Paragon musiał teraz pł yną ć niezwykle ostroż nie, ż eby niespostrzeż enie dostać się poza cypel wyspy.

Od strony brzegu osł aniał y go wysokie trzciny. Rosł y bujnie jak las. Skulił się wię c, przypł aszczył i jednym wiosł em, na pychó wkę, zaczaj przedzierać się przez szeleszczą ce zasieki sitowia.

Gdy znalazł się poza cyplem, wyjrzał w stronę wolnej poł aci jeziora. Był a gł adka aż po przeciwległ y brzeg. Nikt nie mó gł przecią ć w tym czasie jeziora. Tyrolczyk został wię c na wyspie.

„Teraz nie dać się tylko zaskoczyć ” — pomyś lał Paragon.

Zbadał wiosł em gł ę bokoś ć wody. Nie był o gł ę boko. Postanowił wię c zostawić ł ó dkę w sitowiu i w bró d przedrzeć się do brzegu. Rozebrał się, niemal bezszelestnie zanurzył się w wodę. Nogi ugrzę zł y mu po ł ydki w mię kkim mule, woda się gał a po pierś. Pchną ł ł ó dkę gł ę biej w sitowie, by wiatr nie znió sł jej na wodę, i zaczą ł mozolnie przedzierać się ku brzegowi. Na szczę ś cie nie był o daleko. Wnet znalazł się na twardym gruncie.

Brzeg opadał stromo piaszczystą skarpą, przetykaną odsł onię tymi wę zł ami korzeni. Wspią ł się szybko na skarpę i bezszelestnie zapadł w gę stą leszczynę. Teraz rozejrzał się wzdł uż brzegu. O jakieś dwadzieś cia metró w od swojej ł ó dki, w mał ej, niemal zupeł nie wolnej od sitowia zatoczce, zobaczył ł ó dź Tyrolczyka. Koł ysał a się spokojnie na fali. Był a pusta.

Paragon rozgarną ł wolno leszczynę i zaczą ł prześ lizgiwać się pod gą szczem bujnych krzakó w. Każ dy ruch wymagał rozwagi i zrę cznoś ci.

Przybrzeż ne krzewy rzedł y, dalej cią gną ł się wysokopienny, poszyty mię kkim mchem las. Paragon odetchną ł, przylgną ł na chwilę do mię kkiego mchu. Gdy unió sł gł owę, przed sobą o rzut kamienia ujrzał Tyrolczyka, a raczej jego pochylone plecy. Klę czał bowiem i pió rem wiosł a kopał w piasku dó ł. Był tak zaję ty gorą czkową pracą, ż e nawet nie unió sł znad ziemi gł owy. Obok niego leż ał ten dziwny przedmiot podobny do rury albo okrą gł ego futerał u.

Paragon przylgną ł mocniej do ziemi. Obserwował każ dy jego ruch. Naraz w ruchliwym umyś le pana inspektora zrodził się nieprawdopodobny pomysł. Począ tkowo przeraził a go jego zuchwał oś ć, lecz gdy jeszcze raz spojrzał na pochylone plecy Tyrolczyka, gdy w jego rę kach zobaczył wiosł o odrzucają ce piasek, gdy uchwycił wzrokiem tajemniczą blaszaną rurę, uś miechną ł się przekornie.

Zaczą ł ostroż nie, metr po metrze, wycofywać się z zaroś li, a gdy poczuł się bezpieczny i dobrze osł onię ty, przedarł się szybko przez krzaki, zeskoczył ze skarpy, w napię ciu przeczekał kilka chwil. Nikt go nie gonił... Trzciniaki zawodził y w zasiekach sitowia, a na wolnej, wybł yszczonej pł achetce wody wś ró d szuwaró w pł yną ł flegmatycznie perkoz.

Wolno przesuwał się wzdł uż skarpy. Stopy mię kko grzę zł y w rozgrzanym piasku. Zbliż ał się do miejsca, gdzie Tyrolczyk zostawił swe czó ł no. Wnet ujrzał je wś ró d trzcin. Dobrną ł do ł ó dki wpł aw. Z radoś cią dotykał jej wyś lizganej, sczerniał ej burty. Pchną ł ją lekko do tył u, a gdy dzió b znalazł się pod rę ką, chwycił za cumę i zaczą ł prowadzić czó ł no wzdł uż linii sitowia. Brną ł po pachy w wodzie. W miejscach gdzie otwierał a się gł ę bia, pł yną ł na boku, cią gną c czó ł no za cumę. Był zupeł nie zakryty trzcinami, tak ż e nawet z wysokiej skarpy nikt nie mó gł go dostrzec.

Dopł yną ł wreszcie do swojej ł ó dki. Przyczepił do niej przyholowaną ł ó dź, wpeł zł do ś rodka, uchwycił wiosł a i po kilku uderzeniach był już na gł ę binie... Jeszcze raz obejrzał się za siebie. Za rozkoł ysanym na wietrze polem trzcin smuż ył y się ż ó ł te piaski brzegu, a nad nimi drzewa zwieszał y swe cię ż kie gał ę zie.

— Udał o się — wyszeptał i jeszcze mocniej schwycił za wiosł a.

 

„Doką d on mnie prowadzi? ” — pytanie to coraz bardziej niepokoił o Jolę.

Brodził a w zupeł nej ciemnoś ci. Mocno zawią zana chustka wpijał a się w nasadę nosa, uciskał a tył czaszki, nie przepuszczał a ani promyka ś wiatł a. Dł oń, mocno ś ciś nię ta przez malarza, wilgotniał a od potu, drę twiał a. Szli — przynajmniej tak jej się zdawał o — doś ć dł ugo i drogą, któ rej konfiguracja nie przypominał a korytarza wiodą cego od tajemnego wejś cia. Najpierw bowiem, zamiast wspinać się w gó rę, opuszczali się drogą zalaną wodą, potem podchodzili przepustem zasypanym gruzem. Teraz przesmykali się jakimś krę tym i bardzo niskim korytarzem. Malarz kazał jej nisko się schylić i uważ ać na gł owę. Co chwila zmieniali kierunek.

Jola miał a doś ć tej ucią ż liwej drogi. Szarpnę ł a mocno rę kę.

— Doką d pan mnie prowadzi? — zawoł ał a pł aczliwym gł osem.

Malarz chwycił ją mocno za ramię.

— Chodź, bo cię tu zostawię.

— Ja już nie mogę... Niech mi pan odwią ż e oczy, bo mi się krę ci w gł owie...

Malarz mocniej pocią gną ł ją za sobą.

— Już niedaleko. Wytrzymasz.

— Zacznę krzyczeć — tupnę ł a Jola.

Pocią gną ł ją jeszcze mocniej. Zaparta się nogami w skalisty grunt, zaczę ł a woł ać rozpaczliwie:

— Ratunku! Ra...

Malarz zakrył jej usta dł onią. Zaczę ł a się dł awić i dusić. Jeszcze raz pró bował a zawoł ać, lecz dł oń malarza jeszcze mocniej zdł awił a jej okrzyk.

— Cicho! — sykną ł. — Mó wię ci, ż e już niedaleko. Za dwie minuty bę dziemy na wierzchu — szeptał niepewnym gł osem. — Wybieraj: albo wyjdziesz z lochó w i wró cisz do domu, albo zostawię cię tutaj... — urwał nagle i uczynił taki ruch, jakby się chciał cofną ć.

Nastał a cisza. W tej ciszy Jola usł yszał a jakieś tł umione odległ oś cią gł osy. Malarz pocią gną ł ją ku ś cianie. Jeszcze mocniej zaciskał dł oń na jej ustach, ale czuł a, ż e drż y cał y z wielkiego napię cia. Gł osy zbliż ał y się, narastał y.

Malarz wcią ż jeszcze tkwił w miejscu, lecz był tak zaszokowany, ż e z wolna ucisk jego dł oni na ustach Joli rozluź nił się. Pani inspektor wyczuł a, ż e nadszedł odpowiedni moment. Szarpnę ł a się, zerwał a jego dł oń z ust i przeraź liwym gł osem zawoł ał a:

— Ratunku!

Malarz rzucił się do ucieczki. Znikł tak szybko, ż e Jola nie usł yszał a nawet, w któ rym uciekł kierunku. Zaraz pofolgował a sobie.

— Ratunku! Zł odzieje! Bandyta! — Jej gł os napeł nił korytarz alarmują cym woł aniem, zagł uszył dudnienie i tupot nó g zbliż ają cych się ludzi, wprawił w drż enie posę pne mury podziemi. Pani inspektor zdarł a z oczu chustkę. W tym samym momencie ujrzał a ludzi wył aniają cych się z gł ę bi skalnego tunelu. Zamigotał y ś wiateł ka latarek, zatupotał y buty, spię trzył y się przyspieszone oddechy i naraz, tuż przed nią, wyrosł a wielka, szeroka postać z rudą brodą.

— Antoniusz! — zawoł ał a radoś nie.

— Jola! Co ty tu robisz?

Pytanie był o niezbyt fortunne, lecz Jola, radosna i uszczę ś liwiona widokiem asystenta i studentó w, zaczę ł a mó wić chaotycznie:

— Ś cigajcie go! Prę dzej! On uciekł! O, tam! Prę dzej!

— Kto?

— Malarz... zł odziej obrazó w!

— To on cię tu wcią gną ł?

— Gł upstwo! Prę dzej, bo wam ucieknie!

Antoniusz ruszył pierwszy. Jego latarka, przeszywszy mrok smugą ś wiatł a, wskazał a drogę. Za Antoniuszem ruszyli inni.

Jola patrzył a na ich zgię te, pochylone postacie przepychają ce się przez wą ską gardziel wykutego w caliź nie tunelu. Ginę li na zakrę cie, wtapiali się w mroczne skał y.

Przy Joli został a pię kna studentka — Ewa. Pogł adził a ją czule po policzku.

— Nie bó j się. To już minę ł o. Musiał aś się porzą dnie najeś ć strachu...

— Oj, najadł am się porzą dnie — westchnę ł a z ulgą pani inspektor. — Myś lał am, ż e już stą d nie wyjdę. Sł yszeliś cie moje woł anie?

— Tak. A kto to wł aś ciwie był?

— Malarz.

— Jaki malarz?

— On niby malował obrazy, a tymczasem zdaje mi się, ż e je kradł z muzeum.

— Co ty pleciesz?

— Nie jestem pewna, ale tak mi się zdaje, ż e nakryliś my pię kną szajkę zł odziei obrazó w.

— Jakich obrazó w?

— To pani nie czytał a o tej kradzież y mistrzó w flamandzkich z Muzeum Dolnoś lą skiego? — zapytał a z nutką wyż szoś ci w gł osie.

— Oczywiś cie, ż e sł yszał am, ale co ma wspó lnego ta kradzież...

— Ma — przerwał a jej Jola. — Oni chcieli w podziemiach zamurować jakieś bezcenne pł ó tna. Na mó j nos, to wł aś nie te skradzione we Wrocł awiu...

Studentka ruchem peł nym troski dotknę ł a czoł a pani inspektor.

— Moja droga, ty chyba dostał aś nerwowego szoku?

Jola wzruszył a ramionami.

— Nic mi się nie stał o. Jestem zdrowa, moż e tylko trochę zgł odniał am...

— To musiał o być straszne przeż ycie — dodał a Ewa ze wspó ł czuciem.

— Mam wraż enie, ż e ten okropny malarz bał się bardziej ode mnie. A jeż eli chodzi o szok, to pani zobaczy, jaki oni, ci zł odzieje, przeż yją szok, gdy się dowiedzą, ż e wykryli ich mł odzi detektywi.

Studentka spojrzał a na Jolę z nieukrywaną troską.

— Tutaj strasznie duszno — zauważ ył a — pewno mą ci ci się w gł owie. Lepiej wyjdź my na powietrze.

— A gdzie my wł aś ciwie jesteś my? Ten ł otr prowadził mnie z zawią zanymi oczami.

— Jesteś my teraz w korytarzu, któ ry nazwaliś my korytarzem nietoperzy. Stą d wychodzi się do pię knej gotyckiej sali z kolumnami. Dzisiaj wł aś nie odkryliś my to przejś cie.

— Tam są nietoperze?

— Tak.

— To mogę panią zapewnić, ż e nasz nadinspektor Mandż aro odkrył ten korytarz duż o wcześ niej — wyjaś nił a Jola. — A ja z Pereł ką nakryliś my tych wstrę tnych zł odziei obrazó w. Jak pani myś li, czy napiszą o nas w gazecie?

Ewa ogarnę ł a ją zaniepokojonym spojrzeniem. „Ona ma gorą czkę. Przeraził a się i teraz bredzi” — pomyś lał a i rzekł a gł oś no:

— Chodź my już, bo rzeczywiś cie tu okropnie duszno.

— Chodź my — zgodził a się wspaniał omyś lnie Jola. — Rzeczywiś cie duszno, a poza tym czas już na obiad. Dziś mają być pieczone kurczaki.

 

— Jola! Jola! Jolka, gdzie jesteś?

Pereł ka staną ł na ś rodku skalnej pieczary, unió sł zwinię tą dł oń do ust, wrzeszczał tak gł oś no, ż e pod skalnym sklepieniem echa skł ę bił y się w jeden ł omot.

—... esteś, ... esteś, ... esteś — odpowiedział y mu echa.

Po chwili ucichł o. Pereł ka rozejrzał się, przyś wiecają c sobie latarką. Był w tej samej pieczarze, w któ rej znalazł metalowy cylinder. Wszystko został o tutaj tak, jak w chwili, gdy ją opuszczał: gruz z rozwalonego muru zasypał poł owę platformy, obok stał o brezentowe wiadro na wodę, mał a ł opatka, dalej leż ał a kielnia.

„Gdzie podział się malarz z Jolą? ” — myś lał strapiony Pereł ka. Ogarną ł go lę k. W tym momencie uś wiadomił sobie, ż e z pieczary lub obu korytarzy musi być jakieś trzecie wyjś cie... Zaczą ł gorą czkowo wodzić latarką po ś cianach. Ś ciany gł adko sklepiał y się wokó ł niszy.

Pereł ka poszedł dalej, do pieczary, któ ra — jeś li dobrze sobie przypominał — był a zawalona zbutwiał ym drewnem. Po chwili znalazł się wś ró d omszał ych pni podpierają cych murowane sklepienie. Pieczara wyglą dał a jak fragment skamieniał ego lasu. Zdawał o się, ż e pnie wyrastają ze skał y i w skał ach, jak w mglistym niebie, gubią swe korony.

— Jola! — zawoł ał jeszcze raz chł opiec.

Ruszył przed siebie i wtedy usł yszał, ż e gdzieś zza zbutwiał ych pni dochodzi odgł os krokó w biegną cego czł owieka. Ukrył się za pień, zgasił latarkę. Zapadł w nieprzeniknioną noc. Jeszcze wyraź niej usł yszał tupot i przyspieszony, nieró wny oddech biegną cego. Po chwili na pniu mignę ł o nikł e ś wiateł ko, a potem spoza oszalowania trysnę ł o nagle ś wiatł o ż ywe i jaskrawe. Ukazał się malarz.

Pereł ka nie widział jego twarzy, tylko sylwetkę obwiedzioną bladym ś wiatł em odbitym od ś cian, lecz poznał, ż e jest bardzo zmę czony i porusza się resztką sił.

Tamten wbiegł na ś rodek pieczary. Przez chwilę siekł mrok smugą biją cą z latarki. Wahał się, w któ rą stronę uciekać. Ale wnet zadudnił y inne kroki. Malarz rozpaczliwie rzucił się w stronę przejś cia wiodą cego na basztę. Jego pochylona postać z wysił kiem pomknę ł a ku zwalonym drzwiom.

Pieczara napeł nił a się ludź mi. W migotliwych smugach ś wiatł a wył aniał y się schylone postacie.

— Gdzie on pobiegł? — zapytał czyjś zdyszany gł os.

Pereł ka wyskoczył z ukrycia. Staną ł w ś wietle latarki.

— Tam! Tam! — wskazał przewalone drzwi.

W tym samym niemal momencie usł yszał zdumiony gł os:

— To ty, Pereł ka?

Poznał brodatego Antoniusza.

— Ja! — zawoł ał drż ą c cał y z radoś ci. — A gdzie Jola?

— Jest! — krzykną ł ktoś ze studentó w.

Pereł ka pierwszy rzucił się ku przeł azowi.

— Za mną! — zawoł ał. — Ja znam tę drogę!

 

Na posterunku Milicji Obywatelskiej, w pokoiku, któ ry znajdował się za kancelarią, Tajemniczy przesł uchiwał Srebrną. Zł apał ją na plebanii w momencie, kiedy w panicznym poś piechu pakował a walizki. Teraz, siedzą c za biurkiem komendanta posterunku, gł osem twardym i nie znoszą cym sprzeciwu zadawał kobiecie pytania.

— Gdzie jest ten pani towarzysz, któ ry uderzył chł opca?

Srebrna wzruszył a ramionami.

— Już trzeci raz powtarzam, ż e nie mam poję cia.

— Chł opiec twierdzi, ż e pani był a z nim przy wejś ciu do groty.

— Był am, ale to nie ma znaczenia. On pó ź niej poszedł na przystań.

— Z obrazami?

Srebrna udał a zdziwienie.

— Z jakimi obrazami?

Oficer uderzył dł onią w stó ł.

— Niech pani nie odgrywa naiwnej. Pani wie, ż e w tej metalowej osł onie był y skradzione pł ó tna.

Srebrna uś miechnę ł a się nikle.

— Nie mam poję cia, co tam był o.

Na twarzy oficera pojawił się zł oś liwy grymas.

— Pani doskonale wie. Mam nadzieję, ż e wkró tce bę dę mó gł pani to udowodnić.

Kobieta jeszcze raz wzruszył a ramionami. Miał a tak znudzoną minę, jakby ta rozmowa bezgranicznie ją nuż ył a. Tylko jej palce, przebierają ce nerwowo na krawę dzi stoł u, ś wiadczył y, ż e jest bardzo zdenerwowana.

— W takim razie — zapytał ostro oficer — niech mi pani wytł umaczy, w jakim celu chcieliś cie zamurować ó w blaszany futerał w podziemiach zamku?

Kobieta rozł oż ył a rę ce.

— Moż e pan zapytać o to któ regoś z tych panó w. Mnie to zupeł nie nie interesował o.

— Kł amie pani. Przecież pani im pomagał a.

Kobieta odpowiedział a zniecierpliwionym gestem dł oni.

— Przyjechał am tutaj odpoczą ć.

— Dlatego dź wigał a pani z tym osobnikiem worek cementu — roześ miał się kpią co oficer. Naraz jego gł os nabrał twardoś ci. — Przecią ga pani przesł uchanie, gra pani na zwł okę, ale zapewniam, niewiele pani zyska. Milicja jest już zaalarmowana. Ten pani wspó lnik nie zdoł a uciec daleko...

W tym momencie jego spojrzenie pobiegł o w stronę okna. Za oknem widać był o fragment ogrodu, a dalej drogę. Na drodze ukazał a się chmara ludzi. Oficer zerwał się zdumiony. Na przedzie dziwnego pochodu ujrzał bowiem swych dawnych znajomych — mał ego Pereł kę i toczą cą się jak balonik Jolę. Za nimi szli studenci, a wś ró d nich, trzymany mocno za ramiona, jakiś osobnik... Otaczał a ich gromada rozwrzeszczanej dzieciarni.

Oficer zwró cił się do kobiety.

— O, proszę — rzekł z nutką zadowolenia — zjawił się jeszcze jeden pani wspó lnik. Moż e on nam wyjaś ni, co był o w blaszanym futerale?

Srebrna pobladł a, odwró cił a gł owę od otwartego okna, zacisnę ł a jaskrawo wymalowane wargi, a jej palce kurczowo zacisnę ł y się na krawę dzi stoł u. Oficer uś miechną ł się zł oś liwie.

— Nie poznaje go pani?

W tej chwili drzwi otwarł y się z ł omotem, a w progu ukazał się sierż ant Antczak.

— Obywatelu kapitanie — rzekł urzę dowo — studenci przyprowadzili tego malarza.

Kancelaria posterunku zapeł nił a się nagle ludź mi.

Oficer wstał, zbliż ył się do drzwi. Pierwszego ujrzał mał ego Pereł kę. Nasz dzielny inspektor był zmę czony, umorusany, zziajany, lecz na widok Tajemniczego jego piegowata twarz rozpromienił a się. Zamrugał rudymi rzę sami.

— Melduję... ż e zł apaliś my przestę pcę!

Oficer roześ miał się.

— Brawo! Należ y ci się podwó jna porcja lodó w.

Chł opiec jeszcze raz zamrugał rzę sami.

— Mnie... — wyrą bał ogarnię ty radosnym wzruszeniem — mnie i Joli. Ona... ona wyś ledził a cał ą szajkę i najwię cej... najwię cej naraż ał a się.

— To gł upstwo — powiedział a dzielna pani inspektor, wył aniają ca się z ciż by studentó w. — Najważ niejsze, ż e...

Nie dokoń czył a, gdyż za jej plecami rozległ się gł os Paragona:

— Gdzie jest pan sierż ant Antczak? — Gdzie pan sierż ant? — wydzierał się detektyw. W tej chwili wł aś nie przybiegł znad jeziora. Był tak zmę czony, ż e sł aniał się na nogach. Gł os jego zabrzmiał jednak alarmują co.

Wszyscy rozstą pili się, przepuszczają c go do ś rodka kancelarii.

Paragon wdarł się, staną ł na ś rodku pokoju i zbaraniał do reszty. Ujrzał bowiem wokó ł siebie wianuszek twarzy w tak zastanawiają cym komplecie, ż e naraz zapomniał, gdzie się znajduje. Oto piegowate oblicze Pereł ki, obok księ ż ycowa twarz Joli, pobladł a — malarza, zdumiona — Antoniusza, peł na rozterki — komendanta posterunku, a na dodatek, jakby zza mgł y, zmę czonym jego oczom ukazał się najwię kszy przestę pca — Tajemniczy! Pan inspektor rozdziawił gę bę.

— To jego też ż eś cie przyskrzynili? — zapytał zdumiony.

— Co się stał o? — zawoł ał pan sierż ant.

Te sł owa przywró cił y Paragonowi zdolnoś ć trzeź wego myś lenia. Przypomniał sobie, z jaką sensacyjną wiadomoś cią przybył na posterunek.

— Tyrolczyk na wyspie zakopuje skarby! — zawoł ał alarmują cym gł osem. — Ł apcie go! Zabrał em mu ł ó dkę!

* * *

Pierwszy do ł odzi ratowniczej wskoczył oficer, zachwiał się, lecz wnet, oparł szy się o burtę, podbiegł do motoru i nerwowymi ruchami zaczą ł okrę cać linkę starteru. Milicjant, któ ry wszedł do ł ó dki za oficerem, patrzył na ciemną linię wyspy, poprawił przy pasie kaburę pistoletu. Sierż ant Antczak niepokoił się.

— Prę dzej, kapitanie, on mó gł przepł yną ć na drugą stronę.

„Prę dzej! Prę dzej! — powtarzał w myś li Paragon. Stał na pomoś cie przystani wś ró d grupy studentó w, zaciskał pię ś ci i drż ał cał y. — Ż eby tylko zdą ż yli, zanim Tyrolczyk zorientuje się, ż e został wywiedziony w pole. Zanim skoń czy zakopywać blaszaną rurę ”. Pereł ka trą cił go ł okciem.

— Te! Szkoda, ż e nie moż emy z nimi popł yną ć. Chciał bym zobaczyć, jak go capną na wyspie.

— Szkoda! — westchną ł ż ał oś nie Paragon.

— To bę dzie niezwykle zabawne — powiedział a rezolutnie Jola.

— Ciekaw jestem, co oni, u licha, schowali w tej rurze — zastanawiał się Pereł ka. — Chyba nie obrazy, bo przecież obrazy by nie wlazł y.

W tej chwili kapitan jeszcze raz szarpną ł linkę starteru. Motor prychną ł, potem zawarczał miarowo. Pan sierż ant wtoczył się do ł odzi. Pod jego cię ż arem zanurzył a się gł ę biej i jeszcze mocniej zakoł ysał a. Kapitan ują ł uchwyt motoru, zanurzył ś rubę w wodę. Wcią gnę ł a się w toń, rozpienił a w srebrze zielonkawe przezrocze, pchnę ł a gwał townie ł ó dź od pomostu. Ruszyli...

Zatoczyli pó ł kole wokó ł zakotwiczonych ż agló wek. Ł ó dź nabierał a rozpę du. Jej uniesiony dzió b pruł taflę lekko zmarszczonej wody. Za burtą pienił się gł ę boki ś lad. Ł ó dź pomknę ł a prosto ku cyplowi wyspy.

Kapitan prowadził ją pewną rę ką. Z dygocą cego silnika wyciskał maksimum obrotó w. Zbliż ali się szybko do wyspy. Już w ciemnej kopule lasu moż na był o rozró ż nić poszczegó lne drzewa, już zarysował a się ż ó ł ta smuga przybrzeż nych piaskó w i zł otawa gę stego sitowia...

Mijali szerokie ramię trzcinowego pola. Spoza sitowia wył onił a się gł adka w tym miejscu tafla wody, a na jej ś rodku, mię dzy wyspą a przeciwnym brzegiem, mał y punkt cią gną cy za sobą pofalowany ś lad.

— Jest! — zawoł ał mł ody milicjant.

— Pł ynie! — zawtó rował sierż ant.

Kapitan nic nie powiedział, tylko gł ę biej pochylił się nad motorem i lekkim ł ukiem skierował ł ó dź w stronę pł ywaka. Teraz ś lad ł odzi szedł jak pę tla rzuconego lassa ku wynurzają cej się miarowo gł owie pł ywaka.

 

 




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.