|
|||
ROZDZIAŁ ÓSMY
Gdy inspektor Pereł ka schodził z gó ry zamkowej, nie przypuszczał, ż e kilkanaś cie krokó w od drogi, zaszyci w gę stych gł ogach i jał owcach, gorą czkowo naradzają się jego przyjaciele: Paragon i Mandż aro. Mó wili szeptem, jakby obawiali się, ż e cień groź nego Marsjanina moż e w każ dej chwili wył onić się spoza muró w zamczyska. Mandż aro wbił spojrzenie w mapkę. — Ja ci mó wię, ż e najlepiej bę dzie zawoł ać resztę brygady i spró bować ują ć go w jego jamie. Paragon skrzywił się. — Odpada. Legalnie jesteś my za sł abi. — W takim razie trzeba zawiadomić milicję. — Odpada. Myś my naraż ali ż ycie, a oni legalnie go capną. — W takim razie co proponujesz? Mandż aro zwró cił na niego pytają ce spojrzenie. Paragon zerwał listek gł ogu i chwilę gryzł go w milczeniu. Naraz uderzył się dł onią w czoł o. — Jest! Mó ż dż ek elektronowy pracuje! Trzeba go koniecznie wywabić z podziemi! — Ale jak? — Za pomocą duchó w... Mandż aro rozdziawił usta. — Duchó w? Myś lisz, ż e on się zlę knie duchó w? — Nic nie wiadomo... moż e on się boi? — Odpada — zawyrokował nadinspektor. — Marsjanin nie ma prawa bać się innych duchó w. On jest na to za cwany. Poza tym gdyby się bał, toby nie zamieszkał w grocie. Kapujesz? — A moż e jednak spró bować? — bronił się Paragon. Wstał, zerwał cał ą gał ą zkę i ją ł nerwowo obrywać listki. — Tak, bracie — mó wił z zapał em — to jest myś l. Zaczniemy tak wyć, ż e wystraszymy wszystkie nietoperze. Ską d wiesz, ż e Marsjanin nie bę dzie miał pietra? — A ty ską d wiesz, ż e się przelę knie? — Czuję to. — To jeszcze mał o. — Warto spró bować. Mandż aro zastanawiał się. Po swojemu tarł dł onią czoł o i zerkał z ukosa w notes. — Moż e warto spró bować... — zamyś lił się. Naraz uderzył dł onią w notes. — Mam pomysł. Przebierzemy się, a jak się przebierzemy, to moż emy udawać, ż e o niczym nie wiemy, ż e się tak na niby bawimy w duchy, i Marsjanin nic nam nie zrobi. Paragon cisną ł gał ą zkę. — Widzę, ż e ci się przejaś nił o w gł owie. To jest myś l: udawać, ż e się udaje. No nie? — Dobrze! — zawoł ał nadinspektor. Rozł oż ył na notesie plan Marsjanina, przygł adził go dł onią. — Mamy dwie drogi do groty nietoperzy. Jedna znaczona przekreś lonymi kwadracikami, druga kó ł kami. Jeden z nas pó jdzie za kwadratami, drugi za kó ł kami. Jeż eli Marsjanin bę dzie nas ś cigał jedną drogą, to my brykniemy drugą. Trzeba go wykoł ować. — Legalnie — potwierdził Paragon. — Grunt go wywabić na dwó r. A jak bę dzie na dworze, to jakoś sobie poradzimy. — W takim razie do roboty. Trzeba zejś ć do studentó w, ż eby nam poż yczyli prześ cieradeł i tych elektrycznych urzą dzeń. Mandż aro rozgarną ł krzaki, rozejrzał się, a gdy stwierdził, ż e droga jest pusta, ruszył, przedzierają c się przez gą szcz. Minę li opustoszał e baraki. Nowiutkie ś ciany poł yskiwał y w sł oń cu naciekami ż ywicy. W szybach otwartych okien widać był o odbicie zamkowych muró w. Wewną trz krzą tał y się kobiety. Mył y podł ogę. Paragon podszedł bliż ej i zawoł ał ż artobliwie w gł ą b pomieszczenia: — Szanowanie! Robi się porzą dek po duchach? Jedna z kobiet uniosł a spoconą twarz. — Duchy już poszł y spać. Teraz bę dzie tu kolonia dla dzieci. — Powodzenia! — poż egnał ją Paragon. Naraz zwró cił się do Mandż ara i z nutką dumy rzekł: — Uratowaliś my bezcenne zabytki... Od baraku skrę cili w wą ską ś cież kę, któ ra poprzez stok zamkowej gó ry prowadził a na polanę. Z dala ujrzeli ż ó ł te dachy namiotó w, a na polanie siedzą cych krę giem studentó w. W wianuszku gł ó w rozpoznali rudą brodę Antoniusza. Asystent siedział obok starszego pana z rozwichrzoną, siwą czupryną i tł umaczył mu coś ż ywo. Na widok nieś miał o zbliż ają cych się chł opcó w skiną ł przyjaź nie. — Oto nasze duchy i upiory, panie profesorze. Starszy pan poprawił okulary, uś miechną ł się. — Antoniusz opowiadał mi o was. Muszę przyznać, ż e spisaliś cie się dzielnie. Ale teraz już nie bę dziecie musieli straszyć. Antoniusz wyjaś nił z humorem: — Pan profesor wró cił wł aś nie z Warszawy. Przywió zł zakaz rozbió rki lewego skrzydł a. Ruiny został y uratowane, a duchy mogą iś ć na emeryturę. Profesor pokiwał przyjaź nie gł ową. — Oj, chł opcy, najedliś cie się strachu, prawda? Paragon przybrał zuchowatą minę. — To nic, panie profesorze, grunt, ż e mury został y ocalone. Jeż eli trzeba bę dzie, to my dla kochanej nauki wszystko zrobimy. Aby tylko nam się rozwijał a... Profesor z podziwem krę cił gł ową. — Popatrzcie, panowie, jaki rezolutny chł opiec. Paragon skł onił się szarmancko, ł ypną ł porozumiewawczo w stronę Antoniusza i szepną ł mu do ucha: — My do pana asystenta w niezwykle waż nej sprawie. — A co takiego? — Antoniusz po zagadkowych i poważ nych minach wywnioskował, ż e chł opcy znowu szykują niespodziankę. — A nic — ocią gał się Paragon — wolał bym na osobnoś ci. To prywatna sprawa. Antoniusz przeprosił profesora, wstał, odszedł z chł opcami w stronę namiotó w. — Co wy znowu kombinujecie? — Mamy do pana asystenta wielką proś bę — powiedział Mandż aro. — Chodzi o poż yczenie kostiumó w do straszenia. — Wykluczone — przerwał mu Antoniusz. — Chcecie coś narozrabiać? — Wcale nie, panie asystencie, my tylko w celach doś wiadczalnych — tł umaczył Paragon. — Nie ma mowy. Raz na zawsze koniec z duchami. Paragon posł ał mu ż ał osne spojrzenie. Twarz Antoniusza zł agodniał a. — O jakie doś wiadczenie wam chodzi? — Podziemne. — Ja już was znam. Kogo chcecie nastraszyć? — My chcemy tylko udawać, ż e straszymy... — Wybaczcie, ale ja z tego nic a nic nie rozumiem. Paragon walną ł się pię ś cią w pierś. — Daję sł owo honoru, ż e chodzi o dobro zamku. Antoniusz zamyś lił się. — W takim razie moż ecie mi powiedzieć... — Na kieł przedpotopowego mamuta, ż e to tajemnica. Asystent zmruż ył porozumiewawczo oko. — Mnie nie powiecie? — Nawet rodzonej cioci, panie asystencie. W pana szanownych rę kach spoczywa teraz nasz honor. Jeż eli pan nam nie pomoż e, zamek bę dzie w niebezpieczeń stwie. — Mogą się stać straszliwe rzeczy — dodał z zapał em Mandż aro. Antoniusz spojrzał chł opcom badawczo w oczy i wreszcie skapitulował. — No, dobrze — rzekł przecią gle. — Wierzę wam, ale musicie mi przyrzec, ż e nie uczynicie nic takiego, czego moglibyś cie się wstydzić. — Wprost przeciwnie! — W gł osie Paragona dał się sł yszeć odcień oburzenia. — My wyjdziemy z honorem. — I jeszcze jedno: ż ebyś cie się niepotrzebnie nie naraż ali. Paragon zamienił z Mandż arem kró tkie, porozumiewawcze spojrzenie. — My... — zają kną ł się, ale wnet pomó gł sobie gestem rę ki. — Nic się nam nie stanie. Pan asystent moż e sobie spokojnie ucią ć poobiednią drzemkę. — Pamię tajcie — upominał ich Antoniusz. — Wierzę wam i dlatego... — No to rę ka — przerwał mu gwał townie Paragon i mocno schwycił jego dł oń. — Ale z ciebie dyplomata, Paragon. — Co robić, panie asystencie...
Sł oń ce stał o już wysoko ponad basztą zamku, kiedy chł opcy znaleź li się znowu w kolumnowej sali lewego skrzydł a. Ukryci za granitową kolumną ł owili najdrobniejsze odgł osy. Cisza zalegał a salę. W tej ciszy spoza muró w dolatywał czysty, melodyjny ś piew kosa. W bluszczu i powojach brzę czał y roje much. Basował im przez chwilę trzmiel, a ponad wszystkim wzbijał się ś wiergot jaskó ł ek, przecinają cych czarnymi zygzakami spł acheć jasnego nieba. — Przebieramy się — szepną ł Mandż aro. Paragon cisną ł na ziemię zwitek prześ cieradeł i bandaż y. — Kto bę dzie Biał ą Panią? — Moż esz być ty. — Dobrze. Mandż aro zarzucił na ramiona wielki, na czarno pomalowany worek z kapturem. — Ja bę dę mnichem — powiedział wycią gają c cienką szyję z otworu worka. Paragon parskną ł cichutko. — Ale, bracie, wyglą dasz! — Spiesz się — przynaglał go nadinspektor. Paragon przy pomocy przyjaciela ją ł owijać twarz bandaż ami. Wnet jego gł owa zginę ł a w biał ych zwojach. Pozostawili jedynie otwó r na usta, nos i oczy. Ponad czoł em umieś cili dwie mał e, czerwone ż aró weczki, przewody prowadzą ce do baterii przecią gnę li pod bandaż ami, na piersiach przypię li wielką latarkę z reflektorem. Potem Mandż aro owiną ł Paragona w prześ cieradł o. — Pierwszorzę dnie! — zawoł ał, spojrzawszy na przebranego. — Teraz pró ba ś wiateł. Paragon wł ą czył najpierw baterie. Nad czoł em zajarzył y się czerwone ź renice ż aró wek. Potem zaś wiecił latarką. Prześ cieradł o zapł onę ł o seledynowym ś wiatł em. Mandż aro aż westchną ł z zachwytu. — Mó wię ci, robisz wielkie wraż enie. — Legalnie? — zapytał Paragon. — Szkoda, ż e nie mamy lustra. Marsjanin wysiada. — Zobaczymy. Na tym urwał a się rozmowa. Mandż aro ruchem gł owy dał znak do wymarszu. Wyję li elektryczne latarki, jeszcze raz rozejrzeli się wokó ł, jakby chcą c poż egnać blask sł onecznego dnia, ś piew ptakó w i bzykanie owadó w. Potem bez sł owa pogrą ż yli się w mroku podziemnych korytarzy. Drogę nieź le już znali, wię c bez zatrzymania się dobrnę li do miejsca, gdzie rozchodził y się dwa korytarze. Naradzali się chwilę. — Ja pó jdę do koń ca, aż do groty — szeptał Paragon — ty zostań tutaj, w bocznym korytarzu. Jeż eli uda mi się wywabić go... — Na myś l o wielkim Marsjaninie sł owa utknę ł y mu w gardle. Zrobił o mu się nagle zimno i nieswojo. — Jeż eli mi się uda, to chodu! Zwiewam, a ty zostaniesz i sprawdzisz, co jest w grocie. Mandż aro gł ę biej nasuną ł kapelusz na oczy. Przed sobą widział biał ą postać Paragona i na sam jej widok zimne mrowie przebiegł o mu po plecach. — Cześ ć! — szepną ł Paragon. Jego biał a postać, prowadzona nikł ą strugą ś wiatł a biją cego z latarki, znikał a wolno w dł ugim tunelu podziemnego korytarza. Zbliż ał się do miejsca, gdzie korytarz nagle zaczynał opadać ku grocie. Odetchną ł. Mimo przejmują cego chł odu czuł, ż e spocona koszula klei mu się do ciał a. Miał ochotę odwró cić się i uciekać. Jakaś podś wiadoma sił a prowadził a go jednak stromym zejś ciem ku Marsjaninowi. Kiedy dobrną ł do zalanego wodą przeł azu, na ś cianach skalnych ujrzał szarawy odblask ś wiatł a. „Jest — pomyś lał. — Teraz trzeba być ostroż nym jak nigdy”. I zaraz, jakby się pozbył strachu, myś l jego zaczę ł a pracować jasno, niemal bezbł ę dnie. „Teraz podejdę na krawę dź groty, wł ą czę wszystkie ś wiatł a i zaryczę — uś miechną ł się z zadowoleniem. — Zobaczymy, jak mu bę dzie... ” Sama myś l, ż e wielki Marsjanin moż e się przestraszyć, wydał a mu się ogromnie zabawna. Zatrzą sł się cał y od tł umionego ś miechu. Naraz znieruchomiał. Usł yszał bowiem, ż e w grocie ktoś się porusza, ś wiatł o zakoł ysał o się na ś cianach wprawiają c w ruch cienie. Przylgną ł plecami do ś ciany. Nagle opuś cił a go wesoł oś ć, pierzchł a gdzieś zuchowatoś ć, pozostał nagi strach. Przesuwał się wolno, krok za krokiem. Tł umił przyspieszony oddech, ale gdy tylko odetchną ł, zdawał o mu się, ż e jego pł uca grają jak miechy, a serce w trwoż nym rytmie rozsadza mu pierś. Był już blisko krawę dzi. Ś wiatł o wiszą cej u sklepienia latarni oś wietlał o jaskrawo ś ciany, rysował o ostrymi cieniami każ dy zał om. Na dole ktoś był... Przechylił się i... instynktownym ruchem przetarł powieki... Jeszcze raz spojrzał w dó ł... Nie mylił się. Nisko, na samym dnie groty, zamiast Marsjanina zobaczył Tajemniczego. Czł owiek w granatowej wiatró wce i w berecie klę czał nad otwartą czarną walizką i szperał w niej spokojnie. Był tak zaję ty swą pracą, ż e nie wyczuł obecnoś ci detektywa. Paragon patrzył jak zaczarowany. Nie mó gł uwierzyć w to, co widział... Naraz Tajemniczy wyprostował plecy, unió sł się. Wtedy nasz inspektor odsuną ł się gwał townie od krawę dzi groty. Miał na tyle rozsą dku, ż e nie rzucił się w paniczną ucieczkę, lecz zaczą ł przesuwać się wolno wzdł uż ś ciany. Gdy dobrną ł do korytarza za schodkami, zatrzymał się. W gł ę bi groty dochodził y odgł osy krokó w. Latarnia zakoł ysał a się nagle, granice cieni i ś wiateł przesuwał y się ruchem wahadł owym. Był to sygnał do szybszego odwrotu. Paragon wysoko podkasał prześ cieradł o, odetchną ł gł ę biej i ruszył szybkim krokiem. Gdy jeszcze raz obejrzał się za siebie i stwierdził, ż e nikt go nie ś ciga, puś cił się biegiem. Jego rozczł apane trampki zatupotał y po wyklepanej glinie korytarza, rozwiane poł y prześ cieradł a szybował y jak biał e skrzydł a. Przy niszy, gdzie rozchodził y się dwa korytarze, zatrzymał się. Krzykną ł zdł awionym gł osem: — Mandż aro! — Co? — usł yszał z gł ę bi drugiego korytarza. — Zjeż dż amy! — Co się stał o? — Z mroku wysunę ł a się czarna postać mnicha. Dwie strugi ś wiatł a skrzyż ował y się jak dwie rozż arzone szpady. — Co się stał o? — powtó rzył Mandż aro, odsuwają c kaptur z czoł a. — Tajemniczy! — tyle tylko potrafił z siebie wykrztusić, schwycił Mandż ara za rę kę, pocią gną ł za sobą. Nadinspektor ruszył bez sł owa sprzeciwu. Zatrzymali się dopiero w kolumnowej sali. — Tajemniczy tam był? — zapytał zziajany Mandż aro. — Był... widział em go tak, jak teraz ciebie. — A Marsjanin? — Marsjanina nie był o. — To co się z nim stał o? — Nie wiem. — Moż e to jego wspó lnik? Moż e go sprzą tną ł? — Jeż eli Marsjanin znalazł skarby, to wszystko moż liwe. — Dlaczegoś go nie nastraszył? Paragon zdarł z gł owy bandaż e. Twarz miał czerwoną. W jego oczach bł ą kał się lę k. — Czyś ty, bracie, zwariował? Tajemniczego? Przecież to najwię kszy z naszych przestę pcó w! — Ja bym spró bował... Paragon parskną ł. — Szkoda, ż e cię tam nie był o. — Obejrzał się z lę kiem za siebie. — Lepiej, bracie, stą d zjeż dż ajmy. Wybiegł z sali, skierował się w lewą stronę, ku murom, gdzie w przepustach mię dzy ś cianami rosł y najgę stsze krzaki. Jak nurek w wodę rzucił się w zieloną gę stwinę. Za nim znikł Mandż aro. Znaleź li się pod strzelnicą. Prześ wit w murach rzucał na krzaki jasny dywan ś wiatł a. Był o cicho i spokojnie. Pod murami rosł a puszysta trawa. Dyszeli cię ż ko. — To ci, bracie sensacja! — odezwał się Paragon. — Sherlock Holmes też miał by z tym kł opot. Polujemy na Marsjanina, a tu Tajemniczy... Mandż aro wolno zrzucał z siebie czarny worek. — Nad tym trzeba się dobrze zastanowić! — Bę dziemy myś leli do wieczora i niczego mą drego nie wymyś limy. — Trzeba się zastanowić, co się stał o z Marsjaninem — rzekł z rozwagą Mandż aro. — Czy ty jesteś pewny, ż e go tam nie był o? — Nie był o go, to fakt... chyba ż e Tajemniczy go sprzą tną ł i schował do walizki. — To mał o prawdopodobne. Jeż eli Marsjanina nie był o w grocie, to znaczy, ż e musi być gdzie indziej. — Ale z ciebie filozof — zaś miał się Paragon. — A jeż eli nie ma go gdzie indziej? — Nie przeszkadzaj — ofukną ł go nadinspektor. Wyją ł z kieszeni notes i pogrą ż ył się w rozważ aniach. — Przyjmijmy, ż e Marsjanin odnalazł w grocie skarby, a Tajemniczy ś ledził go... — To się nawet zgadza — podją ł Paragon. — Fakt, ż e go szukał w leś niczó wce i stale krę cił się na zamku. I pytał o niego Pereł kę. To by nawet doś ć dobrze klapował o. — Tak. Tajemniczy na pewno ś ledził Marsjanina, a dzisiaj go odnalazł. Teraz musimy rozwią zać zagadkę, czy on go zakatrupił. — Zakatrupił — westchną ł Paragon. — To jeszcze nie jest takie pewne. — Jeż eli tamten znalazł skarby, to Tajemniczy legalnie go zakatrupił. Tak mi dyktuje mó j niezawodny mó ż dż ek elektronowy. Mandż aro pobladł. — A moż e twó j mó ż dż ek się myli? — Dał by Bó g, bo strasznie nie lubię truposzó w... W tym momencie spojrzenie Paragona padł o na skraj muró w. Na tle czystego nieba stał... Marsjanin. Paragon zamrugał powiekami, jakby chciał spł oszyć senną zjawę, lecz zjawa nie miał a zamiaru znikną ć. Chł opiec wydał ję k zdumienia. Wycią gnię tym ramieniem pokazał w kierunku strzelnicy. — Marsjanin! — wybeł kotał Mandż aro. Dł ugi jak tyka, pogię ty jak korzeń, tajemniczy jak duch — Marsjanin stał zapatrzony przed siebie. Budził podziw i grozę. Chł opcy patrzyli nań jak zaczarowani. Tymczasem zjawa zaczę ł a schodzić w kierunku przejś cia wiodą cego do kolumnowej sali. — To bę dzie kawał, jak on napatoczy się na Tajemniczego — szepną ł Paragon. — Cii — Mandż aro przytkną ł palec do ust gestem nakazują cym milczenie. Obaj znakomici detektywi z wielkim napię ciem wpatrywali się w niezdarną postać Marsjanina. On natomiast wolnym krokiem zbliż ał się do schodkó w i... miną wszy wejś cie do kolumnowej sali, poszedł ku mał emu dziedziń cowi. Paragon zrzucił z siebie resztę przebrania. Zawinę li prześ cieradł a w worek, ukryli je w krzakach i pospiesznie ruszyli za wł aś cicielem przedpotowego wehikuł u. Gdy dobiegli do bramy ujrzeli na drodze jego biał ą, mocno przybrudzoną furaż erkę. Wł adca podziemnego kró lestwa majestatycznie zstę pował z zamkowej gó ry. Paragon mocno ś cisną ł ramię Mandż ara. — Teraz to już go mamy!
Na werandzie willi „Rusał ka” pani inspektor Radoń ska z bajecznym apetytem zajadał a drugie ś niadanie. Jej zielonkawe oczy uś miechał y się do rumianych buł eczek posmarowanych masł em, do poziomek pł ywają cych w ś mietanie i do peł nego kubka pachną cego kakao. Pani inspektor miał a czuł e podniebienie i nieludzki wprost apetyt. Nic wię c dziwnego, ż e po takim ś niadaniu, kiedy ogarnę ł a ją bł ogoś ć, radoś niej mogł a spojrzeć na ś wiat i cieszyć się ż yciem. Nic nie potrafił o zakł ó cić jej dobrego nastroju — nawet nurtują ca ją myś l, ż e jednak do tej pory nie zawiadomił a nikogo o wspaniał ych wynikach swego porannego wywiadu. Był a mile zadowolona, ż e to wł aś nie ona — dopiero co mianowana inspektorem — wpadł a na ś lad szajki przestę pcó w. Wszystko bowiem wskazywał o na to, ż e lokatorzy z plebanii stanowią niezwykle ciekawy obiekt dla mł odych detektywó w. Niepokoił o ją jedynie jedno: co oni mogli zamurować w podziemiach zamku. Sł yszał a wyraź nie, jak rozmawiali o jakichś pł ó tnach czy pł ó tnie, ale czy dla pł ó tna warto tak bardzo się trudzić i naraż ać na niebezpieczeń stwo? Wychodzą c z domu zapytał a matkę, któ ra opalał a się w ogrodzie na leż aku: — Mamusiu, jakie moż e być drogocenne pł ó tno? Matka zdję ł a przeciwsł oneczne okulary, spojrzał a z roztargnieniem na có rkę. — Drogocenne pł ó tno? Nie mam poję cia, o co ci chodzi. — Po prostu o pł ó tno! — Pł ó tno... czy pł ó tno w ogó le moż e być drogocenne? Mamy kilka gatunkó w pł ó cien. Są pł ó tna lniane, baweł niane... O jakie pł ó tno ci chodzi? — O drogocenne, dla któ rego moż na by się naraż ać... któ re na przykł ad moż na by ukraś ć... Matka z jeszcze wię kszym zaciekawieniem spojrzał a na có rkę. — Ukraś ć? Pł ó tno? — Pani Radoń ska z niedowierzaniem krę cił a gł ową. Naraz uniosł a rę kę do czoł a. — Czekaj, czekaj... Czy nie chodzi o pł ó tno malarskie... po prostu o obrazy? Teraz na odmianę Jola zrobił a zdziwioną minę. — Obrazy? — Tak, obrazy. Fachowcy nazywają obrazy pł ó tnami. Mó wi się na przykł ad: jakie ł adne pł ó tno, albo: malarz namalował ciekawe pł ó tno... — Czekaj, czekaj, mamusiu — Jola uniosł a oczy w niebo. — Drogocenne pł ó tno, czyli drogocenny obraz... — Oczywiś cie — uś miechnę ł a się pani Radoń ska — moż na ukraś ć drogocenne pł ó tno. Dwa tygodnie temu czytał am w „Ż yciu” o niezwykle zuchwał ej kradzież y obrazó w z Muzeum Dolnoś lą skiego we Wrocł awiu... Skradziono z pracowni konserwatorskiej kilka flamandó w. — Jakich flamandó w? — Tak się mó wi. To znaczy kilka pł ó cien starych mistrzó w flamandzkich. — Czy to coś bardzo cennego? — O, tak! Takie obrazy bywają nieraz bezcenne. Jola jeszcze raz wbił a oczy w bł ę kit nieba. Nagle zerwał a się do biegu, jakby stracił a sześ ć dziesią t kilogramó w swej solidnej wagi i stał a się dobrze nadmuchanym balonikiem. — Co się stał o? — zawoł ał a za nią pani Radoń ska, ale Jola nie sł yszał a matki. Jak toczą ca się kula wpadł a na drogę i skrę cił a w stronę leś niczó wki.
Przed plebanią, gdzie droga z zamku krzyż ował a się z drogą wiodą cą do leś niczó wki, pani inspektor wpadł a na Pereł kę. Chł opiec zachwiał się, z trudnoś cią utrzymał ró wnowagę. — Mam! — zawoł ał a rozpromieniona Jola. — Zrobił am sensacyjne odkrycie! — Ja też — wyszeptał niepewnie. Jola nie dał a mu dojś ć do sł owa. — Gdzie Paragon? — Ż ebym to ja wiedział. — A Mandż aro? — Pewno w akcji. Ale powiedz... co to za sensacyjne odkrycie? — To zł odzieje obrazó w! — Kto? — Ci z plebanii. Ukradli flamandó w. — Flamandó w? — Pereł ka rozdziawił usta. Patrzył na dziewczynę bł ę dnymi z przeję cia oczami. — Rozumiesz, mistrzó w szkoł y flamandzkiej! Obrazy! — To mó w, ż e obrazy, a nie flamandó w. — Idiota! Pereł ka nachmurzył się. — Licz się ze sł owami. Jestem starszym inspektorem od ciebie. Jola odsapnę ł a. — Zrozum, we Wrocł awiu zł odzieje ukradli z muzeum kilka bezcennych pł ó cien... — Jakich pł ó cien? — Obrazó w... a ja wpadł am na ś lady tych zł odziei. To wł aś nie lokatorzy z plebanii!... — Ską d wiesz? — Bo mó wili o pł ó tnach... — A co mają pł ó tna do obrazó w? Jola uniosł a rę ce ku niebu. — Boż e, zlituj się nad tym niedorozwinię tym... — Wypraszam sobie — oburzył się inspektor Pereł ka. — Przecież ci tł umaczę, ż e pł ó tna to obrazy. — Moż e komu innemu to tł umaczył aś, mnie w każ dym razie nie... — W takim razie zapamię taj sobie: obrazy w ję zyku fachowym nazywają się pł ó tna. — Postaram się zapamię tać, ale co z tego? Jola ś ciszył a gł os. — Chodzi o to, ż e ci lokatorzy z plebanii chcą ukryć pod zamkiem skradzione obrazy... sł yszał am ich rozmowę... Mają tam cement i coś murują... — Zgadza się. Cement jest! — zawoł ał triumfalnie Pereł ka. Teraz Jola zbaraniał a. — Ską d wiesz? — Był em tam. Widział em, jak ten malarz z tym drugim nosili cement. — Był eś? — zdumiał a się pani inspektor. — A co myś lisz! Oni w tym pokrowcu ukryli cement i gips. Dlatego był taki cię ż ki. Jola spojrzał a na Pereł kę niemal z podziwem. — Jakż eś tam wszedł? — Od baszty. — A ja znalazł am nową drogę... wejś cie, któ rym oni dostają się do podziemi! — Fantastyczne! Gdzie ono jest? — Wł aś nie, musimy iś ć zobaczyć, co się tam dzieje. Tylko trzeba uważ ać, bo to srebrne czupiradł o stoi tam na straż y. Po kró tkiej naradzie zdecydowali, ż e razem podejdą pod mury zamku i jeszcze raz sprawdzą, jak wyglą da poł oż enie tajemniczego wejś cia. Ruszyli w kierunku przystani. Po chwili pię li się już wą ziutką ś cież ką pod zbocze zamkowej gó ry. Gdy doszli do jał owcó w, pod murami baszty ujrzeli ukrytą w cieniu Srebrną. Kobieta siedział a w tym samym miejscu, w któ rym znajdował a się, gdy Jola opuszczał a swą kryjó wkę. Poprzez zaroś la prześ wiecał y jej bluzka i pasiaste spodnie. Pereł ka przysuną ł się bliż ej i szepną ł Joli do ucha: — Moż e byś my tak ją zwabili na dó ł? Jola dał a znak, by milczał. — Nie wolno się zdradzić. — W takim razie bę dziemy tu siedzieć do wieczora. Jola uniosł a ostrzegawczo rę kę. Spojrzeniem pokazał a na wyjś cie z podziemia. W wą skim przeł azie pojawił a się kę dzierzawa gł owa Tyrolczyka. Po chwili atletycznie zbudowany mę ż czyzna staną ł przed Srebrną. Rozmawiali ze sobą przytł umionymi, lecz wzburzonymi gł osami. Po chwili oboje zabrali się do zawalania wejś cia kamieniami. Zakoń czywszy robotę, szybko zaczę li zbiegać ze zbocza. Przechodzą c obok ukrytych w jał owcach detektywó w, zamienili kilka urywanych zdań. — Musisz się wystarać o cement — mó wił Tyrolczyk. — A ską d ja ci go wezmę? — Za każ dą cenę. Zapytaj... moż e mają na plebanii... — A jeś li nie? — To zaduszę tego... Tyle tylko nasi znakomici detektywi usł yszeli z tej peł nej napię cia rozmowy. Resztę zagł uszył y osypują ce się spod nó g kamyki. Srebrna strzecha i kę dzierzawa gł owa zniknę ł y wś ró d drzew i zaroś li. Nasi detektywi odetchnę li z ulgą. — O czym oni mó wili? — zapytał a Jola. — Zabrakł o im cementu. — To się zgadza — wnioskował a w zamyś leniu pani inspektor. — Oni znaleź li najpierw jakieś niedobre, wilgotne miejsce... — To się zgadza — przerwał jej Pereł ka dyszą c z podniecenia. — Na wł asne oczy widział em to miejsce. Podeszł o wodą... — Wszystko się znakomicie zgadza, bo Tyrolczyk już rano martwił się, ż e moż e im zabrakną ć cementu. — To ś wietnie, bo nie skoń czą przed wieczorem. — Ale co my teraz mamy robić? — zapytał a Jola. Pereł ka odrzekł z godnoś cią: — Ja mam plan. — Spojrzał w stronę wejś cia zawalonego kamieniami, a potem wzrok przenió sł na Jolę. Dziewczyna patrzył a wyczekują co. — Teraz tam został sam malarz. On nie taki straszny. Moż na go ł atwo wykoł ować. — W jaki sposó b? — Zajdziemy go z obu stron. Ty pó jdziesz od tej strony, a ja od dziedziń ca, od baszty. Bę dziemy udawali, ż eś my zabł ą dzili. — A jak nas zł apie? — Mó wię ci, bę dziemy udawać, ż eś my zabł ą dzili w podziemiach. — Rozumiem. Niezł a myś l. Ale jak tamci wró cą? — Nie martw się. O cement tutaj nie tak ł atwo. Zanim go znajdą, to moż e nam się uda wywieś ć w pole malarza. Chodzi o to, ż eby się dowiedzieć, gdzie oni mają to drugie miejsce. Gdzie chcą zamurować tych flamandó w. — Dobra myś l! — Jeż eli nam się uda rozpracować do koń ca cał ą szajkę, to... — utkną ł, nie mogą c znaleź ć sł ó w. — W takim razie bierzemy się do roboty. Pereł ce nie trzeba był o dwa razy powtarzać. Za chwilę odwalał już pierwszy kamień. Pracy nie mieli wiele, gdyż Srebrna z Tyrolczykiem tylko prowizorycznie zasypali wejś cie. Gdy oczyś cili je z grubszych gł azó w, Pereł ka uś cisną ł dł oń Joli. — Trzymaj się! Ja walę na basztę. — Trzymaj się, Pereł ka — powiedział a Jola. — Bę dę cał y czas myś lał o tobie... bo... bo... Nie masz poję cia, jak mi się podobasz! Jola z radosnym zdumieniem spojrzał a w roziskrzone oczy inspektora Albinowskiego. — I ty jesteś mił y... bardzo mił y... — Ciao! — Pereł ka skiną ł jej dł onią. Naraz odwró cił się, zrę cznymi susami ją ł ześ lizgiwać się ze zbocza. Jola patrzał a za nim. Powtarzał a w myś li jego sł owa: „Nie masz poję cia, jak mi się podobasz! ” Uś miechnę ł a się do siebie zalotnie: „Co on przez to chciał powiedzieć? Czy naprawdę mnie tak bardzo lubi?... ” Nie był o czasu na rozważ ania. Pani inspektor zerknę ł a w stronę oczyszczonego wł azu. Doznał a takiego uczucia, jakby ją coś dł awił o, odbierał o zdolnoś ć poruszania się. Lecz trwał o to kró tką chwilę. Otrzą snę ł a się z tego przykrego wraż enia i pomyś lał a: „Jak udawać, to udawać! Przecież każ demu wolno chodzić podziemnymi korytarzami”.
Marsjanin wolnym, majestatycznym krokiem schodził z gó ry zamkowej ku jezioru. Jego biał a furaż erka raz ukazywał a się w ś wietle, to znowu ginę ł a, zapadał a w cień. Dwaj detektywi posuwali się skuleni jak psy goń cze; z gł owami wtulonymi w ramiona, z nosami przy samej niemal ziemi, z oczami wbitymi w szczudł owatą postać Marsjanina. Zbliż ali się do skrzyż owania. — Ciekaw jestem, gdzie on pó jdzie? — szepną ł rozgorą czkowany Mandż aro. Paragon wzruszył ramionami. — Jeż eli do domu, to wpadł. — A jeż eli zaraz odjedzie tym swoim gratem? — To mu poprzebijamy opony. Tymczasem Marsjanin skrę cił w stronę przystani. Po drodze zatrzymał się przy kiosku „Ruchu”. Chł opcy ś ledzili go bacznie. — Zdaje mi się, ż e Tajemniczy to jego wspó lnik — zauważ ył Mandż aro. — Legalnie. On go zostawił w grocie, a sam... — urwał, gdyż nie wiedział, co wł aś ciwie miał zamiar zrobić Marsjanin. W tej chwili na przykł ad kupował cał y plik gazet i czasopism. Aż dziwne wydał o się naszym detektywom, ż e tak tajemniczy czł owiek kupuje i czyta zwykł e gazety. Jedną z nich rozpostarł już przy kiosku i wlepiwszy w nią oczy, ruszył jeszcze wolniejszym krokiem. Paragon trą cił Mandż ara ł okciem. — Te... ja czytał em, ż e przestę pcy porozumiewają się czasem gazetowym szyfrem. Dają ogł oszenia do prasy... — Moż liwe, ż e on szuka jakiegoś znaku od swoich. — To prawie pewne. Po co tak filuje do „Expressu”? Wygrzebali się z przydroż nego rowu. Kryją c się za drzewami, krok w krok szli za Marsjaninem. Gdy ten przystawał na chwilę, by odwró cić stronę gazety, chł opcy jak szperacze dawali nura w chwasty rowu; gdy ruszał przed siebie, wyskakiwali z rowu i kryli się za pniami drzew. W ten sposó b doszli do przystani. Wś ró d potę ż nych pni topoli i wią zó w ukazał a się pomarszczona tafla jeziora. Dwa kajaki pruł y toń jak dwie wielkie ryby, w dali biał y ż agiel przesuwał się na tle drugiego brzegu. Z gł oś nika pł ynę ł a senna melodia wł oska. Marsjanin zatrzymał się przy pomoś cie, unió sł dł oń do oczu i zakrzepł na chwilę w tym ruchu, peł nym wyczekiwania. Wyglą dał jak ktoś, kto zabł ą dził i nie wie, doką d iś ć. Nagle szybkim ruchem zł oż ył gazetę, odwró cił się i przyspieszonym krokiem skierował się do kawiarenki. Wszystkiego mogli spodziewać się nasi detektywi, ale nie tego. Przed sekundą zdawał o im się, iż za chwilę zniknie w przybrzeż nym sitowiu, jak znikł w podziemiach zamku. Tymczasem wielki Marsjanin najzwyklej w ś wiecie wszedł do kawiarenki, miną ł kilka barwnych parasoli i — o dziwo! — usiadł sobie spokojnie w najdalszym i najbardziej ocienionym ką cie. To nie mogł o zadowolić naszych Sherlockó w Holmesó w. Był o zbyt codzienne i zwyczajne. Mandż aro skrzywił się. — Te! — sykną ł na Paragona. — On mi coś za bardzo udaje. — Pewno odgrywa zwykł ego wczasowicza — rzekł rozczarowany inspektor. — To ich system. — Moż e się maskuje? — Legalnie, ż e się maskuje. Szkli nam oczy... — A czy on wie, ż e my... — Pewno się domyś la. — Eee, nie. Trzeba go zaskoczyć. — Jak? Paragon przesuną ł kolarkę z czoł a na sam czubek gł owy. Był to znak, ż e intensywnie myś li. Twarz jego spoważ niał a. Brwi zbiegł y się nad przymruż onymi oczami. — Jak ciocię kocham — westchną ł. — Teraz nie damy rady bez pomocy szanownej milicji. Nadszedł czas, ż eby go aresztować. — Co ty? — Mandż aro z przeraż eniem patrzył na Paragona. — Legalnie, aresztować. — Naszego Marsjanina?! — Sherlock Holmes też nieraz uż ywał agentó w ze Scotland Yardu. — Ale my nie. — Jak chcesz. Ale jeż eli nam jeszcze raz zniknie, to ja za to nie odpowiadam. Nie odrywali oczu od stolika, przy któ rym siedział a ich ofiara. Marsjanin w tej chwili zamawiał u kelnerki. Gdyby mu za chwilę przyniosł a pó ł misek dymią cy piekielnymi wyziewami, też by się zbytnio nie zdziwili. Ale nic podobnego. Kelnerka przyszybował a z pawilonu z tacką, na któ rej widać był o nakrycie do normalnego ś niadania — filiż anka, spodeczki, rogaliki, masł o, kawa. Poł oż ył a tackę przed wł adcą podziemi i bezszelestnie znikł a. Wielki Marsjanin zabrał się do jedzenia. Tego był o już za wiele. Paragon szepną ł ze zł oś cią: — On sobie za duż o pozwala. Wal, bracie, po komendanta milicji! — Teraz? — Zanim wtroi ś niadanie, bę dzie już w kajdankach. Mandż aro wahał się chwilę, ale wnet ró wnież doszedł do przekonania, ż e nadarza się nadzwyczajna okazja do skoń czenia z groź nym przestę pcą. Nadinspektor wydał ostatnie rozkazy: — Nie spuszczaj go z oka, a jak bę dzie chciał odejś ć, to zatrzymaj go za wszelką cenę. Ja walę... To powiedziawszy, indiań skim krokiem przebiegł pierwsze pię ć dziesią t metró w, potem wyprostował się i jak sprinter ruszył w kierunku wioski. Jego pię ty tylko migał y na jasno osł onecznionej drodze. Paragon został sam. Po jakimś czasie znudził o mu się sterczeć pod pł otem, postanowił wejś ć do kawiarenki. Miał w kieszeni jeszcze kilka zł otych, któ re został y mu po kupnie prezentu dla pani Lichoniowej. Nic wię c nie stał o na przeszkodzie, by usią ś ć w pobliż u groź nego Marsjanina i skonsumować porcję lodó w. Wł aś ciwie tak jest bardziej elegancko i godnie. Porzą dny inspektor nie bę dzie sterczał jak byle pę tak pod pł otem. Wygrzebał się z krzakó w, doprowadził do porzą dku ubranie, przylizał dł onią niesforne wł osy i z miną bywalca najwytworniejszych lokali wszedł do ogró dka. W kawiarence był o niemal pusto. Pró cz Marsjanina pod parasolem siedział a jeszcze jakaś pani z mał ym brzdą cem i karmił a go ciastkami. Paragon wbił dł onie w kieszenie, zadarł lekko nosa i ś wiszczą c cichutko swoje „Ri-fi-fi”, przedefilował wzdł uż cał ej kawiarenki. Wybrał stolik naprzeciw Marsjanina. Usiadł z miną angielskiego lorda. Wytarł rę kawem blat stoł u, zał oż ył nogę na nogę, ką cikami oczu zerkną ł w stronę Marsjanina. Ten tkwił na swoim miejscu: nachylony nad gazetą, jedną rę ką kruszył rogalik, drugą trzymał nie dopitą kawę. Zdawał o się, ż e w ogó le nie spostrzegł naszego detektywa. „Udaje, ż e mnie nie widzi — pomyś lał inspektor. — Poczekaj! Zobaczymy, kto kogo przetrzyma. Nie chciał bym być na twoim miejscu! ” Ruchem milionera unió sł do gó ry rę kę i zawoł ał w stronę zbliż ają cej się kelnerki: — Pani szefowo, jedne mał e lody za dwa zł ote! Kelnerka krytycznym spojrzeniem ogarnę ł a nowego klienta. — Za dwa zł ote to moż esz dostać przy bufecie. Paragon trzepną ł dł onią w stó ł. — Pani szefowa wybaczy, ja mam ż yczenie skonsumować przy stoliku. — To duż ą porcję, za pię ć... — Moż e być — wykonał gest, jakby w ogó le nie zwracał uwagi na takie drobiazgi, jak cena. To rzekł szy, spojrzał w kierunku Marsjanina, któ ry pochylony nad gazetą, z filiż anką w jednej, a rogalikiem w drugiej dł oni, nie zwracał uwagi na otaczają cy go ś wiat. „Legalnie się maskuje — myś lał Paragon oczekują c na porcję lodó w. — Ale smutna jego dola”. Już wyobraż ał sobie dumnego Marsjanina zakutego w kajdanki, prowadzonego wzdł uż przystani. Ludzie przystają, tł oczą się na drodze zdumieni niecodziennym widokiem, a on i Mandż aro kroczą dumnie obok zł oczyń cy. Wszyscy szepcą: „To oni zł apali niebezpiecznego przestę pcę ”. A dwaj detektywi z godnoś cią powtarzają: „Proszę się rozejś ć! To nic ciekawego. Proszę nie hamować ruchu! ” Jego spojrzenie powę drował o znowu w kierunku Marsjanina. Ten unió sł wł aś nie do ust ś wież y rogalik. Czynił to tak wolno, jakby rogalik waż ył tonę... Wtedy kelnerka postawił a przed inspektorem Paragonem lody.
Komendanta Antczaka nie był o na posterunku. — A gdzie pan sierż ant moż e być? — zapytał Mandż aro tkwią cego za stoł em milicjanta. Przedstawiciel wł adzy ogarną ł detektywa badawczym spojrzeniem. — A ty co chciał eś od pana sierż anta? Mandż aro dygotał z przeję cia i zdenerwowania. — Ja... ja w waż nej sprawie... — To mó w. — Kiedy ja chciał em osobiś cie z panem sierż antem. Milicjant spojrzał ostrzej. Postać chł opca wydał a mu się podejrzana. Mandż aro był spocony, rozczochrany, brudny. We wł osach miał cał y zielnik, a na spodniach i koszuli mapę geologiczną okolicy. — Co się stał o? — zapytał milicjant. — A nic — Mandż aro starał się gł osowi nadać jak najoboję tniejszy ton. — Chciał em rozmawiać osobiś cie z panem sierż antem Antczakiem. — Pan sierż ant poszedł na obchó d. — Dzię kuję. Mandż aro okrę cił się wokó ł swej osi i wybiegł z posterunku. Zaraz za progiem zatrzymał się. Był zrozpaczony. Co teraz robić? Gdzie szukać komendanta? Jeż eli go nie znajdzie natychmiast, Marsjanin gotó w uciec, a wszystkie wysił ki pó jdą na marne. Przed nim cią gnę ł a się pusta, zalana jaskrawym sł oń cem ulica. Pod oknem są siedniego domu wygrzewał się wielki, czarny kot. Przez drogę przemkną ł rowerzysta, pozostawiają c za sobą dymek zł otego pył u. Zgarbiona kobiecina z wią zką chrustu na grzbiecie przecię ł a ulicę i jak cień zginę ł a w opł otkach. Sł oń ce lał o na ziemię ż ar i spiekotę. Mandż aro stał chwilę bezradny. Nie był o jednak czasu na zastanawianie się. Ruszył wię c desperacko w stronę wież y straż y poż arnej. Naraz zatrzymał się przed Gospodą Ludową. Ze ś rodka dochodził y podniesione gł osy... ktoś ś piewał... ktoś wykrzykiwał... sł ychać był o pobrzę kiwanie szkł a. Mandż aro wbiegł do pierwszej sali. Doznał wielkiej ulgi. Przy bufecie ujrzał bowiem rozł oż yste, ciasno opię te mundurem plecy sierż anta Antczaka. Komendant, z wyrazem bł ogoś ci na peł nej twarzy, są czył pieniste piwo. Nadinspektor doskoczył do niego jak sprę ż yna, zł apał go za rę kaw. — Panie komendancie, mamy Marsjanina! Sierż ant wybał uszył na niego oczy. — Co ty, chł opcze, bredzisz? — Zł apaliś my go na zamku. Komendant posterunku był wyraź nie niezadowolony, ż e przerwano mu ceremonię picia piwa. — Kogo? — zapytał ospale. — Tego, co mieszkał w leś niczó wce... co pan sierż ant pytał o niego. — Jakiego Marsjanina? — My go tak nazywamy. — Kto? — No, my... zresztą to nieważ ne. Siedzi teraz na przystani w kawiarni. Sierż ant nic nie mó gł zrozumieć z chaotycznego opowiadania chł opca. Otarł z warg smakowitą pianę, odsapną ł i rzekł sennym gł osem: — Tobie się coś pomieszał o. — Daję sł owo honoru, ż e to ten sam, któ ry przyjechał do leś niczó wki tym starym gratem. — Aaa! — dopiero teraz do ś wiadomoś ci przedstawiciela wł adzy dobrnę ł a myś l, ż e chł opiec przynosi cenną wiadomoś ć. — Gdzie on jest? — Na przystani, w kawiarni! — Mandż aro szarpną ł za rę kaw sierż anta. — Niech pan natychmiast idzie, bo nam moż e uciec! — Spokojnie, spokojnie, mnie nikt jeszcze nie uciekł — powiedział sierż ant i jednym tchem wyduldał pó ł duż ego kufla. Jeszcze raz wytarł usta, poprawił pas na brzuchu i uroczystym krokiem ruszył za chł opcem.
Pan inspektor Paragon dawno już wylizał lody ze spodka, a tymczasem Mandż ara z komendantem nie był o widać. Zaczą ł się denerwować. Miał poważ ne powody. Marsjanin przed chwilą skoń czył przeglą danie prasy i nagle przypomniał sobie, ż e kawa i ś wież e rogaliki nie sł uż ą jedynie do ć wiczenia sprawnoś ci i wytrzymał oś ci rą k. Ją ł wię c w piorunują cym tempie pochł aniać resztę daró w boż ych. Wnet w jego nienasyconym ż oł ą dku znikł o cał e ś niadanie. Paragonowi przez chwilę zdawał o się, ż e poł knie wszystkie spodki, ł yż ki i z apetytem schrupie szklankę. Marsjanin poprzestał jednak na artykuł ach ż ywnoś ciowych. Kiedy poł kną ł ostatni kę s i popił go ostatnim ł ykiem kawy, zwró cił swą dł ugą, zaroś nię tą twarz w stronę pawilonu i rykną ł tubalnym gł osem: — Proszę pł acić! Paragonowi zrobił o się nagle gorą co. „Odejdzie — pomyś lał. — Co się z nimi stał o? Dlaczego tak dł ugo nie przychodzą? ” Poczuł, ż e na czoł o wystę puje mu pot. Czas nagle rozpę dził się, zaczą ł bezlitoś nie uciekać. Wnet przy stoliku Marsjanina zjawił a się kelnerka. Wypisał a na bloczku rachunek. „Zatrzymaj go za wszelką cenę! ” — przypomniał sobie ostrzeż enie Mandż ara. Ł atwo mu był o powiedzieć: zatrzymaj. Ale co teraz robić? Tymczasem Marsjanin odebrał już resztę, zł oż ył gazety. Miał odchodzić... Paragon wcią ż tkwił bezradnie. Naraz, jak zbawienie, przyplą tał a się myś l: zemdleć! Wydał gł oś ny okrzyk, podobny do ję knię cia ducha, wyprostował się, stę ż ał i naraz osuną ł się z krzesł a na trawę... Gdy upadł na ziemię, pomysł wydał mu się tak beznadziejnie gł upi, ż e aż wstyd go ogarną ł. Nie wypadał o jednak wycofać się, zwł aszcza ż e przez szparkę w powiekach dostrzegł zbliż ają cego się Marsjanina. „Chwycił o” — pomyś lał zadowolony. Twarzy swej starał się nadać wyglą d najprawdziwszego truposza. Rozchylił wię c lekko wargi, wywalił oczy do gó ry i przymkną ł powieki. Nad sobą wyczuwał pochylają cego się Marsjanina. Naraz doznał wraż enia, ż e jakaś winda unosi go ponad wierzchoł ki drzew. Był na rę kach wł adcy podziemi. Ponad nim — gdy uchylił lekko powieki — bł ę kitniał o niebo. Tubalny gł os huczał nad jego uchem: — Niech pani przyniesie trochę lodu. Zaraz mu przejdzie. To pewno z upał u. Przez chwilę szybował w powietrzu na rę kach wielkoluda. Wnet jednak wylą dował na trawie, pod zwisają cymi gał ę ziami, gdzie panował przyjemny chł ó d. „Trzymaj się, Paragon — myś lał z uporem. — Udawaj truposza, bo inaczej ź le z tobą bę dzie”. Marsjanin nachylił się nad nim. Przytkną ł ucho do piersi chł opca. — W porzą dku — zawyrokował. — Nic strasznego. Chwilowe osł abienie. Zrzucił z siebie wiatró wkę, zwiną ł ją w wał ek, podł oż ył chł opcu pod gł owę. Paragon leż ał bezwł adnie. Starał się wstrzymać oddech, lecz im dł uż ej z nim walczył, tym oddychał normalniej. Myś lał o jednym — ż eby nareszcie zjawił się Mandż aro. Zamiast Mandż ara nadeszł a kelnerka z kubeł kiem peł nym lodu. Marsjanin wpakował peł ną garś ć kruszywa do swej chusteczki i przytkną ł do czoł a chł opca. Okruchy lodu posypał y się na pierś i za koł nierz naszego detektywa. Zdawał o mu się, ż e za chwilę zerwie się i, nie zważ ają c na Marsjanina, zacznie wytrzepywać zza koszuli kawał ki lodu. Ale dzielnie wytrzymał tortury. Zacisną ł zę by i powtarzał w myś li: „Ż eby tylko przyszedł Mandż aro! Ż eby tylko skoń czył a się ta heca! ” — Lepiej ci już? — usł yszał nad sobą gł os Marsjanina. — Lepiej — pisną ł nieś miał o. — Nic ci nie bę dzie. To od tego piekielnego upał u. Paragon nieś miał o otworzył oczy. Najpierw zobaczył wielkie szkł a okularó w, a w szkł ach odbicie swej twarzy. Był a tak przeraź liwie gł upia i komicznie ś mieszna, ż e miał ochotę parskną ć, ale w tym poł oż eniu nie wypadał o. Wykrzywił się wię c pł aczliwie i wyszeptał najniewinniejszym gł osem: — Tak mi niedobrze — i jeszcze raz opadł na ziemię. — Niech pani przyniesie coś zimnego do picia — rozkazał Marsjanin kelnerce. Paragon dyszał cię ż ko, poję kiwał. — Moż e cię brzuch boli? — zapytał Marsjanin. Na to tylko czekał nasz dzielny detektyw. — Oj, boli, boli... — potwierdził gorliwie. Jeszcze raz ł ypną ł okiem w stronę furtki. Nikt nie nadchodził. „Jak dł ugo da się go tutaj przetrzymać? — myś lał, poję kują c tak boleś nie, ż e wzbudził by wspó ł czucie w najbardziej zatwardział ym i nieczuł ym czł owieku. — Jeż eli oni zaraz nie przyjdą, to chyba udam, ż e dostał em ataku padaczki! ” Kelnerka zjawił a się ze szklanką zimnej wody sodowej. Marsjanin zatrzymał ją w poł owie drogi: — On ma boleś ci. Lepiej bę dzie dać mu gorą cej herbaty. — Wody czy herbaty? — zabrzmiał jej zniecierpliwiony gł os. — Mó wię pani, ż e herbaty! — odrzekł ostro Marsjanin. Na Paragona bił y już ó sme poty. Poję kiwał cichutko i lewym okiem ł ypał w stronę furtki. Naraz odetchną ł. Na drodze ujrzał bowiem jasną czuprynę Mandż ara, a za nim w blasku sł oń ca bł ysną ł srebrny orzeł ek na czapce komendanta. — Lepiej ci? — usł yszał nad sobą gł os Marsjanina. — O, tak, duż o lepiej — rzekł z ulgą. Unió sł się na ł okciach. Odsiecz zbliż ał a się. Byli już przy furtce. Już pod parasolami... Już o kilka krokó w... Paragon nagle ozdrawiał. Podkurczył nogi, wstał tak sprę ż yś cie, ż e Marsjanin zbaraniał ze zdumienia. Chciał coś powiedzieć. Zanim jednak zdą ż ył otworzyć usta, zwalił a się na niego cię ż ka postać sierż anta. — Proszę dowó d osobisty! — wyrą bał komendant najniż szym basem, na jaki go był o stać. Marsjanin prostował wolno swą pokrzywioną postać. Paragon patrzał nań z przeraż eniem. Oczekiwał cudu. Zdawał o mu się, iż za chwilę wł adca podziemi albo rozpł ynie się w powietrzu, albo zrobi coś nadzwyczajnego. Naraz Marsjanin zdją ł okulary i z niezwykł ym zdumieniem spojrzał na przedstawiciela wł adzy. — Czego pan wł aś ciwie sobie ż yczy? — Dowó d osobisty! — powtó rzył ostro komendant. — Pan chyba ż artuje? — Nie mam zwyczaju ż artować — komendant energicznie wysuną ł rę kę po dowó d. Po chwili Marsjanin z tylnej kieszeni szortó w wycią gną ł dobrze sfatygowaną ksią ż eczkę. Ze zł oś liwym grymasem na ustach wrę czył dowó d sierż antowi. — Jeż eli pan sobie ż yczy... proszę bardzo... ale to chyba jakaś pomył ka. — Dobrze, dobrze — uspokoił go sierż ant. Szybko otworzył dowó d. Odszukał stronę z fotografią. Jego spojrzenie przeskakiwał o teraz z fotografii na twarz Marsjanina i z powrotem. Nagle zagadną ł: — Jak się pan nazywa? — Seweryn Nieszporowicz. — Miejsce zamieszkania? — Wrocł aw. — Zawó d? — Profesor uniwersytetu. Zaległ a cisza. Chł opcy zamienili peł ne zawodu spojrzenia. Komendant posterunku jakby się skurczył i nagle stracił swoją urzę dową postawę. Wszystko nabrał o innego smaku, innego znaczenia. Ciszę przerwał spokojny gł os Marsjanina: — Czego pan wł aś ciwie chce? Sierż ant oddawał mu dowó d. — Przepraszam... zdaje mi się, ż e to rzeczywiś cie... pomył ka. — Nie rozumiem, o co wł aś ciwie chodzi? Sierż ant znowu przypomniał sobie, ż e jest przedstawicielem wł adzy. Peł nym gł osem hukną ł na chł opcó w: — Co to wł aś ciwie znaczy? Mandż aro wbił wzrok w ziemię. Paragon cofną ł się o pó ł kroku. — Przecież pan sierż ant kazał meldować... — O czym meldować? Paragon wzruszył ramionami. Nie mó gł znaleź ć odpowiedzi. — O czym meldować? — zapytał ubawiony Marsjanin, któ ry wł aś ciwie przestał być Marsjaninem. Sierż ant uczynił niewyraź ny gest. — Bo też pan profesor narobił tutaj galimatiasu. — Ja? — Pan — rzekł pewniej sierż ant. — Po pierwsze, nie zameldował się pan... Marsjanin poprawił okulary. — Rzeczywiś cie... zapomniał em. — Po drugie, znikł pan jak duch, nie powiedziawszy w leś niczó wce ani sł owa. Marsjanin unió sł dł oń do czoł a. — Zaraz... zaraz, czy ja rzeczywiś cie nie powiedział em, ż e idę na kilka dni biwakować do groty? — Rzeczywiś cie pan nie powiedział. Jak tak moż na znikać? — Przepraszam, był em tak zaję ty, ż e widocznie zapomniał em. — A po trzecie, niech to dunder ś wiś nie, co pan profesor porabia na dnie zamkowych podziemi? Profesor nerwowym ruchem zerwał okulary. — Jak to: co? Pracuję... — Czy nie moż e pan profesor wybrać sobie odpowiedniejszego miejsca? Uczony Marsjanin przecierał zmę czone oczy. — To wł aś nie najodpowiedniejsze miejsce dla mojej pracy naukowej. Jestem profesorem zoologii i teraz zajmuję się fauną grot i podziemi. Domniemany przestę pca, groź ny wł adca podziemi, tajemniczy Marsjanin jest badaczem pają czkó w, much i nietoperzy? Chł opcy nie wiedzieli, co z sobą począ ć. Komendant posterunku nadrabiał miną. — To rzeczywiś cie pomył ka — rzekł z mdł ym uś mieszkiem. — Serdecznie pana profesora przepraszam, a na przyszł oś ć radził bym zastosować się do przepisó w... zwł aszcza ż e na zamku przez ten czas dział y się ró ż ne rzeczy... — W tym miejscu mrugną ł porozumiewawczo do stoją cego obok Paragona. Ten dla dodania sobie odwagi chrzą kną ł i przeł kną ł gł oś no ś linę. — My też... — zaczą ł nieś miał o, potykają c się na każ dym sł owie. — My też... przepraszamy... szanownego przedstawiciela nauki... Myś leliś my, ż e pan profesor... wystę puje w charakterze przestę pcy. Profesor baczniej przyjrzał się stoją cym u boku komendanta detektywom. Przetarł okulary i nagle cał ym jego dł ugim i pokrę conym ciał em wstrzą sną ł spazmatyczny ś miech. — Przestę pca! Przestę pca! — powtarzał. — To pewno wy byliś cie dzisiaj w mojej grocie? Paragon nie ś miał mu spojrzeć w oczy. Skiną ł tylko potakują co gł ową. Profesor ują ł go pod brodę. — Masz wielkie zdolnoś ci aktorskie. To zemdlenie odegrał eś jak artysta... — Musiał em się maskować... — wybą kną ł. — A ską dż e wpadliś cie na ten pomysł, ż eby mnie ś ledzić? — Wydedukowaliś my — wtrą cił Mandż aro. — Przestę pca! — parskną ł jeszcze raz profesor. — Dobrześ cie mnie ubawili. A skoro naprawdę chcecie poznać ż ycie podziemi, to przyjdź cie do mnie jutro. Wł aś nie jutro mam zamiar obrą czkować nietoperze. A teraz do widzenia, chł opcy! Mó wię wam, ż e ubawił em się setnie... — skiną ł chł opcom gł ową i pogroził im ż artobliwie. Odchodzą c, zwró cił się do sierż anta: — Przepraszam, ż e pana niepokoił em. Dzisiaj postaram się zameldować. Skł onił się, a po chwili koł yszą cym krokiem przemierzał już przestrzeń mię dzy parasolami. Mandż aro trą cił ł okciem Paragona. — Te! — szepną ł. — Moż e go ostrzec przed Tajemniczym? Paragon kopną ł go w kostkę. — Cicho! Jeż eli sypniesz Tajemniczego, to kto nam zostanie? Mandż aro wzruszył ramionami. Patrzał za koł yszą cą się postacią profesora, badacza podziemnej fauny, naukowca, któ ry jeszcze przed kilkoma minutami był groź nym Marsjaninem i budził w nich strach. Profesor przeszedł już cał ą kawiarenkę, a gdy znalazł się za furtką, obejrzał się i z uś miechem skiną ł rę ką. Paragon odpowiedział mu skinieniem. — Niech to gę ś kopnie — rzekł z goryczą. — Mamy cholernego pecha do naukowcó w.
|
|||
|