Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





ROZDZIAŁ SIÓDMY



 

Już dawno koguty odpiał y pobudkę, kury odgdakał y ranne ploteczki, nawet kaczki, najwię ksze ś piochy, pomaszerował y do ką pieli, a chł opcy wcią ż jeszcze spali po czubki gł ó w zagrzebani w pachną cym sianie. Gdyby ktoś spojrzał teraz na ich zarumienione twarze, na niewinnie przymknię te oczy i lekko rozchylone usta, nie odgadł by zapewne, ż e ma przed sobą dzielnych detektywó w. Pochrapywali rozkosznie jak wzory niewinnoś ci.

Pierwszy obudził się Paragon. Gdy przetarł zaspane oczy i ujrzał pod swoim nosem brudną pię tę Pereł ki, zorientował się, ż e jest w stodole leś niczó wki, a nie w mrocznych podziemiach zamczyska. Odetchną ł z ulgą. Usiadł, podwiną ł pod siebie nogi i dł ugo czochrał zmierzwioną czuprynę, wyczesują c z niej palcami ź dź bł a siana. Potem poł echtał sł omką Pereł kę w samą pię tę. Ten wierzgną ł jak raż ony prą dem.

— Odczep się! — wymamrotał zaspanym gł osem.

— Pobudka! — zaś miał się Paragon i jednym szarpnię ciem zdarł z niego koc.

Pereł ka był zupeł nie nieprzytomny. Wodził wokó ł mę tnymi oczami, ziewał jak mł ody hipopotam.

— Te — zamruczał — czy ja jeszcze ż yję?

— Uszczypnij się w poś ladek, to się przekonasz.

— Zdaje mi się, ż e ż yję. A ś nił o mi się, ż e już umarł em.

Paragon nacią gał trampki.

— A mnie się ś nił o, ż eś my zł apali Marsjanina.

— Gdzie?

— W podziemiach. A ten facet w berecie to był jego pomocnik.

W tym momencie spod trzeciego koca odezwał się gł os Mandż ara:

— Jaki facet w berecie?

Chł opcy zamienili nieco zdumione spojrzenia i jednocześ nie parsknę li ś miechem. Spod koca wysuną ł niezwykle poważ ną twarz był y nadinspektor Mandż aro.

— Pytam, jaki facet w berecie?

Paragon roześ miał się.

— Przeprosił się ksią ż ę Walii?

Mandż aro usiadł w kucki. Miał teraz minę fakira poł ykają cego noż e.

— Ja wcale się nie przeprosił em, tylko... tylko mnie interesuje facet w berecie.

— Jeż eli cię interesuje facet w berecie, to idź na zamek i poszukaj go w podziemiach — powiedział z nutką wyż szoś ci Pereł ka.

— To się samo przez się rozumie. Ja już to dawno wydedukował em...

Paragon patrzał na Mandż ara spojrzeniem, w któ rym wię cej był o politowania niż zł oś ci.

— Te — rzucił pojednawczo — nie wygł upiaj się. Dzisiaj imieniny cioci Pereł ki. Musimy wszyscy razem zanieś ć prezent.

Mandż aro certował się jeszcze chwilę.

— Ja nie mam prezentu.

— Powiedział em, ż e ja zorganizuję. Wczoraj dwa razy obró cił em w charakterze tragarza i prezent jest. Wypada, ż ebyś my wszyscy razem poszli zł oż yć ż yczenia, bo przecież wszyscy wtrajamy pierogi z wiś niami i inne gastronomiczne cuda.

— A co kupił eś? — wtrą cił zaciekawiony Pereł ka.

Maniuś podczoł gał się pod okap. Z siana wygrzebał pudeł ko.

— Prezent ery podró ż y mię dzyplanetarnych. Mam nadzieję, ż e twoja ciocia bę dzie zadowolona.

— Pokaż! — Mandż aro wycią gną ł rę kę.

Paragon mrugną ł doń przyjaź nie.

— Zgoda?

— Zgoda! — Mandż aro mocno uś cisną ł jego dł oń.

Pereł ka rzucił się do obu. Mocno obją ł ich za szyje.

— Zgoda! Ja tak nie lubię, jak wy się kł ó cicie.

Paragon machną ł rę ką.

— Nie ma o czym gadać. Chwilowe zachmurzenie z przelotnymi opadami. No, patrzcie! — otworzył pudeł ko i wycią gną ł jakiś metalowy przedmiot z mał ą, plastykową korbką.

— Co to? — chł opcy z niedowierzaniem gapili się na nieznany przyrzą d.

— Atomowa maszynka do ubijania ś mietany.

— Fantastyczna! — zawoł ał Pereł ka.

— A ty co na to? — zapytał Paragon Mandż ara.

— Tak sobie... Ja myś lał em o innym prezencie. Bardziej reprezentacyjnym. Jakieś kwiaty, jakaś bombonierka...

— Czł owieku! — natarł na niego Pereł ka. — Przecież kwiaty wię dną, a to uł atwi cioci ż ycie.

— Mał o eleganckie — szepną ł nie przekonany rzeczowymi argumentami kolegi.

Paragon nie miał ochoty kł ó cić się, wię c rzekł pojednawczo:

— Prezent moż e nie lordowski, ale za to ś mietana bę dzie gę sta jak masł o. Wyobraż acie sobie pierogi z taką ś mietaną?

Mandż aro wygrzebał się z siana.

— Ś mietana ś mietaną, ale nie powiedzieliś cie, co z tym facetem w berecie.

— Bomba — powiedział Pereł ka.

— Jeszcze jedna zagadka — dodał Paragon i naraz, jakby dopiero teraz ocknę li się ze snu i spostrzegli wczorajsze zdarzenia w blasku pogodnego dnia, zaczę li opowiadać na wyrywki o nocnej wyprawie na zamek i przygodzie Pereł ki z tajemniczym mę ż czyzną w berecie i ciemnej wiatró wce.

Mandż aro sł uchał tego opowiadania z miną fakira zaklinają cego wę ż a, ale w miarę nowych sensacyjnych szczegó ł ó w tracił sfinksowe oblicze i coraz szerzej rozdziawiał usta.

— To rzeczywiś cie bomba! — zawoł ał, gdy chł opcy skoń czyli opowiadanie. — Ale prawdziwą bombę usł yszycie ode mnie.

W tym miejscu uś miechną ł się tajemniczo, a gdy chł opcy umilkli, zaczą ł mó wić o przedpoł udniowej wyprawie na zamek, spotkaniu z tajemniczym czł owiekiem w berecie, o odnalezieniu nowego zejś cia do podziemi, niecodziennych przeż yciach w podziemnych korytarzach, zjawieniu się kobiety ze srebrnymi wł osami... a gdy doszedł do miejsca, w któ rym nieznajomy czł owiek w berecie zjawił się w leś niczó wce, a potem w nadprzyrodzony sposó b ulotnił się z pokoju Marsjanina, chł opcy aż pobledli z wraż enia.

— To fan-tas-tycz-ne! — wyszeptał z przeję ciem Pereł ka.

Paragon z pasją tarł czoł o, wreszcie powiedział poważ nie:

— Panowie, z taką historią to nawet Sherlock Holmes miał by peł ne rę ce roboty...

— Nad tym trzeba się poważ nie zastanowić — zawtó rował mu Mandż aro.

— Fakt, nie lekrama, ż e to najwię ksza zagadka kryminolo... nolo... molo... — zacią ł się, wię c spluną ł i dokoń czył: — Legalnie najwię ksza...

W tym momencie z dala dał się sł yszeć ś piewny gł os pani Lichoniowej:

— Chł opcy, na ś niadanie!

Paragon zerwał się pierwszy.

— Kryminologia kryminologią, ale ś niadanie trzeba grzecznie skonsumować, zwł aszcza ż e dzisiaj imieninowe...

 

Chł opcy weszli na werandę. Stanę li przed pogodnym, rozpromienionym obliczem pani Lichoniowej.

Pereł ka trą cił ł okciem Paragona:

— Ty mó w.

Inspektorowi nie trzeba był o powtarzać. Znany był przecież na cał ej Woli z lotnego ję zyka. Wystą pił wię c naprzó d, skł onił się szarmancko i zaczą ł:

— Kochana i wielce szanowna solenizantko! W tym pię knym dla nas dniu nawet Wicherek z PIHM-u nie zrobił zawodu i na szanowny dzień imienin szał ową pogodę bez chmurki zamó wił. Ż yczymy Ci wię c, ż eby i Twoje ż ycie bez przelotnych zachmurzeń i zatok niż owych leciał o. Ż eby zawsze wyż baryczny zalegał bez wzglę du na porę roku. Pod wzglę dem ekonomicznym natomiast — duż o szczę ś cia w szanownym udoju... i ż eby kochane kurki po dziesię ć jajeczek dziennie nosił y. No i przede wszystkim duż o szczę ś cia i sto sł onecznych lat... I ż eby z nami do koń ca miesią ca nie był o kł opotu... — skł onił się jeszcze raz, wycią gną ł przed siebie pudł o i wnet wpadł w szeroko rozwarte ramiona pani Lichoniowej.

— Paragon, mó j Boż e — mó wił a wzruszona — jakż eś to pię knie powiedział!

Maniuś uś miechną ł się po swojemu.

— Jeszcze nie tak, jak sobie pomyś lał em. Pó ł przemó wienia poł kną ł em.

— Wł aś nie o takim roztrzepywaczu marzył am! — zawoł ał a solenizantka otwierają c pudł o.

— To od nas wszystkich, z podzię kowaniem... W wieku Gagarina i Titowa nie wypada, ż eby ś mietana był a ubijana wł asnorę cznie...

W tym momencie Paragon zacią ł się. Nie mó gł już wypowiedzieć najprostszego sł owa, gdyż wbrew zapowiedzi na horyzoncie zjawił a się cię ż ka chmura w postaci komendanta posterunku, Antczaka. Chł opcy zbledli: zamienili ostrzegawcze, alarmują ce spojrzenia i gdyby nie uroczysta chwila, z pewnoś cią ulotniliby się lub wsią kli w ziemię. Sierż ant Antczak z marsową miną toczył się wprost w kierunku werandy. Nie mieli wą tpliwoś ci, ż e przychodzi ich aresztować.

— Czegó ż on chce? — zapytał a strapiona pani Lichoniowa. — Pewno znowu w sprawie tego przeklę tego goś cia.

Posł ał a peł ne nienawiś ci spojrzenie w kierunku starego austro-daimlera, któ ry stał przed leś niczó wką jak zaprzeczenie nowoczesnej techniki.

Z kuchni wysunę ł a ptasią gł owę Trociowa.

— W imię Ojca i Syna... pewno znowu w sprawie duchó w.

Pereł ka ję kną ł cichutko:

— Pewno po nas.

Tymczasem pan sierż ant Antczak był już na schodkach i salutował z urzę dową powagą.

— Dzień dobry — zwró cił się do pani Lichoniowej — chciał em jeszcze raz obejrzeć ten pokó j na gó rze.

— A co się stał o, mó j Boż e? — wyszeptał a pani Lichoniowa.

— A nic — sierż ant uś miechną ł się tajemniczo. — Mam pewne podejrzenia...

— Nie znaleź liś cie tego gagatka?

— Niech się pani nie boi, my go już znajdziemy.

Chł opcy odetchnę li z ulgą. Zdawał o się, ż e burza przeszł a obok. Pani Lichoniowa prowadził a niespodziewanego goś cia na gó rę. Trociowa szł a za nimi jak cień.

— Czy nikt się o niego nie pytał? — zagadną ł sierż ant, gdy znaleź li się na poddaszu.

— A był tu wczoraj jeden taki.

Komendant natarł na nią:

— To dopiero teraz pani o tym mó wi?!

— A kiedy miał am mó wić?

Sierż ant odsapną ł.

— Kto to był?

— A czy ja wiem?

— A kto ma wiedzieć? Przecież go pani widział a.

Trociowa tak spojrzał a na komendanta, jakby miał a przed sobą ducha.

— Chryste Panie, był jakiś i pytał się o tamtego.

— Jak był ubrany?

— A ż ebym to ja pamię tał a. Zaraz wydał mi się podejrzany... W tym coś musi być.

Komendant zniecierpliwił się.

— Był, a pani nie wie, jak wyglą dał?

— Dziwnie wyglą dał.

— E, pani w ogó le nic nie wie.

— Jak tu wiedzieć, kiedy się takie dziwne rzeczy dzieją.

Nasi detektywi stali na dole. Z pieką cą ciekawoś cią ł owili każ de sł owo, któ re do nich docierał o. Gdy Trociowa wspomniał a o tajemniczej wizycie nieznajomego, Mandż aro szepną ł:

— Moż e mu powiedzieć?

— Ani się waż... to sprawa naszej brygady — zastopował go Paragon.

Pereł ka miał jednak wą tpliwoś ci.

— Moż e lepiej bę dzie... ż eby milicja...

— Nie — ucią ł szybko Paragon. — My sami musimy wydedukować — był niezmiernie zadowolony, ż e to piekielne sł owo tak gł adko przeszł o mu przez usta.

Po chwili sierż ant Antczak zeszedł cię ż kim krokiem ze schodó w.

— Mó wi pani, ż e pani tam nie sprzą tał a? — powiedział do pani Lichoniowej.

— Ja to się tam nawet boję wchodzić! Wczoraj przecie znó w na zamku straszył o.

— To moż e duch jaki — wystę kał a Trociowa.

— Kto? — zapytał ostro sierż ant.

— A ten, co tu przychodził. Mó wię panu, ja od razu pomyś lał am, ż e on jakiś dziwny.

— Kto, do stu tysię cy?! — wrzasną ł sierż ant.

Trociowa skulił a się, przeraż onymi oczyma powiodł a dokoł a i wyszeptał a:

— Aż ebym to ja wiedział a.

Sierż ant wzruszył ramionami. Naraz zwró cił się do chł opcó w:

— A wy, mł odzień cy, nie widzieliś cie tu kogoś, kto by się pytał o tego lokatora z samochodem?

— My? — zastanowił się Mandż aro.

— My nie — odpowiedział za niego Paragon.

Komendant posterunku postał im przyjazny uś miech.

— Gdybyś cie przypadkowo coś zauważ yli, to zaraz zawiadomcie posterunek.

— To się samo przez się rozumie — rą bną ł Paragon.

— Bo tacy chł opcy mogą zawsze coś wyszperać — wyjaś nił pan sierż ant. — Nigdy nie wiadomo, co w trawie piszczy.

Paragona dusił wewnę trzny ś miech. Gdyby tak pan komendant wiedział, ż e ma przed sobą oryginalne wczorajsze duchy, zapewne nie uś miechał by się tak serdecznie.

Ale komendant posterunku miał inne kł opoty. Tak bardzo się spieszył, ż e nie przyją ł nawet zaproszenia pani Lichoniowej na imieninowe ś niadanie. Zasalutował, podcią gną ł pas na brzuchu i raź nym krokiem poszybował w stronę przystani.

— Burza przeszł a — rzekł Paragon. — Zapowiada się cał kowite rozpogodzenie.

Pereł ka prychną ł ś miechem.

— Nie wiadomo, co w trawie piszczy! — szepną ł i dał Mandż arowi porzą dnego kuksań ca.

W tym momencie na polanie ukazał a się jadą ca na rowerze Jola. Okrą ż ył a stary samochó d, zeskoczył a z gracją i zawoł ał a wesoł o:

— Czoł em, chł opcy, jak się czujecie?

Mandż aro zrobił minę fakira poł ykają cego ż ywego wę ż a.

— Kto to?

Pereł ka zakrztusił się.

— Zapomnieliś my ci powiedzieć, ż e wczoraj wł aś nie przyję liś my do Klubu...

Mandż aro zasyczał:

— Babę?

Paragon uś miechną ł się chytrze.

— Wł aś nie, mamy w brygadzie pierwszego inspektora rodzaju ż eń skiego.

— To niemoż liwe!...

Okrzyk ten pozostał bez odpowiedzi. Paragon ż artobliwie zwró cił się do Joli:

— Mam nadzieję, ż e szanowny inspektor skonsumował już swoje ś niadanko i nie umiera z gł odu?

Jola przymruż ył a zielone oczy. Oblizawszy się z apetytem, zerknę ł a w stronę suto zastawionego stoł u.

— Ponieką d tak, ale widzę, ż e u was dzisiaj jakieś dobre rzeczy. Na przykł ad te droż dż owe ciasteczka...

— Masz babo placek! — ję kną ł Mandż aro, któ ry cał y czas z niepokojem i dezaprobatą spoglą dał na grubą dziewczynę.

— Ciasteczka nie najgorsze — droczył się Paragon. — Ale po ś niadaniu nie bę dą ci smakował y.

— Dlaczego? — uś miechnę ł a się Jola. — Muszę przyznać, ż e u nas był o dzisiaj skromne ś niadanie.

Z kuchni wychylił a się pani Lichoniowa.

— Dlaczego nie zaprosicie koleż anki? — zawoł ał a.

Jola wcale nie czekał a na zaproszenie. Jednym zwinnym skokiem znalazł a się u stoł u. Wnet w jej ustach znikł o pierwsze rumiane ciasteczko.

— Pycha! — powiedział a zapchanymi ustami.

Paragon pokrę cił gł ową.

— Co jak co, ale nie chciał bym być twoim ż ywicielem. Stuprocentowe bankructwo!

— Pycha! — zachwycał a się Jola. — Dawno nie jadł am takich smacznych ciasteczek.

Pereł ka patrzył na nią niemal z rozrzewnieniem.

— Proszę cię bardzo, proszę — podsuną ł jej cał y pó ł misek.

— Wolnego — zaż artował Paragon. — Tylko nie po dwa, ż eby dla innych został o.

— Pycha! — Jola przymruż ył a oczy i z rozkoszą pał aszował a nastę pne ciastko.

Mandż aro pokiwał gł ową.

— Pię knie. Jeż eli bę dzie tak pracował a w brygadzie, jak teraz wcina, to moż e zostać.

 

Imieninowe ś niadanie pozwolił o naszym detektywom jaś niej i ostrzej spojrzeć na czekają ce ich zadania. Gdy po uczcie poszli do szał asu, każ dy miał wł asny i niezbity są d o sytuacji. Niestety, są dy ich był y tak rozbież ne, ż e trudno był o znaleź ć nawet punkt wyjś cia dla prowadzenia dalszego ś ledztwa.

Jeden Mandż aro starał się w rozsą dny sposó b uporzą dkować zdarzenia. Rozcią gną ł się wygodnie na mchu, wycią gną ł nieodł ą czny notes, zamyś lił się, a kiedy w szał asie zapadł a cisza, zaczą ł rzeczowo:

— Najpierw trzeba wiedzieć, jakie mamy dane. A wię c pierwsze: nasz Marsjanin znikł z mieszkania i do tej pory nikt z nas nie wie, gdzie się znajduje.

— W podziemiach zamku — przerwał mu Pereł ka. Przecież Paragon widział go przedwczoraj wieczorem.

— Uspokó j się — osadził go Mandż aro. — Widział go przedwczoraj, ale nie w podziemiach.

— Ty sam widział eś jego znaki na murach — wtrą cił Paragon.

— To jeszcze nie dowó d, ż e on tam jest. Moż emy jedynie wnioskować, ż e się tam ukrywa. Ale należ y to sprawdzić.

— Legalnie — potwierdził Paragon. — To przecież nasze gł ó wne zadanie.

— Po drugie — cią gną ł Mandż aro — ze sprawą Marsjanina wią ż e się sprawa czł owieka w berecie. Nazwijmy go: Tajemniczy. Trzeba sprawdzić, jaki ma zwią zek Tajemniczy z Marsjaninem. Dlaczego go poszukuje i dlaczego stale przebywa w okolicach zamku?

— W ogó le nie wiemy, kto to jest — odezwał a się Jola.

Mandż aro skarcił ją spojrzeniem.

— Proszę mi nie przerywać. Od tego nasza brygada, ż eby się dowiedział a, kim jest Tajemniczy. Ja myś lę, ż e to najwię kszy przestę pca.

— Eee... — skrzywił się Pereł ka. — Najwię kszy przestę pca nie zapraszał by na lody.

— To dla zaszklenia oczu, czyli maskowanie się — zauważ ył fachowo Paragon.

— Po trzecie — cią gną ł Mandż aro — musimy wyjaś nić, czego szuka w podziemnych korytarzach ta pani ze srebrną wiechą na gł owie. Dla uł atwienia nazwijmy ją Srebrna.

— Czy malarz tam też był? — zapytał Paragon.

— Był ktoś drugi, ale go nie widział em. Za to, ż e był a tam Srebrna, dam sobie ucią ć gł owę.

— Ciekawe — zamyś lił się Paragon. — Szkoda, ż e nie wiemy, co był o w tym pokrowcu na skł adak.

Mandż aro wzruszył ramionami.

— To drobiazg.

— A ja ci mó wię, ż e to waż ne. Bo ten skł adak był mi coś za cię ż ki.

— Dobrze, i o tym moż emy pomyś leć. Najważ niejsze, ż e do tej pory wł aś ciwie nic nie wiemy.

— Najważ niejsze, ż e mamy przestę pcó w. Ty się martwił eś, ską d ich znaleź ć, a teraz masz cał y asortyment — palną ł wesoł o Paragon.

Jola zatarł a dł onie.

— Panowie, ale bę dzie robota. Tylko mó wię wam trzeba stosować naukowe metody.

— Oczywiś cie, tylko naukowe metody — powtó rzył Pereł ka.

— Najpierw trzeba uł oż yć plan — Mandż aro ją ł coś zapisywać w notesie. — Jest nas czworo. Proponuję, ż e ja z Paragonem zajmiemy się Marsjaninem. Jeszcze raz sprawdzimy odkryte przeze mnie przejś cie. Moż e te znaki nas zaprowadzą do kryjó wki przestę pcy.

— To ja znalazł em plan podziemia — wtrą cił nieś miał o Pereł ka.

— Legalnie, znalazł go pod ł ó ż kiem — potwierdził Paragon.

— Plan nam bardzo pomoż e. Sprawdził em, ż e zejś cie, któ re znalazł em, jest na planie, a korytarz cią gnie się daleko pod lewe skrzydł o.

— Pereł ka powinien dostać pochwał ę albo odznaczenie.

— Inspektor Albinowski dostanie odznaczenie dopiero wtedy, kiedy sprawdzimy, ż e plan jest dobry i doprowadzi nas do kryjó wki Marsjanina.

Pereł ka machną ł rę ką.

— Niech bę dzie. Mnie na tym nie zależ y.

— A ja jakie dostanę zadanie? — wyrwał a się Jola.

Mandż aro zajrzał do notesu.

— Ty musisz ś ledzić Srebrną. Najpierw dowiesz się, kim oni w ogó le są, ci goś cie z plebanii.

— Phi, to bagatelka.

— Ostrzegam inspektora Radoń ską, ż e to wcale nie bagatelka, tylko niezwykle waż ne zadanie. Zadanie numer dwa — rozpracować szajkę Srebrnej.

— Rozkaz!

— A ja? — gł os Pereł ki brzmiał cicho i skromnie.

— Inspektor Albinowski otrzyma zadanie rozpracowania Tajemniczego.

— No, widzicie — ż achną ł się Pereł ka — mnie zawsze wlepi najtrudniejsze.

— Spokó j — zastopował go Mandż aro. — Ty przecież go już znasz. I on obiecał ci lody. A wię c — zwró cił się do pozostał ych — inspektor Albinowski zajmie się tymczasem rozpracowaniem Tajemniczego, a potem ktoś z nas mu pomoż e. Mam nadzieję, ż e zrozumieliś cie dobrze, o co chodzi i z honorem wypeł nicie swe zadania. A teraz ż yczę wszystkim zł amania karku. Cześ ć!

Mandż aro unió sł się. Gł ową się gał dachu szał asu.

Tym razem miał minę prawdziwego nadinspektora Scotland Yardu. Inspektorzy stanę li przed nim. Ich spojrzenia był y twarde i zdecydowane. Wszyscy zdawali sobie sprawę, ż e stoją przed niezwykle cię ż kimi zadaniami i nie wiadomo, jakie jeszcze czekają ich niespodzianki.

W milczeniu uś cisnę li sobie dł onie.

 

— Dzień dobry pani! — Jola z wystudiowanym uś mieszkiem na niewinnej twarzyczce przywitał a gospodynię plebanii. — Mamusia pyta, czy na jutro bę dą ś wież e jajka.

Gospodyni wychylił a się z okna i nieufnym spojrzeniem ś widrował a dziewczynkę.

— Ty, moja droga, coś krę cisz.

Jola uniosł a ramiona gestem zniecierpliwienia.

— Jeż eli pani nie wierzy, to ł atwo się przekonać. Jutro bę dzie tu mamusia, wię c moż e pani zapytać.

Woskowata twarz gospodyni zakrzepł a w wyrazie niezdecydowania.

— Poczekaj, moż e się coś znajdzie — dał a jej znak rę ką, by weszł a do kuchni, i po chwili znikł a z prostoką ta ramy okiennej.

Pani inspektor rozejrzał a się bacznie po dziedziń cu. Był o zupeł nie cicho, tylko pszczoł y bzykał y monotonnie w klombach pienią cych się od kwiató w. Od strony zabudowań gospodarskich dochodził o porykiwanie kró w, a z daleka, zza parku, pł ynę ł a muzyka z przystani. Ktoś ś piewał po wł osku, sł odko i melodyjnie. Jola spojrzał a w okna pię tra. Odbijał y jaskrawy blask sł oń ca jak srebrne tafle. Był y zamknię te i dziwnie tajemnicze. „Gdzie znajdują się w tej chwili lokatorzy? ” — pomyś lał a i z gotowym już planem dział ania weszł a do sieni. W ciemnej sieni natknę ł a się na gospodynię. Jej czarna suknia zaszeleś cił a w pó ł mroku. Pachniał a woskowymi ś wiecami i talkiem.

— Masz do czego wzią ć te jajka? — zapytał a gospodyni.

— Och, na ś mierć zapomniał am. Ale to nie. Bę dę wracać z przystani, to wstą pię po nie.

Gospodyni uczynił a gest zniecierpliwienia.

— Aleś ty roztrzepana... I powiedz jeszcze raz mamusi, ż e mam goś ci i już nie mogę wszystkiego sprzedawać.

— Wł aś nie, wł aś nie... widział am dzisiaj tę panią ze srebrnymi wł osami...

Gospodyni machnę ł a koś cistą dł onią.

— Skaranie boskie, widział kto takie czupiradł o z siebie robić?

— Okropne — basował a Jola. — I do tego te wą skie spodnie w paski.

— Wyglą da jak bł azen z cyrku. I w ogó le to cał e towarzystwo nie podoba mi się!

— Co pani mó wi? — Jolanta uradował a się, ż e tak ł atwo przyszł o jej nawią zać rozmowę na temat goś ci z plebanii.

Gospodyni ś ciszył a gł os.

— To dziwni ludzie. Ten malarz niby maluje, a wł aś ciwie to wł ó czy się bez celu. To czupiradł o chodził o wczoraj po plebanii w samym kostiumie ką pielowym. Dobrze, ż e księ dza nie był o... A ten trzeci to mruk, któ ry nie powie nawet dzień dobry. Gdybym wiedział a, to bym ich tu nie wpuś cił a. Nie potrzeba mi takich goś ci.

W tym momencie Jola był a już niemal pewna, ż e zdoł a od gospodyni wydobyć cenne wiadomoś ci. Zapytał a wię c zupeł nie otwarcie:

— Gdzie oni trzymają ten skł adak?

Gospodyni jeszcze bardziej zniż ył a gł os, któ ry przeszedł w ś wiszczą cy szept:

— Wł aś nie to mnie najbardziej zastanowił o. Podobno przywieź li skł adany kajak, a wczoraj ten mruk dopytywał się, gdzie moż na wynają ć ł ó dkę. Jeż eli mają skł adak, to po co im ł ó dka?

— Oczywiś cie. A gdzie ten skł adak?

— Licho ich wie. Moż e w ogó le to nie był skł adak. Ja już sama nie wiem, co o tym myś leć...

Na gó rze skrzypnę ł y drzwi. Po chwili na schodach ukazał a się srebrna strzecha lokatorki plebanii. Kobieta schodził a wolnym krokiem, a gdy mijał a gospodynię, posł ał a jej mdł y, nic nie znaczą cy uś miech, jakby w ten sposó b chciał a usprawiedliwić swą obecnoś ć.

Jola patrzył a za nią. Naraz bł ysnę ł a jej myś l. Jeż eli teraz nie wykorzysta odpowiedniej chwili, to straci nadzwyczajną okazję. Podbiegł a wię c szybko do srebrnej pani i zapytał a niewinnie:

— Przepraszam bardzo, czy mogł aby mi pani poż yczyć na pó ł godziny tego skł adaka?

Kobieta zatrzymał a się gwał townie, jakby napotkał a niewidzialną przeszkodę. Obję ł a dziewczynkę zdumionym, peł nym popł ochu spojrzeniem.

— Skł adaka? Jakiego skł adaka? — zapytał a opryskliwie.

— Pani gospodyni mó wił a, ż e pań stwo macie skł adak, a ja lubię wiosł ować... po prostu uwielbiam.

Srebrna gestem zdziwienia uniosł a ramiona.

— To jakaś pomył ka... My nie mamy kajaka.

— W takim razie bardzo panią przepraszam — Jola skinę ł a gł ową i odeszł a.

W momencie kiedy zł apał a Srebrną na kł amstwie, pani inspektor poczuł a ż ywszy rytm serca. Ż ył ka detektywistyczna kazał a jej natychmiast dział ać. Poż egnał a szybko gospodynię, przebiegł a wzdł uż muru oddzielają cego plebanię od koś cioł a, a potem zawró cił a w stronę parku. Z odległ oś ci dwudziestu krokó w widział a pasiaste spodnie Srebrnej migają ce na tle gę stych zaroś li.

Srebrna przecię ł a na ukos park. Szybkim krokiem skierował a się w stronę przystani. Nie spodziewał a się, ż e za nią jak cień posuwa się okrą glutka, zaaferowana Jola.

Przystań leż ał a wś ró d wspaniał ych, starych grabó w. Tonę ł a cał a w cieniu. Przy pomoś cie krę cili się ludzie. Spychali na wodę kajaki, wcią gali na maszty ż agle. W porannym ś wietle woda leż ał a cicho i spokojnie, odbijają c jak w lustrze nadbrzeż ne drzewa. Dalej mał a ż agló wka pruł a spokojną toń, marszczą c jej powierzchnię w ś lad wydł uż onego tró jką ta. Ponad przystanią szybował y dwie rybitwy. Jedna z nich zatrzepotał a nagle skrzydł ami i jak kamień spadł a na wodę, po czym wzbił a się, unoszą c w dziobie migocą cą rybkę.

Srebrna minę ł a pomost, hangar na kajaki i skierował a się ku mał emu pawilonowi, przed któ rym stał o kilka barwnych stolikó w osł onię tych wielkimi parasolami. Był a to kawiarenka. Stoliki stał y puste. Tylko przy jednym z nich siedział krę py jegomoś ć w tyrolskich spodenkach. Twarz zakrył pł achtą gazety, jakby w ten sposó b starał się odgrodzić od otaczają cego go ś wiata. Srebrna podeszł a do niego. Gazeta opadł a, ukazują c szerokie, niemal kwadratowe oblicze czytelnika.

„To ten trzeci... ten Tyrolczyk — pomyś lał a Jola. — Zaraz zobaczymy, czy popł yną skł adakiem. Jeż eli zdecydują się na to, w takim razie wypoż yczę kajak i popł ynę za nimi”.

Srebrna usiadł a przy Tyrolczyku. Wnet zjawił a się kelnerka. Zamienił y ze sobą kilka sł ó w, któ rych jednak Jola nie usł yszał a. Tyrolczyk znowu zagł ę bił się w lekturze.

Jola tymczasem okrą ż ył a hangar, podeszł a do pawilonu od strony jeziora. Brną c po kostki w grzą skim mule, pł oszą c wystraszone ż aby, przedarł a się przez zaroś la. Nie spostrzeż ona przez nikogo, dobrnę ł a aż do pł otu. Tutaj z zadowoleniem spostrzegł a, ż e znajduje się niemal za plecami czł owieka czytają cego gazetę. Widział a jego nagie, owł osione ramiona i tę gi, atletyczny kark, a dalej, poprzez aż urowy parkan, prześ wiecał a blada twarz Srebrnej.

Tyrolczyk odł oż ył nagle gazetę gestem peł nym zdenerwowania. Po chwili zabrzmiał jego suchy, rozdraż niony gł os:

— To miejsce, coś my wczoraj wybrali, jest niestety wilgotne. W ż adnym wypadku nie bę dzie moż na tam zostawić pł ó cien.

Jola sł yszał a wyraź nie każ de sł owo. Wstrzymał a oddech, natę ż ył a uwagę. Starał a się zapamię tać treś ć rozmowy.

— Moż emy znaleź ć inne — odparł a spokojnie Srebrna.

Mę ż czyzna ż achną ł się.

— Moż emy, ale to wymaga sporo czasu, a my musimy stą d wyjeż dż ać, bo nas nakryją...

— Nie przesadzaj.

— Już wczoraj wpadliś cie na tego szczeniaka. Cał e szczę ś cie, ż e was nie zauważ ył.

Jola dopiero teraz poję ł a sens rozmowy. Chodził o przecież o Mandż ara, któ ry nakrył ich wczoraj w podziemiach zamku. „Tylko wam się zdaje, ż e nie zauważ ył ” — pomyś lał a z przekorą.

— Nie przesadzaj — rzekł a Srebrna. — Zamek jest najlepszym miejscem, jakie mogliś my znaleź ć. A okolicznoś ci też wymarzone. Teraz tam nikt nie chodzi, bo wszyscy obawiają się duchó w i upioró w.

Mę ż czyzna machną ł rę ką.

— Zresztą nie jestem pewien, czy ten smarkacz was nie widział.

— Uspokó j się. Jesteś przewraż liwiony.

— Mó wię ci, to miejsce mi nie odpowiada.

— Janusz wyszuka drugie...

Jola zrozumiał a, ż e chodzi o trzeciego lokatora z plebanii — o malarza.

Tyrolczyk irytował się coraz bardziej.

— Janusz wł aś ciwie wszystko sknocił. Miał doś ć czasu, ż eby przygotować odpowiednie miejsce.

— Nie zwalaj wszystkiego na Janusza.

— Powinien już dawno być tutaj. Mó wię ci, zdaje mi się, ż e nas tutaj obserwują.

— W takiej dziurze?

— Wł aś nie w takiej dziurze trzeba być ostroż nym.

— Jesteś przewraż liwiony i dlatego...

— Jestem po prostu ostroż ny — przerwał jej ostro mę ż czyzna. — Nie mam ochoty wpaś ć przez to, ż e Janusz jest niedoł ę gą.

— Jestem przekonana, ż e wszystko się dobrze skoń czy. Okolicznoś ci są bardzo korzystne. Studenci postraszą pewnie jeszcze kilka dni. Dowiedział am się, ż e ten profesor do wczoraj jeszcze nie wró cił z Warszawy. Przez ten czas zdoł amy znaleź ć odpowiednie miejsce i wszystko bę dzie w porzą dku.

W tym miejscu urwał a, gdyż wś ró d parasoli zjawił się nagle malarz. Minę miał niezbyt bojową. Zbliż ył się ostroż nie do rozmawiają cych. Oparł o krzesł o sztalugi i spojrzał wyczekują co.

— No, jak? — zapytał ostro Tyrolczyk.

Malarz wzruszył jedynie ramionami.

— Wszystko gotowe.

— A cement i woda?

— Przygotował em. Nie macie poję cia, jak się przy tym zmachał em.

— Nikt cię nie widział?

— Nikt... — rzekł malarz z namysł em. — Któ ż mó gł by mnie widzieć o szó stej rano?

— Moż e kogoś spotkał eś?

— Spotkał em jakiegoś faceta, ale có ż to ma za znaczenie?

Srebrna roześ miał a się zł oś liwie. Ruchem gł owy wskazał a na Tyrolczyka.

— On boi się wł asnego cienia.

Tamten obruszył się.

— Nie mam ochoty wpaś ć przez was. Gdzie to nowe miejsce? — zapytał oschle malarza.

— W bocznym korytarzu.

— Suche?

— Suche, ale nie tak pewne jak tamto.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Trudniejsza bę dzie robota.

— To nic. Kamienie przygotowane?

— Powiedział em, ż e wszystko w porzą dku.

— W takim razie idziemy. Tylko bł agam, ostroż nie. Ż eby nas ktoś nie zobaczył.

— Moż e zaczekać do wieczora?

— Nie mamy czasu, a zresztą wieczorem krę cą się ci przeklę ci studenci.

— Jak uważ asz. — Malarz zarzucił na ramię pudł o i sztalugi. — Zaczekam na was przy wejś ciu.

Tyrolczyk skiną ł mu gł ową. Malarz wolnym, nieco sztywnym i jakby zmę czonym krokiem oddalił się w stronę drogi wiodą cej na zamek. Nie skrę cił w lewo, gdzie prowadził a droga ku gł ó wnej bramie, lecz zaraz przy zakrę cie zboczył w prawo i zginą ł wś ró d zaroś li. Tamci dwoje zostali przy stoliku.

Jola zrozumiał a, ż e nadszedł czas, by wycofać się z kryjó wki.

W chwili gdy do stolika podeszł a kelnerka, rozgarnę ł a lekko krzaki i ostroż nie wycofał a się nad brzeg jeziora.

W gł owie miał a zamę t. Z szybkiej tej rozmowy pozostał y tylko strzę py. Jedno był o pewne, natrafił a na prawdziwych przestę pcó w, któ rzy postanowili ukryć coś w podziemiach zamku. Moż e rzeczywiś cie odnaleź li jakiś skarb, o któ rym z uporem wspominał Paragon, i postanowili przenieś ć go chwilowo w inne miejsce, a moż e są to po prostu pospolici zł odzieje i chcą zamelinować ł up pod murami zamku. Mó wili przecież o jakimś pł ó tnie czy pł ó tnach... Jakież to pł ó tno mogliby ukrywać w podziemiach? Prawdopodobnie niezwykle drogocenne, skoro Tyrolczyk upierał się, by schowek był zupeł nie suchy.

Okrą ż ają c hangar i pomost, myś lał a tak intensywnie, ż e pot wystą pił na jej czoł o. Był a oblepiona paję czyną i suchymi badylami, w sandał ach chlupotał o jej bł oto, lecz nie zważ ał a na te drobiazgi.

Stanę ł a za pniem drzewa na pustej w tej chwili drodze. Po jakimś czasie zza hangaru wył onił y się dwie sylwetki — Srebrnej i Tyrolczyka. Oboje szli w milczeniu. Przecię li wolno szosę, rozejrzeli się uważ nie, a potem znikli w zaroś lach, w tym samym miejscu, co poprzednio malarz.

Pani inspektor czekał a zniecierpliwiona na moment, kiedy bę dzie mogł a udać się za nimi. Nasł uchiwał a. Ze zbocza, któ re pię ł o się od szosy wprost pod basztę i mury lewego skrzydł a, dochodził suchy trzask ł amanych gał ę zi i turkot osypują cego się ż wiru. Gdy odgł osy te nieco ucichł y, Jola odnalazł a wś ró d zaroś li ś cież kę. Ledwo widoczna w gą szczu trawy i bujnego zielska, pię ł a się z ukosa pod zamkową gó rę. Jola szł a ostroż nie. Rę kami rozgarniał a zasieki leszczyny, stą pał a lekko, jakby w tej chwili stracił a nagle swe sześ ć dziesią t kilogramó w solidnej wagi, nawet oddychał a oszczę dnie, nie chcą c sapaniem zdradzić swej obecnoś ci. Nie dziw, ż e wnet zasapał a się podwó jnie. Przystanę ł a wię c na chwilę, by odetchną ć gł ę biej. Ponad nią wcią ż trzeszczał y gał ą zki, a drobne kamyki sypał y się wś ró d zaroś li. Na szczę ś cie na przystani gł oś nik zaryczał jaką ś ognistą piosenkę hiszpań ską. Rytm rumby wdarł się w ciszę i wnet zagł uszył wszelkie inne odgł osy.

Dziewczynka ś mielej ruszył a przed siebie. Ś cież ka pię ł a się coraz stromiej i coraz czę ś ciej ginę ł a mię dzy sterczą cymi jak zielone ś wiece krzakami jał owcó w. Grunt stawał się kamienisty. Ż wir sypał się gę sto. W gó rze mię dzy jał owcami szarzał y już mury zamku.

Naraz pani inspektor przypadł a do krzaku jał owca. Wś ró d zieleni mignę ł y pasiaste spodnie Srebrnej. Przylgnę ł a do suchych, nagrzanych sł oń cem kamieni. Wytę ż ył a wzrok. Ze zdumieniem spostrzegł a, ż e Tyrolczyk wraz z malarzem odwalają spod muró w duż e kamienie.

„Jeszcze jedno tajemne wejś cie do podziemi” — zanotował a w pamię ci.

Mę ż czyź ni pracowali szybko i nerwowo. Sł ychać był o gł uchy ł omot odwalanych skał. Jedna z nich potoczył a się i runę ł a w dó ł. Skaczą c mię dzy jał owcami, przefrunę ł a obok Joli. Ktoś zdł awił na gó rze gł oś ne przekleń stwo.

Wkró tce mę ż czyź ni zakoń czyli pracę. Jola widział a, jak malarz wczoł gał się przez niski otwó r. Za nim poszedł Tyrolczyk. Przejś cie nastrę czał o mu wię cej trudnoś ci, gdyż był szerszy i solidniej zbudowany. Chwilę jego grube, owł osione ł ydki trzepotał y w ciasnym przesmyku. Srebrna został a na zewną trz. Usiadł a leniwie na odwalonej skale, a potem bacznie rozejrzał a się dokoł a.

Pani inspektor zrozumiał a, ż e dalsze ś lę czenie pod basztą jest traceniem czasu. Wywnioskował a, ż e dwaj mę ż czyź ni zeszli do podziemi tym nowym, nikomu nie znanym zejś ciem, by zamurować tajemnicze pł ó tna. Srebrną zostawili jako ubezpieczenie. Należ ał o wię c są dzić, ż e w razie niebezpieczeń stwa mę ż czyź ni mają inną drogę odwrotu. Ale jaką?

Jola postanowił a wycofać się spod baszty i jak najszybciej odnaleź ć chł opcó w. W tej sytuacji sama nie mogł a niczego zdział ać. Ale gdzie szukać detektywó w, skoro poszli na zwiad?

W tej chwili poczuł a, ż e nadmierny wysił ek i napię cie uwagi zaostrzył y jej apetyt. Pomyś lał a beztrosko:

„Najpierw pó jdę do domu przeką sić co nieco, a potem... Potem zobaczymy”.

 

Wielką, kolumnową salę lewego skrzydł a spowijał fioł kowy pó ł mrok. Smugi ś wiatł a przebijają ce się przez szczeliny w murze przecinał y ją jak zł ote pasy. Stoją ca najbliż ej wejś cia kolumna, cał a ską pana w jaskrawym sł oń cu, pł onę ł a jak sł up rozż arzonego metalu. W bluszczu zatrzepotał ptak. Zerwał się na odgł os krokó w mał ych detektywó w jak pocisk i przecią ł pasmo ś wiatł a.

Paragon obejrzał się za nim.

— Widział eś? — zwró cił się do Mandż ara — Kowalik. Pewno ma tu gniazdo.

Mandż aro nic nie odpowiedział. Wyją ł z kieszeni notes, przerzucił kartki. Paragon patrzył na to z uś mieszkiem pową tpiewania.

— Czego szukasz?

— A nic, chciał em tylko sprawdzić notatki.

— Notatki dobra rzecz, ale najważ niejszy to dobry wę ch — zaż artował Paragon. — Zdaje mi się, ż e czuję w powietrzu kosmiczny swą d Marsjanina.

Mandż aro posł ał mu peł ne nagany spojrzenie.

— Dawaj tę mapkę.

Usiedli pod osł onecznioną kolumną. Mandż aro wodził palcem po zatartych nieco liniach planu.

— Wszystko się zgadza. Widzisz, tu się zaczynają schodki, a potem korytarz znaczony przekreś lonymi kwadratami, a tam korytarz z kó ł kami. Oba schodzą się w miejscu, gdzie mamy jakieś szersze przejś cie zaznaczone dwoma nietoperzami...

— Te gacki to waż na rzecz — zauważ ył Paragon. — To pewno jego szyfr.

— Doszedł em wczoraj do tego miejsca — Mandż aro pokazał palcem. — Jeś li nam się uda dobrną ć do przejś cia zaznaczonego dwoma nietoperzami, to...

— To bę dzie wielka rzecz — wtrą cił Paragon.

— Czy idziemy z asekuracją?

— Z jaką asekuracją? — zdziwił się Paragon.

— No... czy asekurujemy się nić mi? Kupił em wczoraj mocne, szewskie nici. Teraz nieł atwo bę dzie je przerwać.

— Nie trzeba... Przecież mamy znaki.

— A jeś li ktoś poś cierał znaki?

— To zobaczymy na dole. Walmy, bracie, bo do obiadu nie mamy duż o czasu.

— Trzymamy się oczywiś cie razem.

— To się rozumie.

Paragon imponował Mandż arowi zuchowatą miną, ale gdy znaleź li się w ciemnym korytarzu, a wokó ł ich gł ó w zaczę ł y krą ż yć nietoperze, pan inspektor Tkaczyk stracił nieco ze swej zuchowatoś ci.

— Niech to koczkodan poł knie, zupeł nie jak w piekle — szepną ł z kwaś nym humorem.

— Boisz się? — usł yszał w ciemnoś ci gł os Mandż ara.

— Nie... ale trochę...

— Ja też trochę.

— Ja moż e nawet wię cej niż trochę — zaś miał się cichutko Paragon. — Co tu duż o gadać mam porzą dnego pietra. Ale to nic, jakoś nam pó jdzie.

Mandż aro prowadził. Jego latarka przeszywał a gę stą masę mroku, krajał a go ś wietlistymi smugami. Wnet znaleź li się na dole. Mandż aro oś wietlił zał om muru, pokazał towarzyszowi tajemniczy znak.

— Tutaj zaczyna się korytarz znaczony kwadratami.

— Zgadza się — potwierdził Paragon.

— Walimy tę dy...

— Jak do cioci na pierogi.

— Nitka niepotrzebna, bo widać znaki.

Paragon skiną ł tylko gł ową. Ruszyli raź nym krokiem, gnani ciekawoś cią i tł umionym niepokojem. Prowadził ich nikł y strumień ś wiatł a. Był o duszno, mieli takie wraż enie, ż e posę pne sklepienie zwę ż a się, jakby ich chciał o przygnieś ć do ziemi. Dwaj ś miał kowie, zagubieni w labiryncie podziemnych korytarzy, sunę li w milczeniu jak duchy.

Mandż aro przystaną ł na chwilę. Pochylił się. Z ziemi podnió sł biał ą nitkę.

— Do tego miejsca doszedł em wczoraj. Tutaj pę kł a mi nitka.

— Walmy dalej — przynaglał coraz ciszej Paragon. Gdy spojrzał przed siebie, a spojrzenie jego, biegną c po nikł ej strudze ś wiatł a, napotykał o dalej ś cianę mroku, poczuł, ż e go coś ś ciska za gardł o i dł awi. Spluną ł wię c z obrzydzeniem, jakby wraz z ś liną pragną ł wypluć atakują cy go strach.

Teraz korytarz zaczą ł gwał townie opadać w dó ł.

— O — sykną ł Paragon — schodzimy na samo dno.

Mandż aro milczał wpatrzony tę po przed siebie. Był blady i wargi mu lekko drgał y.

— Moż e ja teraz poprowadzę? — Nie czekają c na odpowiedź inspektor Tkaczyk wyprzedził Mandż ara. Zaczą ł zbiegać po stromiź nie. Po kilkudziesię ciu krokach gł adkie dno korytarza przeszł o w strome schodki. Mandż aro dogonił Paragona, zł apał go za ramię. Unió sł szy palec do ust, dał znak, ż eby milczał. Potem ją ł bacznie nasł uchiwać.

Z gł ę bi, jak spod ziemi, dochodził o stł umione, urywane dudnienie.

— Co to? — wyszeptał Paragon.

Mandż aro wzruszył ramionami. Milczeli w tę ż eją cej ciszy przerywanej miarowym dudnieniem. Zdawał o im się, ż e to w nich coś dudni, koł acze i rozkrusza resztki odwagi. Tkwili w miejscu, nie mogą c zdobyć się na najdrobniejszy ruch. Naraz dudnienie ustał o, zapanował a jeszcze przeraź liwsza cisza.

Paragon zwró cił wzrok na Mandż ara. Nadinspektor miał tak przeraż oną gę bę, ż e Maniuś zachichotał cichutko.

— Nie wygł upiaj się — usł yszał jego drż ą cy gł os.

— Co to mogł o być?

Mandż aro uczynił taki gest rę ką, jakby chciał powiedzieć: „A ską d ja mogę wiedzieć ”.

Paragon pierwszy ruszył z miejsca. Wysuną ł do przodu nogę jak czł owiek wstę pują cy w lodowatą wodę. Szedł wolno. Struga ś wiatł a biją cego z latarki napotkał a nagle ś lepą ś cianę. Zdawał o mu się, ż e znaleź li się w zauł ku bez wyjś cia. Ale gdy krą g ś wiatł a zatoczył ł uk na murze, wydobył z mroku wą ską szczelinę, prowadzą cą w lewo.

Znowu przystanę li. Zamienili pytają ce spojrzenia. Co robić? Czy pchać się dalej, czy rezygnować i wracać?

Paragon był już gotó w zawró cić, gdy za sobą usł yszał szept Mandż ara:

— Moż e byś my tak wró cili?

Pchnię ty uczuciem przekory ruszył w kierunku szczeliny. Naraz otworzył o się przed nimi wą skie, zalane wodą przejś cie. Brodzą c po kolana w chł odnej wodzie przedostał się na drugą stronę. Tutaj na ś cianie zobaczył dwa wyrysowane kredą nietoperze. Odwró cił się. W ś wietle latarki ujrzał bladą twarz Mandż ara. Wstrzą sną ł nim bezgł oś ny ś miech. Bał się, a jednocześ nie niezwykł y smak przygody pchał go z niezmoż oną sił ą. Jeszcze o kilka krokó w posuną ł się do przodu i znowu zastygł w bezruchu. W dole, jakby pod jego stopami, rozległ o się to samo miarowe dudnienie.

— Zgaś latarkę — usł yszał za sobą szept Mandż ara.

Bezwiednie wykonał jego rozkaz. Na chwilę utonę li w osaczają cej ciemnoś ci. Czuł, ż e zią b przenika jego spocone ciał o, a strach obezwł adnia go zupeł nie. Wtedy na koń cu tego wą skiego, zalanego wodą korytarza ujrzał szarawy odblask na ś cianie. Cofną ł się spł oszony nagł ym odkryciem, lecz napotkał tkwią cego za nim Mandż ara. Z niepokojem spojrzał przed siebie. Teraz ten odblask zmatowiał, jakby ktoś przysł onił ź ró dł o tajemniczego ś wiatł a. Potem nagle przeciwległ ą ś cianę zalał jasny potok blasku.

Paragon przylgną ł plecami do wilgotnej ś ciany.

Czuł, jak mu serce zamiera, a ś ciś nię te gardł o hamuje oddech. Jeszcze raz obejrzał się na Mandż ara. W pó ł mroku ujrzał tylko jego bł yszczą ce i wytrzeszczone strachem oczy. Pierwszy krok był chybotliwy, niepewny, jakby stopa napotkał a grzę zawisko, dalsze nabrał y sprę ż ystoś ci. Posuwał się wolno wzdł uż ś ciany, szorują c plecami mokry, chropowaty mur. Za sobą czuł oddech Mandż ara.

Naraz drgną ł, zatrzymał się. Przed sobą ujrzał urwisko, w gł ę bi, na dnie wielkiej, okrą gł ej groty, klę czał a jakaś postać. W pierwszej chwili nie poznał jej, gdyż był a okryta zieloną, brezentową wiatró wką... Dopiero po chwili spostrzegł biał ą furaż erkę i wielkie wilbramowe buciska.

— Marsjanin — szepną ł.

Gdy opanował pierwsze przeraż enie, bacznie przyjrzał się klę czą cej postaci. Nie mó gł się mylić, był to Marsjanin, wł aś ciciel przedpotopowego wehikuł u. Teraz już zupeł nie wyraź nie widział go pochylonego nad mał ym, podziemnym strumykiem pł yną cym przez ś rodek lochu. Nad nim, umocowana na dł ugim sznurku, wisiał a naftowa lampa. Rzucał a ż ó ł te ś wiatł o na jego zgarbione plecy. Marsjanin trzymał w rę ku latarkę, a snop jej ś wiatł a skierował na strumyk. Po chwili jednak podnió sł leż ą cy obok ł om i mł otek, odł oż ył latarkę i zaczą ł kuć brzeg strumyka, jakby chciał go poszerzyć w tym miejscu.

„Szuka skarbó w — przemknę ł o przez oszoł omiony umysł Paragona. Ale wnet nasunę ł a się wą tpliwoś ć: — Dlaczego miał by poszukiwać ich w strumyku? A wię c co robi? ”

— Jest? — usł yszał stł umiony szept Mandż ara.

Cofną ł się i poł oż ył się na zalanej wodą ziemi, by mó c wygodniej obserwować pracują cego w dole Marsjanina. Unió sł się lekko na ł okciu i dał znak Mandż arowi. Po chwili obaj wysunę li gł owy spoza krawę dzi opadają cej ostro ś ciany. Przed sobą widzieli sznurową drabinkę się gają cą dna pieczary, dalej pracują cego Marsjanina, a jeszcze dalej pneumatyczny materac, bezł adnie zarzucony kocem, kocher, kilka naczyń i czarny kufer.

Marsjanin kilka razy uderzył mł otkiem w ł om, a gdy skał a odprysł a, odł oż ył narzę dzia. Wolnym ruchem się gną ł po latarkę. Nagle rę ka mu drgnę ł a. Wolno zwró cił gł owę w gó rę, w stronę chł opcó w.

Cofnę li się gwał townie, a w tej samej chwili usł yszeli ostry gł os:

— Kto tam?

Pytanie był o w tym momencie tak zaskakują ce i tak bezsensowne, ż e nasi detektywi zakrzepli na chwilę w bezruchu. Pierwszy rzucił się do ucieczki Mandż aro. Jego trampki klasnę ł y o mokre kamienie. Paragon ruszył za nim. Uciekali w panicznym popł ochu, gnani zamierają cymi echami tego jednego pytania. Drogę, któ rą przebyli w takim napię ciu i trudzie pokonali obecnie niemal w sprinterskim tempie. Spoceni, zziajani, peł ni nieopanowanego lę ku, zatrzymali się dopiero za bramą zamku. Tutaj obejrzeli się bojaź liwie. Nikogo nie był o, tylko na skarpie pasł a się biał a koza dziadka.

 

„Oczywiś cie, oni znowu mi dali najtrudniejsze zadanie” — myś lał inspektor Pereł ka, podchodzą c pod strome zbocze zamkowej gó ry. Sł onko mocno przypiekał o jego piegowatą twarz. Tł uste obł oczki smykał y ponad zrę bami muró w, a w powietrzu unosił się odurzają cy zapach mię ty i pioł unu. Pereł ka szedł po czubek gł owy pogrą ż ony w sprzecznych myś lach. Chciał się wykazać solidną pracą, a tymczasem gdzie tu szukać Tajemniczego?

Obszedł już cał ą wioskę. Był przy koś ciele, na plebanii, obok straż y poż arnej, zajrzał nawet na cmentarz, ale nigdzie nie mó gł znaleź ć czł owieka w berecie i granatowej wiatró wce, tajemniczego mę ż czyzny, któ ry wczoraj pod basztą wystawił go na tak cię ż ką pró bę. Z tej pró by mał y inspektor wyszedł wprawdzie z honorem, ale teraz musiał za to pł acić.

Gdy mijał bramę, na skarpie ujrzał biał ą kozę. Wyszczerzył do niej zę by, a gdy biał a wychowanica dziadka w odpowiedzi zabeczał a, pokazał jej ję zyk. W ten sposó b ulż ył sobie.

— Tobie to dobrze, nie musisz szukać Tajemniczego.

Koza beknę ł a przecią gle, a w dowó d zupeł nego braku zainteresowania sprawami mł odych detektywó w pokazał a mu ogon.

Pereł ka miną ł bramę, wszedł na dziedziniec. Wielki, kamienny czworobok stał pusty, przepoł owiony linią ukoś nego cienia. Nad murami jak strzał y przelatywał y jaskó ł ki. Ich pisklę ta ś wiergolił y w zał omach skalnych. Był o pogodnie i niemal wesoł o. Pereł ka przecią ł dziedziniec. Zbliż ył się do bramy prowadzą cej na basztę. Z radoś cią zauważ ył, ż e cię ż kie, dę bowe wrota stał y uchylone. Widocznie dziadek wprowadził kogoś na basztę.

Mał y detektyw pomyś lał, ż e dobrze by był o jeszcze raz zapuś cić się do podziemi pod basztą. Moż e wł aś nie tam natrafi na Tajemniczego?

Spokojnie przemkną ł się przez bramę, wycią gną ł z kieszeni latarkę i niemal bez lę ku zapuś cił się w korytarz, w któ rym zł apał go wczoraj Tajemniczy. W dzień przejś cie to nie wyglą dał o tak groź nie. Wą skie prześ wity umieszczone wyż ej, na wież y, przepuszczał y do wnę trza korytarza ł agodne ś wiatł o. Powoli oczy zaczę ł y przywykać do ciemnoś ci. Mał y detektyw posuwał się krok za krokiem. Był o zupeł nie cicho. Tylko gdzieś niż ej ciurkał a po murze woda.

Dobrną ł do schodó w. Tutaj dopiero zaś wiecił latarką. Wilgotne ś ciany zalś nił y zielonym mchem i rdzawymi naciekami. Spod sklepienia zerwał się oszoł omiony ś wiatł em nietoperz. Pł ochliwie wirował nad gł ową chł opca, aż zapadł gdzieś w mrok. Był o coraz bardziej ponuro i coraz straszniej. Mał y detektyw szedł jeszcze pewnym krokiem, ale w serce jego z wolna zaczą ł się wkradać lę k. Wiedział, ż e podziemny korytarz wiedzie na przeciwną stronę zamku i prowadzi za mury. Tę dy przecież wczoraj przyprowadzili go studenci. Ale to był o wczoraj... Czy przez ten czas ktoś nie mó gł zamurować przejś cia lub przekopać nowego? Wczoraj, gdy szli na basztę, Pereł ka sł yszał ró wnież rozmowę studentó w, z któ rej wywnioskował, ż e pod zamkiem znajduje się kilka poziomó w podziemi i wiele zawalonych i nie zbadanych jeszcze przejś ć.

Potkną ł się nagle o jaką ś nieró wnoś ć. Latarka wypadł a mu z rę ki, potoczył a się kilka metró w. Kiedy ją podnosił, w smudze ś wiatł a leż ą cej na ziemi ujrzał wyrysowaną kredą, niemal już zupeł nie startą strzał kę. Wskazywał a na lewo. Podnió sł latarkę, skierował ś wiatł o we wskazanym kierunku. Drgają cy krą g przesuną ł się po szarych ś cianach i naraz zapadł w gł ę boką rozpadlinę. Przed naszym inspektorem otwierał a się nowa droga. Pchnię ty pieką cą ciekawoś cią, zapuś cił się w ten boczny korytarz wykuty w litej skale. Przejś cie był o wą skie i ukosem opadał o w dó ł. Widocznie prowadził o do niż szego poziomu podziemi.

Naraz ś wiatł o latarki rozproszył o się. Pereł ka wszedł do nisko sklepionej, lecz doś ć obszernej, podziemnej sali. Ś wiatł o latarki przesunę ł o się po gł adkich sklepieniach, wydobył o z mroku wnę kę. Pereł ka ruszył w jej kierunku. Był a tak niska, ż e musiał się schylić, by wejś ć w nią. Jeszcze kilka krokó w... i naraz natrafił na drewniane oszalowanie. Zbutwiał e, potę ż nej gruboś ci pale podtrzymywał y skalne sklepienie. Wś ró d nich znalazł sklecone z desek drzwi. Pchną ł je. Nie ustą pił y. Jeszcze raz oś wietlił je dokł adnie i wtedy spostrzegł, ż e są przymocowane do bocznych pali grubym drutem.

Nie zastanawiają c się, ją ł odkrę cać drut. Szł o mu to niezwykle cię ż ko. Gruby drut wpijał się w spocone dł onie, ranił palce. Pereł ka nie ustę pował. Syczą c z bó lu walczył z opornym metalem. Wreszcie odkrę cił ostatni zwó j. Odetchną ł z ulgą i niezwykle ostroż nie pchną ł drzwi. Zardzewiał e zawiasy zapiszczał y ż ał oś nie, grube pale zatrzeszczał y, lecz drzwi ustą pił y.

Za chwilę znalazł się w drugiej, znacznie mniejszej i zasypanej skalnym gruzem niszy. W sł abną cym ś wietle ujrzał najpierw kilka zwalonych na dno kamieni, a potem... aż westchną ł ze zdumienia. Obok kamieni leż ał brezentowy, wielki pokrowiec. Od razu przypomniał sobie relację Paragona. Czyż by to był wł aś nie pokrowiec skł adaka, któ ry przywieź li ze sobą lokatorzy z plebanii?

Kilkoma susami dopadł pokrowca, uklą kł przed nim i wolną rę ką zaczą ł obmacywać wilgotny brezent. Był to gruby, solidny materiał wzmocniony na szwach i po bokach rzemieniami. Mosię ż ne sprzą czki sł uż ą ce do zapinania został y rozpię te. Rę ka Pereł ki bł ą dzą ca we wnę trzu pokrowca napotkał a papierowy worek i nagle jak w mą ce ugrzę zł a w miał kiej substancji. Pereł ka bliż ej przyś wiecił latarką. Dł oń jego był a osypana popielatym pudrem... W worku znajdował się cement.

„Ł adny skł adak! — pomyś lał. — Paragon miał dobrego nosa. Sł usznie podejrzewał malarza i jego wspó lnikó w. Ale, do stu tysię cy korniszonó w, po có ż oni taskali tutaj cement? ”

Na odpowiedź nie musiał dł ugo czekać. Gdy tylko powió dł latarką wokó ł, spostrzegł natychmiast mał ą kł adkę z desek, na któ rej widniał y ś lady ż wiru skalnego zmieszanego z zakrzepł ym cementem, a dalej wyrwę w ś cianie, zawaloną skał ami i czę ś ciowo już zabetonowaną. Zerwał się. Dobiegł do wyrwy. Niestety, był a zupeł nie pusta. Mał e lusterko wody zebranej na jej dnie odbił o zawiedzione oblicze chł opca.

W napię tym skupieniu obejrzał dokł adnie każ dy drobiazg. Wyrwa w skale zamurowana został a moż e do jednej trzeciej. Murarka, któ rą oglą dał, wskazywał a, ż e nie wyszł a spod fachowej rę ki. W brezentowym pokrowcu, obok worka z cementem, był jeszcze mniejszy worek, do poł owy zapeł niony gipsem, oraz kilka ż elaznych prę tó w, sł uż ą cych zapewne do wzmocnienia muró w.

Gdy nachylony nad pokrowcem szperał w jego wnę trzu, zdał o mu się, ż e z przeciwnej strony, niskim korytarzem, któ ry prowadził w gł ą b podziemi, ktoś się zbliż a. Z oddali sł ychać był o narastają cy odgł os krokó w.

Pereł ka wyprostował się. Jeszcze chwilę nasł uchiwał. Odgł os przytł umionych krokó w zbliż ał się coraz bardziej. Nie moż na był o dł uż ej pozostawać w niszy... Niemal bezszelestnie wycofał się za zbite z desek drzwi. Chciał uciekać, ale rozsą dek kazał mu zostać na miejscu.

Trzeba był o zamkną ć prowizorycznie drzwi, by nie wzbudzić podejrzenia, a potem zobaczyć, kto to w podziemiach zamku zabawia się murarką. Desperacko szarpną ł cię ż kie, namokł e deski. Ustą pił y, wydają c przeraź liwy jazgot...

Na ś cianach korytarza zamigotał y już pierwsze odblaski zbliż ają cych się latarek. Podnió sł z ziemi zwó j drutu i bł yskawicznie przymocował drzwi do belki. Uspokoił się nieco. Jeż eli tamci zechcą go ś cigać, bę dą musieli oddrutować przejś cie, co da mu czas na ucieczkę. Ukrył się wię c za belką, przytkną ł twarz do szpary i czekał ze wzrastają cym napię ciem.

Nagle z przeciwległ ej strony rozjaś nił o się. Blask potoczył się po ś cianach i sklepieniach, a z nim wypł ynę ł y dwa wielkie, zniekształ cone cienie. Potem u wejś cia pokazał się czł owiek z latarnią. Pereł ka poznał go... Był to malarz. Za nim wsuną ł się krę py czł owiek w tyrolskich spodniach.

Fala ż ó ł tego ś wiatł a napeł nił a niszę. Dwaj mę ż czyź ni bez sł owa zbliż yli się do brezentowego pokrowca. Malarz pochylił się nad nim i z wysił kiem wyją ł worek cementu. Spoza jego plecó w odezwał się ten drugi:

— Czy wystarczy nam tego cementu?

— Mam nadzieję, ż e tak...

— Trzeba mieć pewnoś ć. Co zrobimy, jeś li nie starczy?

Malarz nie odpowiedział. Czł owiek w tyrolskich spodniach podnió sł nieco gł os. Wibrował o w nim zdenerwowanie:

— Tamto miejsce też do bani. Za duż o trzeba murować.

Malarz wzruszył ramionami.

— To znajdź lepsze.

— Miał eś tyle czasu. Teraz widzę, ż e na jutro nie zdą ż ymy i zabraknie nam cementu.

Malarz oczyszczał deski ze ż wiru. Milczał. Tamten niecierpliwił się.

— Takie sprawy trzeba dobrze przemyś leć! A my tu grzebiemy się już drugi dzień.

— Nie mogł em przewidzieć, ż e podejdzie woda — bą kną ł zaczepnie malarz.

Krę py mę ż czyzna uczynił rę ką gest rezygnacji.

— Wszystko nawala.

Malarz uł oż ył worek na deskach i bez sł owa dał znak towarzyszowi. Unieś li wspó lnie. Malarz ruszył przodem... Zanim szerokie plecy jego wspó lnika zginę ł y w wylocie korytarza, Pereł ka wolnym krokiem odszedł od drzwi. Po chwili ruszył szybciej. Chciał donieś ć chł opcom o niezwykle waż nym odkryciu. Nie spodziewał się bowiem, ż e Jola już wcześ niej wpadł a na ś lady cał ej szajki z plebanii.

 

Gdy znalazł się na dziedziń cu, z przyjemnoś cią odetchną ł suchym, nagrzanym powietrzem. Ś wiat wydał mu się niezwykle pię kny i peł en urokó w. Zagł ę biony w myś lach, nie spostrzegł nawet, ż e w cieniu stoi czł owiek w berecie i granatowej wiatró wce. Dopiero gdy go mijał, ujrzał go i staną ł, jakby mu nogi wrosł y w ziemię.

Tajemniczy uś miechał się z przyjazną poufał oś cią.

— Czoł em, nocna zjawo! — przywitał go ż artobliwie. — Co ty tu robisz o tej porze?

Pereł ka patrzył na niego szeroko rozwartymi oczami. Nie mó gł uwierzyć, ż e ma przed sobą czł owieka, któ rego bezskutecznie szukał od rana. Zamrugał wię c rudymi rzę sami i rzekł zacinają c się:

— Ja... ja wł aś nie... wł aś nie szukam pana.

— O, bardzo mi mił o, ż eś nie zapomniał o mnie.

— Od rana mam ochotę na lody.

— Dlatego schodził eś pod basztę?

— Przypuszczał em, ż e pana tam znajdę.

Baczne spojrzenie mał ego detektywa obję ł o cał ą postać Tajemniczego. Był to czł owiek mł ody, ś redniego wzrostu, o bystrej, lecz ł agodnej, a nawet mił ej twarzy. W ś wietle dziennym nie przypominał wczorajszego, owianego tajemnicą, wyolbrzymionego strachem czł owieka z podziemi. Stał teraz na lekko rozstawionych nogach, przechylił gł owę i uś miechał się przekornie.

— A jak wieczorem? Był o lekkie trzepanie portek?

Pereł ka odą ł się. Detektywowi nie wypadał o nawet wspominać o tego rodzaju komplikacjach ż yciowych. Spojrzał wię c zaczepnie.

— Gdybym nawet dostał, to na wł asne konto.

— A tam czego szukał eś?

— Gdzie?

— Pod basztą.

— Pana.

— Masz do mnie jaką ś sprawę?

— Nie, tylko miał em ochotę na lody.

Tajemniczy poklepał go po ramieniu.

— Mił y z ciebie chł opiec. A ja... już wszystko wiem.

Mał y detektyw wybał uszył oczy.

— Pan? A co?

— Na przykł ad: kto was wczoraj wysł ał na basztę.

— To pan nas ś ledzi?

— Oczywiś cie — roześ miał się Tajemniczy. — Wyś ledził em, ż e pomagaliś cie studentom. Ten z brodą wszystko mi powiedział.

Pereł kę zamurował o na chwilę.

Tajemniczy uś cisną ł ramię chł opca.

— Nie martw się. Wszystko w porzą dku. Nie bę dziecie musieli straszyć. Wł aś nie dzisiaj rano przyjechał z Warszawy ich profesor i przywió zł zakaz rozbió rki lewego skrzydł a.

Chł opiec zasmucił się.

— To nieklawo...

— Co?

— A bo ja bym jeszcze chę tnie postraszył.

Tajemniczy przyjrzał się bacznie chł opcu.

— To ł adnie, ż eś cie pomagali studentom, ale radził bym tobie i twoim kolegom nie krę cić się po podziemiach. To bardzo niebezpieczne.

Pereł ka wzruszył ramionami.

— A pan się nie boi?

— Jeszcze jak! — zaż artował.

— To dlaczego pan...

— Ja — przerwał mu Tajemniczy — prowadzę tutaj pewne badania...

— Naukowe? — Pereł ka znaczą co przymruż ył oko.

— O, zgadł eś. Widzę, ż e jesteś bystry.

— To się wie.

— A teraz muszę już odejś ć. Wybacz, ż e dzisiaj nie zafunduję ci lodó w. Niestety, nie mam czasu — unió sł dł oń do beretu, uś miechną ł się na poż egnanie i ruszył raź nym krokiem w kierunku mał ego dziedziń ca.

Pereł ka odczekał chwilę, po czym przesuną ł się wzdł uż muru, a gdy tamten znikną ł za zał omem ś ciany, kilkoma sprę ż ystymi susami znalazł się wś ró d zaroś li. Wyjrzał spoza nich. Nikogo nie był o widać. Wś ciekł y na siebie, rzucił się w gą szcz. Przebiegł wzdł uż mał ego dziedziń ca, przystaną ł, rozglą dał się. Ani ż ywej duszy... Pustka dzwonił a wś ró d starych muró w.

Pereł ka z roztargnieniem podrapał się za uchem. „Niech to krokodyl poł knie! Wykoł ował mnie! Co ja teraz powiem w brygadzie? ”

Był tak strapiony, ż e nie spostrzegł Tajemniczego, któ ry schowany za wyrwą stał moż e o pię ć krokó w od niego i uś miechał się zagadkowo.

„Co ja powiem chł opcom? — powtó rzył w myś li Pereł ka. Naraz pstrykną ł palcami. — Raz kozie ś mierć! Jeś li Tajemniczy potrafi znikać i rozpł ywać się w powietrzu, to nic na to nie poradzę ”.

 

 




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.