Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





ROZDZIAŁ SZÓSTY



 

Paragon z ulgą wtoczył wó zek do szopy. Otarł rę kawem czoł o i triumfalnie spojrzał na Pereł kę.

— Bracie, alem się namachał. Przewiozł em bagaż cał ej rodzinki. Siedem sztuk. Myś lał em, ż e wó zek się rozleci.

— Mó wił em, ż e ci pomogę.

— Gł upstwo. Grunt, ze prezent bę dzie.

— Kupił eś?

— Tak, ale jutro się dowiecie co. Na razie tajemnica.

— Powiedz — Pereł ka posł ał mu bł agalne spojrzenie.

— Tajemnica — rzekł przecią gle Paragon. — Nie martw się, ciocia na pewno bę dzie zadowolona.

Naraz spojrzał zaniepokojony w stronę zamku.

— Któ ra godzina?

— Dopiero pią ta.

— Jola jeszcze nie wró cił a?

— Nie.

— Ciekaw jestem, jak wywią ż e się z tego zadania.

Pereł ka wzruszył ramionami.

— Co ci do gł owy strzelił o dawać jej takie gł upie zadanie?

— Nigdy nie wiadomo, co w trawie piszczy... I w ogó le to cał e towarzystwo z plebani i wydaje mi się podejrzane.

— Ty już wszystkich podejrzewasz.

— Nie martw się, mó j elektronowy mó ż dż ek pracuje...

W tym momencie spoza domu wypadł w szalonym pę dzie rower Joli. Dziewczynka zeskoczył a zgrabnie i zbliż ył a się do chł opcó w.

— A wię c... co jest w tym brezentowym pokrowcu? — zapytał Paragon.

Dziewczyna uś miechnę ł a się lekceważ ą co.

— Takie ł atwe zadanie! Moglibyś cie dać mi coś trudniejszego.

— Nie czaruj, tylko odpowiadaj.

Jola wydę ł a wargi, przymruż ył a zielonkawe oczy.

— O zawartoś ci pokrowca dowiedział am się w cią gu dziesię ciu minut.

Paragon sykną ł zniecierpliwiony.

— Nie czaruj. Mó w, czegoś się dowiedział a.

— Mam jeszcze waż niejsze wiadomoś ci — droczył a się.

— No, mó w! — zawoł ał Pereł ka, któ ry przez cał y czas z podziwem patrzył na dziewczynę.

— Phi... Na przykł ad, ż e tam mieszka jeden artysta malarz...

— O tym już wró ble na dachu ć wierkają! — przerwał jej Paragon. Ogarną ł Jolę lekceważ ą cym spojrzeniem i dorzucił: — Ty jesteś dla nas za sł aba. To nie zabawa, to uczciwa robota.

Jola przestraszył a się. Wyrecytował a jak w szkole:

— W brezentowym pokrowcu był skł adak.

Paragon parskną ł ś miechem.

— Widział aś?

— Co miał am widzieć?

— Ten skł adak.

— Wi... — zaczę ł a z tupetem Jola, ale w porę ugryzł a się w ję zyk i dokoń czył a mniej pewnie: — To znaczy nie widział am, tylko mó wił a mi pani gospodyni.

Paragon zamienił porozumiewawcze spojrzenie z Pereł ką.

— To ma być inspektor Scotland Yardu!

— Daj spokó j. Nie mę cz jej — pisną ł Pereł ka.

Paragon zwró cił się do Joli:

— Ja ci mó wię, ż e tam nie był o skł adaka. Taszczył em cał y bagaż ze stacji. Jak na skł adak, to za cię ż ki był ten brezentowy worek.

— Przecież gospodyni wyraź nie mó wił a, ż e zabrali skł adak i poszli nad jezioro. To proste.

— Sprawdził aś?

— Nie.

— W takim razie wszystko do kitu.

— Co do kitu?

— Nie zdał aś.

— Dajż e spokó j — ję kną ł Pereł ka. — Przecież ci mó wi, ż e skł adak.

— Nie moż na wierzyć tak na gę bę.

— Mogę sprawdzić — szepnę ł a potulnie Jola.

— Teraz nie ma czasu.

— Wię c nie przyjmiecie mnie?

Paragon chciał już potwierdzić jej pytanie, gdy nagle wyrwał się Pereł ka:

— Zobaczymy. Najpierw musimy udać się na naradę.

— Na jaką naradę? — zdziwił się Maniuś.

Pereł ka odcią gną ł go w stronę szał asu.

— Ty, jak jesteś dobrym kolegą, to ją przyjmij.

— Nie uznaję protekcji.

— Ona się przy nas nauczy.

— Nie przyjmuję tak na pię kne oczy.

— Ja się nią zajmę...

Paragon spojrzał prosto w oczy swemu najbliż szemu koledze.

— Ej, Pereł ka, Pereł ka... Widzę, ż e wpadł eś!

— No, có ż... podoba mi się. A zresztą zobaczysz, ż e z niej bę dzie pierwszorzę dny detektyw.

— Zobaczymy...

— To znaczy?

— Przyjmujemy ją na pró bę. Ale jak jeszcze raz skrewi, to wyrzucę bez lekramacji. Legalnie! — ulubione sł ó wko zabrzmiał o teraz twardo i stanowczo.

Gdy wyszli spoza szał asu, Jola stał a z opuszczoną gł ową. Na ich widok wyprostował a się. Spojrzał a pytają co.

— Przyjmujemy cię na pró bę — powiedział uroczystym gł osem Paragon. — Bę dziesz tymczasem sierż antem. Daję cię pod opiekę inspektorowi Albinowskiemu. Jeż eli skrewisz, to wylatujesz bez pardonu. Rozumiesz?

— Rozumiem.

— A teraz musisz przysią c, ż e dochowasz wszystkich tajemnic, czyli nie puś cisz pary z gę by.

Jola uniosł a dł oń do gó ry.

— Przysię gam!

— W takim razie wszyscy walimy do Antoniusza, bo już zbliż a się szó sta.

 

Sł oń ce zapadł o za ponure mury starego zamczyska, kiedy komendant posterunku zbliż ał się do obozu studentó w historii sztuki. Był w niezwykle dobrym nastroju. Zacierał pulchne dł onie i powtarzał w myś li: „Ja im dzisiaj wybiję te duchy z gł owy. Niech sobie nie myś lą, ż e bę dą wszystkich nabijać w butelkę. Robotnicy mogli uwierzyć, ale u mnie nie ma cudó w. Odpowiedzą mi za zakł ó canie spokoju i porzą dku publicznego... ”

Tak rozumują c, staną ł na polanie pod zamkiem. Polanę zalegał już cień. Przed namiotami pł onę ł o niewielkie ognisko, a wokó ł niego siedział o kilkanaś cie osó b. Poś rodku rudobrody Antoniusz mó wił coś gł oś no, ż ywo gestykulują c.

„Co u licha? — zastanowił się sierż ant Antczak. — Czyż by duchy miał y dzisiaj odpoczynek? ”

Zbliż ył się wolno do krę gu ludzi otaczają cych ognisko. Ci nie zwracali na niego uwagi, jakby go w ogó le nie spostrzegli.

Antoniusz mó wił z zapał em:

— Jeż eli uda nam się dotrzeć do ostatniej kondygnacji podziemia, wtedy bę dziemy mogli stwierdzić, w któ rym wieku rozpoczę to budowę zamku. Są dzę, ż e sami nie damy sobie rady. Bę dziemy musieli poprosić o pomoc kolegó w archeologó w...

W tym miejscu komendant posterunku miał już doś ć wykł adu. Nie po to tu przyszedł, by wysł uchiwać mą droś ci. Chrzą kną ł wię c znaczą co, chcą c w ten sposó b dać do zrozumienia, ż e w obozie zjawił a się waż na osobistoś ć.

Antoniusz, któ ry spostrzegł go już wcześ niej, udał, ż e jest zaskoczony. Zerwał się, wyprostował i rzekł niezwykle uprzejmie:

— Dobry wieczó r, panie komendancie! Jeś li pana interesuje nasza codzienna odprawa, to bardzo prosimy.

Pozostali przywitali go dł ugim, peł nym podziwu: „Aaa... ”

Sierż ant poprawił pas, chrzą kną ł jeszcze kilka razy dla dodania sobie animuszu i, okrą ż ywszy ognisko, staną ł przy asystencie.

— To pię knie, to pię knie, ż e wy, panowie studenci, tak bardzo zajmujecie się nauką...

Antoniusz zrobił przymilną minkę.

— Dzię kujemy za uznanie, panie komendancie.

Sierż ant powió dł bystrym spojrzeniem po otaczają cych go twarzach. Wyczytał w nich coś niezwykle niepokoją cego, a zarazem piekielnie wesoł ego.

— To pię knie — powtó rzył już nieco ciszej. — Ale czy wy, panowie studenci, co wieczó r tak przykł adnie zajmujecie się sprawami nauki?

— Co wieczó r — odpowiedzieli chó rem.

— Co wieczó r jest u nas odprawa — wyjaś nił Antoniusz. — Omawiamy osią gnię cia minionego dnia i program prac na dzień nastę pny.

Sierż ant przymruż ył zaczepnie oczy.

— To bardzo pię knie. Trzeba przyznać, ż e dobrze pracujecie na tym zamku.

— Taaak... — odpowiedział y bezł adnie gł osy.

Antoniusz dodał:

— Opracowujemy monografię tego piastowskiego grodu. Bę dzie to pierwsza praca o tym zamku.

— Ho, ho, ho... — pokrę cił gł ową sierż ant. — Pierwsza praca... To naprawdę pię knie, ż e nasza mł odzież akademicka tak poż ytecznie spę dza wakacje... — W tym miejscu urwał i znowu powió dł wzrokiem po otaczają cych go twarzach. Napotkał oblicza skupione, niemal uroczyste. Chrzą kną ł i dorzucił: — A powiedzcie, panowie czy wam tu nic nie przeszkadza?

Antoniusz spojrzał w stronę baszty, nad któ rą cią gnę ł a się jeszcze smuga jaś niejszego, dogasają cego zachodem nieba. Rzekł niezwykle poważ nie:

— Wszystko był oby w porzą dku, jedynie duchy bronią tajemnic zamku.

W krę gu otaczają cym ognisko podnió sł się gł uchy szmer.

Sierż ant roześ miał się gł oś no.

— O, wł aś nie! Ja też tak myś lał em, ż e te cholerne duchy przeszkadzają nam w pracy, i postanowił em, ż e to się skoń czy.

— Ooo! — okrzyk podziwu zawtó rował sł owom komendanta.

— Bę dziemy panu bardzo wdzię czni — dał się sł yszeć gł os Antoniusza.

— To drobnostka — rzekł buń czucznie komendant — nie z takimi duchami dawaliś my sobie radę.

— Umm! — ję knę li z podziwu studenci.

Sierż ant spojrzał na nich ostrzej, przynaglają co. Unió sł gł owę, wcią gną ł brzuch, wyprostował się i walną ł pię ś cią w dł oń.

— Doś ć tych ż artó w, panowie!

Zapanował a gł ę boka cisza. Sł ychać był o przyspieszone oddechy i trzask gał ę zi na ognisku. Oczy wszystkich zwró cił y się na sierż anta. Ten stał w cał ej okazał oś ci swej urzę dowej figury. Naraz tonem nie znoszą cym sprzeciwu zwró cił się do Antoniusza:

— Ilu was jest, panie asystencie?

— Trzynastu.

— Wszyscy obecni?

— Tak jest.

— W takim razie zapewniam panó w, ż e dzisiaj na zamku nie bę dzie straszyć.

Unió sł rę kę do gó ry jak dowó dca prowadzą cy wojska do ataku, spojrzał na mury i nagle zastygł w peł nym wyrazu geś cie. Twarz jego stę ż ał a, zbladł a, oczy znieruchomiał y...

W tym samym bowiem momencie koronę baszty rozjaś nił o niebieskawe ś wiatł o, jakby z drugiej strony ktoś puś cił silny reflektor. W murach lewego skrzydł a coś straszliwie zawyto, a na baszcie ukazał a się zwiewna, bł ę kitnawa postać kobieca... Stanę ł a nieruchomo, potem wolnym, majestatycznym krokiem okrą ż ył a koronę baszty. Sunę ł a jakby poruszana powiewem wiatru. Jej prześ wietlone szaty powiewał y niby skrzydł a, a oczy ż arzył y się czerwonymi ognikami. Naraz znikł a, zapadł a się w murach...

Nastał a dł uga chwila ciszy. Sierż ant stał jak skamieniał y. Poruszał tylko bezwiednie wargami. Jego uniesiona w gó rę rę ka opadł a nagle i w tej okropnej ciszy dał o się sł yszeć:

— Niech was dunder ś wiś nie!

Powiedziawszy to, powió dł zbaraniał ymi oczami po milczą cych i pokornych twarzach studentó w. Znowu zapanował a cisza. Sierż ant energicznym ruchem rę ki przecią ł nagle powietrze.

— Niech to dunder ś wiś nie! Panowie, wybaczcie, posą dzał em was, ż e to wy straszycie na zamku, a teraz... Teraz sam już nie wiem. Panowie! Jako pracownicy nauki musicie mi pomó c w rozwią zaniu tej dziwnej zagadki. Bo jeż eli ja tu jestem komendantem posterunku, to, do jasnego ogó rka, nie powinno straszyć na zamku.

Antoniusz wysuną ł się do przodu, staną ł przed sierż antem. W blasku ogniska wyglą dał jak posą g. Jego ruda broda poł yskiwał a pł omiennie, a gł os brzmiał niezwykle uroczyś cie.

— Panie komendancie, są takie chwile, kiedy duchy budzą się, by bronić swych praw. Chciano naruszyć ich spokó j, wię c ocknę ł y się z wiekowego snu...

Sierż ant patrzył nań jak na zjawę.

— Panie, chyba pan sam nie wierzy w to, co pan mó wi.

— A jednak... — podją ł Antoniusz.

— A jednak... — zawtó rował mu chó r studentó w.

Komendant rozł oż ył rę ce ruchem peł nym przesady.

— Panowie, chyba nie wierzycie...

— A jednak — rzekł Antoniusz.

— A jednak — dał się sł yszeć chó r uroczystych gł osó w.

Sierż ant przesuną ł czapkę na tył gł owy i dł uż szy czas tarł czoł o.

— A jednak — powtó rzył — w tym coś musi być. Panowie, chodź cie ze mną na zamek. Przekonamy się sami...

— Idziemy! Idziemy! — odezwał y się zewszą d ochocze gł osy. Pierś cień otaczają cy ognisko pę kł, rozprysną ł się na wszystkie strony. Polanę zapeł nił y ruchliwe cienie.

Antoniusz zbliż ył się do studenta w kraciastej koszuli i wspaniał ym sombrero na gł owie.

— Marek — szepną ł — wal do chł opcó w i przeprowadź ich podziemnym przejś ciem. My idziemy z komendantem na basztę.

Mł odzieniec w sombrero podnió sł dł oń do ronda kapelusza i jak cień znikł mię dzy namiotami.

Reszta obozowiczó w ruszył a za sierż antem.

 

Są takie chwile w ż yciu mł odego detektywa, kiedy ogarnia go radosne uniesienie i zdaje mu się, ż e przeż ywa chwile najprawdziwszego szczę ś cia. W takim wł aś nie nastroju był pan inspektor Albinowski, gdy po odegraniu niezapomnianej roli uroczej zjawy schodził z wysokiej baszty. To on, Pereł ka, został wyznaczony przez rudobrodego Antoniusza do speł nienia najważ niejszego zadania! Jemu przypadł o odegranie ś wietlistego zjawiska na baszcie tajemniczego zamku! To on przyprawił dziesią tki, a moż e i setki ludzi o strach i wprowadził w ich umysł y zamę t, to wł aś nie on w gł ó wnej mierze pomó gł studentom w wydostaniu się z przykrej opresji!

Schody był y bardzo spadziste i wą skie, opuszczał y się ś limakowato w dó ł kamiennego szybu jak w przepaś ć. Mimo to chł opiec podkasawszy prześ cieradł o pę dził na zł amanie karku. W umó wionym miejscu, pod basztą, miał bowiem spotkać się z Paragonem, a potem po drodze zabrać grubą Jolę, któ ra w akcji peł nił a rolę radiotelegrafisty, uruchamiał a ukryty w podziemiach magnetofon i za pomocą gł oś nika wywoł ywał a efekty dź wię kowe — wycia, ję ki i spazmatyczne ł kania potę pień có w.

Pę dzą c na oś lep, miną ł już miejsce, gdzie wą ski przesmyk prowadził do bramy wychodzą cej na dziedziniec zamku. Miał wł aś nie skrę cić ku mał ej niszy, ską d wiodł y schody do podziemi, gdy nagle nogi zaplą tał y mu się w fał dach prześ cieradł a... Runą ł jak dł ugi. W oczach mu pociemniał o, a w ustach poczuł sł odkawy smak krwi. „Pewno przecią ł em sobie wargę ” — pomyś lał, podnoszą c się z kamiennej podł ogi... I naraz struchlał. Jeden kró tki bł ysk latarki oś lepił go i osadził w miejscu. Przed nim, za ś wietlistym snopem, stał jakiś czł owiek. Widział jedynie jego wycią gnię tą rę kę.

Pereł ka cofną ł się instynktownie, chcą c uciekać. Wtedy poczuł, ż e ktoś ł apie go za ramię. Chwyt był mocny i tak bł yskawiczny, ż e chł opiec nie zdą ż ył nawet pisną ć, gdy znalazł się twarzą w twarz z tajemniczym czł owiekiem. Wokó ł był o już ciemno. Widocznie tamten zdą ż yć zgasić latarkę. Chwilę panował a martwa cisza, w któ rej sł ychać był o dwa oddechy — jeden kró tki, przyspieszony, drugi regularny. Naraz mał y detektyw usł yszał nad sobą spokojny, niemal ł agodny gł os:

— Nie bó j się...

Ł atwo był o powiedzieć „nie bó j się ”, kiedy pod Pereł ką nogi dygotał y przeraź liwie. Tajemniczy czł owiek pocią gną ł go w gł ą b korytarza. Gdy zatrzymali się, zapytał:

— Kto cię posł ał na basztę?

Pereł ka milczał. Był przygotowany na najgorsze, a jednak honor i poczucie obowią zku wzglę dem Klubu nie pozwalał y mu zdradzić tajemnicy. „Niech się dzieje, co chce — pomyś lał — ale nie puszczę pary z ust”.

— Nie bó j się — powtó rzył tamten jeszcze ł agodniej. — Ja ci nic nie zrobię. Powiedz tylko, kto cię tu przysł ał.

Mał y detektyw zacią ł zę by. Tamten znowu zapytał:

— Ty mieszkasz w leś niczó wce?

— Tak.

— Czy cię tu posł ał ten pan, któ ry wynają ł tam pokó j?

— Nie.

— A wię c kto?

— Niech mnie pan nie pyta, bo i tak nic nie powiem. A jak pan chce wiedzieć, to sam tu przyszedł em.

Nieznajomy roześ miał się cicho.

— Twarda z ciebie sztuka. To bardzo ł adnie, ale... — zastanowił się. Po chwili podją ł: —... ale ja i tak wiem, kto cię tu posł ał.

Pereł ka rzekł ze zł oś cią:

— Jak pan wie, to po co pan pyta i w ogó le, niech mnie pan puś ci, bo muszę wracać do domu.

— Wró cisz. Powiedział em, ż ebyś się nie bał. Ja ci nic zł ego nie zrobię. Powiedz mi tylko, kto z tobą przyszedł?

— Powiedział em panu, ż e sam tu przyszedł em.

— Was jest trzech w leś niczó wce. Gdzie twoi koledzy?

— Nie wiem.

— Widział em jeszcze jedną dziewczynkę.

— Nic nie wiem.

— Bujasz.

— A pan niepotrzebnie mnie pyta.

Nieznajomy mocniej ś cisną ł jego ramię. Gł os jego zabrzmiał ostro, przynaglają co:

— Chciał em z tobą ł agodnie, ale widzę, ż e mnie nie zrozumiał eś. Zastanó w się.

Pereł ka znó w zadygotał ze strachu. Miał takie wraż enie, ż e cał a krew odpł ywa mu z gł owy, pozostawiają c straszliwą pustkę. Z wielkim wysił kiem wyszeptał:

— I tak nic nie powiem.

Nieznajomy klepną ł go mocno w plecy.

— Zuch z ciebie. Lubię takich chł opcó w. Chciał em cię tylko wypró bować... Ł adnie się bawicie w te duchy... Tylko... ską d macie takie znakomite urzą dzenia?

„Uważ aj, Pereł ka! — pomyś lał mał y detektyw. — Ten chytrus chce cię podejś ć ”. Rzekł wię c gł oś no:

— Sami ż eś my sobie wykombinowali.

— Ktoś jednak wam pomagał.

— Nikt.

Nieznajomy roześ miał się i miał zadać nastę pne pytanie, ale w tej chwili u wejś cia na dziedziniec odezwał y się czyjeś gł osy. Obaj zamilkli. Nasł uchiwali z napię ciem.

Naraz Pereł ka poznał niski, tubalny gł os komendanta posterunku:

— Dziadku — woł ał tamten — nie widzieliś cie tu kogo?

— Nie — odpowiedział mu z daleka drż ą cy gł os staruszka.

— A moż e się tu ktoś krę cił?

— Dyć mó wię, ż e nie. Nikogo tu nie widział em.

Wtedy w ten duet wdał się trzeci, dobrze chł opcu znany gł os Antoniusza:

— W takim razie wejdź my na basztę.

— Baszta zamknię ta — oznajmił dziadek.

— Jak to: zamknię ta? — obruszył się komendant.

— Przecie mi pan komendant kazał zamkną ć aż do odwoł ania. Jak zamkną ć, to zamkną ł em.

— Niech to dunder ś wiś nie! — zawoł ał komendant. Otwierajcie, dziadku, ale piorunem.

Dopiero teraz Pereł ka zastanowił się, ską d tajemniczy czł owiek znalazł się w baszcie, skoro baszta był a zamknię ta. Widocznie zna podziemne przejś cie, któ rym przeprowadzili ich studenci.

Nie był o jednak czasu na rozważ ania. Nieznajomy pocią gną ł go w gł ą b korytarza. Pereł ka chciał krzyczeć, woł ać pomocy, ale zrozumiał, ż e w ten sposó b zdradził by wszystkich wobec komendanta posterunku. Bez sł owa dał się prowadzić w gł ą b ciemnego korytarza.

Szli po omacku. Był o tak ciemno, ż e nie widział nawet zarysu poprzedzają cego go czł owieka.

„Co ze mną bę dzie? ” — pomyś lał nagle, a myś l ta sparaliż ował a go zupeł nie. Pierwszy raz w swej karierze detektyw zrozumiał, ż e znalazł się w sytuacji niemal bez wyjś cia.

 

Kiedy na baszcie umilkł y piekielne wrzaski i potę pień cze poję kiwania, Paragon zrozumiał, ż e zadanie, jakie im powierzył Antoniusz, został o wykonane bezbł ę dnie. Teraz, siedzą c w podziemnym korytarzu, oczekiwał zjawienia się Pereł ki. Umó wili się, ż e gdy Pereł ka zejdzie z baszty, razem pó jdą zwolnić Jolę, któ ra wraz z magnetofonem czekał a na nich w lewym skrzydle zamku.

Nie miał zegarka. Wnioskował jednak, ż e gdy doliczy do stu, Pereł ka powinien doł ą czyć do niego. Tymczasem zaczynał już liczyć pią tą setkę, a ciemny wylot korytarza wcią ż był pusty i gł uchy. Zaległ a martwa cisza. Sł ychać był o jedynie gł os kropel spadają cych z wilgotnego sklepienia i dziwny szelest, jakby ktoś przesypywał suche ziarno.

Paragona zaczą ł z wolna ogarniać niepokó j. Co się stał o z dzielnym inspektorem Albinowskim? Przecież z baszty do podziemnego korytarza prowadził a prosta droga i trudno był o zabł ą dzić.

Maniuś nie umiał dł ugo zastanawiać się. Jeż eli inspektor nie zgł asza się, to trzeba go poszukać. Zapalił elektryczną latarkę, zagwizdał swoje ulubione „Ri-fi-fi” i ruszył w stronę schodó w prowadzą cych do baszty. Gdy był już niedaleko przejś cia na dziedziniec, usł yszał nagle dudnienie krokó w i zmieszane odgł osy rozmowy.

Zatrzymał się gwał townie i zgasił latarkę. Ogarnę ł a go nieprzenikniona ciemnoś ć, jakby nagle zapadł w mroczną gł ę bię. A z tej gł ę bi doszedł doń wyraź ny gł os Antoniusza:

— Jeż eli nikogo nie bę dzie na baszcie, to nie wiem, co o tym myś leć...

Odpowiedział mu zadyszany bas komendanta posterunku:

— Mó wię wam, ż e zł apiemy tego ptaszka.

Paragon dopiero teraz zaniepokoił się poważ nie. Miał wraż enie, ż e w dokł adnie obmyś lonej akcji coś się nie udał o. To, ż e Antoniusz z komendantem znaleź li się na baszcie był o do przewidzenia. Ale, do stu tysię cy karaluchó w, co mogł o stać się z Pereł ką? Ł adnie bę dą wyglą dali, jeś li szanowny komendant posterunku zastanie na gó rze przebranego detektywa. A moż e mał emu detektywowi coś się stał o? Trudno był o w tej chwili odpowiedzieć na cisną ce się pytania, zwł aszcza ż e Paragon nie mó gł wiedzieć, iż Pereł ka jest o kilkanaś cie krokó w w bocznej niszy. Jedno wydał o się pewne — coś tu nie grał o. Trzeba jak najszybciej zawiadomić studentó w o zniknię ciu gł ó wnego aktora dzisiejszego wieczoru.

Wiedział, ż e po skoń czonej akcji ma ich ś cią gną ć z posterunku student w kraciastej koszuli. Był pewien, ż e spotka go w podziemnym korytarzu. Postanowił wię c jak najszybciej wycofać się i zawiadomić go o zniknię ciu Pereł ki.

Nie mylił się. W poł owie drogi, mię dzy basztą a lewym skrzydł em zamku, ujrzał migotliwe oczko zbliż ają cej się latarki. Po chwili stał już naprzeciw kraciastej koszuli.

— Nie ma Pereł ki — powiedział stł umionym szeptem.

Student spojrzał z niedowierzaniem.

— Jak to: nie ma?

— No, nie ma. Nie przyszedł.

— A co się stał o?

— Ż ebym ja wiedział.

— Psiakrew — sykną ł tamten — to niedobrze!

— Boję się, ż e go zł apią na baszcie.

Student przesuną ł sombrero na tył gł owy.

— Zaraz... zaraz... trzeba szybko dział ać. Ja wró cę na dziedziniec i doł ą czę do Antoniusza, a ty tymczasem przejdź jeszcze raz korytarzem.

— Zrobione! — powiedział Paragon. Nie uś miechał o mu się tkwić nadal w ponurych podziemiach, ale trudno, trzeba szukać przyjaciela, któ ry nie wiadomo w jakich znajduje się opał ach.

Ciemna sylwetka studenta oddalił a się, zniknę ł a za zał omem muró w. Jeszcze na chwilę na wilgotnej ś cianie zachwiał się wielki cień sombrera. Potem zadudnił y oddalają ce się kroki, a gdy i one ucichł y, Paragon ruszył z powrotem w kierunku baszty. Skradał się wolno, nie zapalają c latarki. Wnet pod stopami poczuł, ż e grunt wznosi się lekko, a za chwilę potkną ł się o pierwszy stopień kamiennych schodó w. Stracił ró wnowagę i strą cił jakiś kamień, któ ry stoczywszy się narobił takiego rumoru, jakby lawina zasypał a dno korytarza. Wtedy nad sobą, wś ró d zupeł nych ciemnoś ci, usł yszał przytł umiony gł os Pereł ki:

— To ty, Paragon?

— Ja — odrzekł uradowany.

— To wyrywaj!... — krzykną ł niemal chł opiec, lecz sł owa jego nagle przeszł y w rzę ż enie.

Paragon zdumiał się. Czyż by przyjaciel znalazł się w niebezpieczeń stwie? W pierwszej chwili zerwał się do ucieczki, lecz po kilku krokach zatrzymał się gwał townie. Nie był by Paragonem, najdzielniejszym chł opcem z Gó rczewskiej, gdyby w tej sytuacji opuś cił przyjaciela. Staną ł pod murem, spoconą dł onią wyczuł chropowatoś ć kamieni. Nasł uchiwał. Nad nim, w miejscu gdzie koń czył y się kamienne schodki, sł ychać był o przyspieszone oddechy i odgł osy szamotaniny, po chwili ktoś zawoł ał napię tym gł osem:

— Kto tam?

Paragon zdrę twiał ze strachu. Gł os nie należ ał do Pereł ki. „Pereł ka w niebezpieczeń stwie! ” Ta myś l jak sygnał alarmowy pchnę ł a Maniusia do dział ania. Jak kot — bezszelestnie — zaczą ł się wspinać na schody. W gó rze panował a cisza. Tylko oddechy dalekie, a jednocześ nie zwielokrotnione przez puste sklepienia podziemi, wskazywał y, ż e ktoś jest ponad schodkami. Naraz poczuł bliskoś ć czyjegoś ciał a i w tym samym momencie snop ś wiatł a uderzył mu w oczy. Ktoś z ciemnoś ci wysuną ł ku niemu rę kę, ale Paragon zdoł ał uskoczyć. Odwró cił się akrobatycznym skokiem i znó w był na schodach. Gnał w dó ł owł adnię ty panicznym strachem. Za sobą sł yszał gł os Pereł ki:

— Uciekaj!

Paragonowi nie trzeba był o powtarzać. Biegł opę tany jedną, jedyną myś lą: „Trzeba sprowadzić pomoc! ”

 

— Niech to dunder ś wiś nie! — ję kną ł zasapany sierż ant kiedy znaleź li się na koronie baszty.

Niskie chmury wisiał y nad murami. W mroku bezszelestnie krą ż ył y nietoperze. Ocierał y się niemal o ramiona i gł owy. W dole szumiał niewidoczny las, a niż ej, nad jeziorem mrugał y ś wiatł a przystani. Stali chwilę w milczeniu. Sierż ant skierował zdumione spojrzenie na Antoniusza.

— Niech to dunder ś wiś nie! — powtó rzył. — Ani sł ychu, ani dychu... Nikogo.

— Nikogo — odpowiedział jak echo Antoniusz.

— Co się mogł o stać? — odezwał się zza jego plecó w stł umiony ś miechem gł os.

— To dziwne — podją ł sierż ant Antczak. — Przecież brama na basztę był a zamknię ta...

— To bardzo dziwne — gł os Antoniusza zabrzmiał grobowo. — Przyznam się, ż e nie mogę znaleź ć wytł umaczenia tej zagadki.

— Ale co to moż e być?

— Niech się pan nie kł opocze, panie komendancie — pocieszył go Antoniusz. — Postaramy się wyjaś nić to nadzwyczajne zjawisko.

— Jak tu wyjaś nić, kiedy czł owiek nie moż e poją ć zdrowym rozumem. Daję wam sł owo honoru, ż e odką d tu jestem, nigdy jeszcze nie straszył o na zamku.

W tym momencie na baszcie zjawił się student w kraciastej koszuli. Był mocno zdyszany i zdenerwowany. Odcią gną ł na bok Ewę.

— Sł uchaj, ten mał y chł opiec, któ ry był na baszcie, znikł. Nie widzieliś cie go po drodze?

— Nie.

— To niedobrze. Trzeba go szukać.

Ewa odcią gnę ł a na bok Antoniusza. Szepnę ł a:

— Trzeba szukać mał ego Pereł ki.

Antoniusz przeraził się.

— Jak to... przecież wszystko był o dokł adnie umó wione?

— Nie mam poję cia... chł opiec nie przyszedł na wyznaczony punkt.

Antoniusz wydał szybko zarzą dzenie: trzech chł opcó w pó jdzie od strony lewego skrzydł a, trzech od strony baszty. Trzeba przeszukać dokł adnie korytarze. Moż e mał y zabł ą dził.

Przez chwilę sł ychać był o stł umione szepty, potem sześ ć cieni oderwał o się od grupy. Po chwili jak duchy zniknę ł y w gę stym mroku.

Na dziedziń cu tró jka, któ ra udał a się w kierunku lewego skrzydł a, natknę ł a się na biegną cego Paragona. Chł opiec wpadł na nich z impetem.

— Ratunku! Ktoś zł apał Pereł kę — wykrztusił drż ą cym z przeję cia gł osem.

Student w kraciastej koszuli przycią gną ł go do siebie.

— Kto?

— Nie mam poję cia.

— Moż e się mylisz?

— Nie. Jak ciocię Franię kocham, widział em na wł asne oczy.

— Gdzie?

— Tam, gdzie się schodki z podziemia koń czą.

Student w kraciastej koszuli dał znak rę ką.

— Lecimy, wiara! Tylko gazem.

 

Kiedy Paragon umkną ł tajemniczemu mę ż czyź nie, Pereł ka wiedział już, ż e nie zostanie opuszczony; wierzył w Paragona i miał nadzieję, ż e inspektor Tkaczyk zawezwie pomoc. Zaraz nabrał pewnoś ci siebie.

— Nie ma pan czego tu szukać — powiedział zuchowato.

Tamten roześ miał się szczerze.

— Kto to był ten chł opiec? Pewno kolega z leś niczó wki.

— On sprowadzi pomoc. Lepiej niech mnie pan puś ci, bo bę dzie z panem krucho.

— O! — ż artował tamten. — Rzeczywiś cie okropnie się boję i zastanawiam się, co teraz z tobą zrobić... — zerkną ł w stronę bramy prowadzą cej na dziedziniec. Nasł uchiwał z natę ż eniem. — Moż e zaprowadzić cię w tym stroju do leś niczó wki? — powiedział nagle.

Pereł ce wydł uż ył a się twarz. Ł adnie by wyglą dał, gdyby go w leś niczó wce ujrzeli w takim przebraniu. Pocią gną ł wię c nosem i rzucił pojednawczo:

— Najlepiej pan zrobi, jak mnie pan puś ci.

— Boisz się wró cić do leś niczó wki? — przekomarzał się nieznajomy.

— Nie... tylko...

— Tylko się boisz. Okazał oby się, ż e najwię ksze straszydł o w okolicy to wł aś nie ty. Dostał byś porzą dne lanie, co?

Pereł ka przyznał mu w myś li rację i zrozumiał, ż e należ y jakoś dyplomatycznie wyjś ć z tego przykrego poł oż enia.

Z pomocą przyszedł mu nieznajomy.

— Mó wił em ci, ż ebyś się mnie nie bał. Chciał em jedynie dowiedzieć się kilku szczegó ł ó w, któ re i tak jutro bę dę znał. A teraz to już czas na ciebie. W domu bę dą się martwić. Musisz wracać.

Ują ł go za rę kę i podprowadził do samej bramy wiodą cej na dziedziniec. Tutaj przystaną ł. Rozejrzał się. Z gó ry, z baszty, dochodził y gł osy. Na dziedziń cu był o pusto i cicho. Nieznajomy ś cisną ł silniej rę kę chł opca.

— Widzisz, ż e nie jestem taki straszny. Mam nadzieję, ż e się jeszcze spotkamy. Masz wtedy u mnie podwó jne lody. Do widzenia. — Puś cił chł opca i ruszył w stronę dziedziń ca.

Teraz dopiero Pereł ka na szarym tle kamieni ujrzał jego sylwetkę. Był to mę ż czyzna ś redniego wzrostu. Miał na gł owie beret, a na ramionach ciemną wiatró wkę, któ rej barwę trudno był o w mroku rozró ż nić...

Chł opiec odprowadził go zdumionym spojrzeniem.

„Kto to moż e być? Có ż za dziwny typ? ” — myś lał.

Tymczasem sylwetka nieznajomego tajał a w mroku, aż zupeł nie zlał a się z otaczają cymi dziedziniec murami. Inspektor Albinowski odsapną ł z niewypowiedzianą ulgą. Był wolny, ale do tej pory nie mó gł w to uwierzyć. W gł owie wcią ż plą tał o się pytanie: „Kto to był? Zachowywał się okropnie dziwnie i zupeł nie nie tak, jak prawdziwy przestę pca, a jednak chciał koniecznie wiedzieć, kto wysł ał nas na mury i dopytywał się o Marsjanina”.

W tej chwili, gdyby nawet był samym Sherlockiem Holmesem, nie potrafił by odpowiedzieć na to pytanie. Pomyś lał jedynie, ż e brygada mł odych detektywó w ma przed sobą nowe zadanie do rozwią zania. Ta myś l wyrwał a go z zamyś lenia. Postanowił jak najszybciej odszukać Paragona i Jolę. Przypuszczał, ż e znajdzie ich w lewym skrzydle przy magnetofonie. Jeszcze raz spojrzał na basztę, ską d dochodził y przyciszone odgł osy rozmowy. Pokrzepiony myś lą, ż e mu się tak ł atwo upiekł o, ruszył w stronę lewego skrzydł a.

Kiedy zbliż ał się do mał ego dziedziń ca, wś ró d ruin ujrzał bł ysk latarki. Przezornie ukrył się w zaroś lach. Naraz z radoś cią usł yszał gł os Paragona. Inspektor Tkaczyk mó wił do kogoś pł aczliwym gł osem:

— Jak ciocię Franię kocham, ja sam pó jdę go szukać. To mó j najlepszy kolega. Ja go tam nie zostawię...

Pereł ka z radosnym okrzykiem wyskoczył z zaroś li.

— Paragon! Ja tu jestem! To ja, Pereł ka.

Wnet otoczył a go zwarta ciż ba studentó w, a Paragon rzucił mu się na szyję i z cał ej sił y ją ł go okł adać pię ś ciami.

— Jesteś, stary! Jesteś! — powtarzał gorą czkowo. — A ja myś lał em, ż e cię zakasował Marsjanin.

— Jaki Marsjanin? — zapytał zdziwiony student w kraciastej koszuli.

— Eee, to tylko tak... — odparł wykrę tnie Paragon.

— Ty coś bredzisz?

— Nie... to taki nasz szyfr — kł amał, nie chcą c zdradzić tajemnicy. Marsjanin stanowił wył ą czną wł asnoś ć Klubu Mł odych Detektywó w i nikt nie mó gł się wtrą cać w jego sprawy. Oni go odkryli i oni odgadną jego zagadkę.

Student w kraciastej koszuli staną ł przed Pereł ką. Nachylił się. Jego biał e sombrero osł onił o chł opca jak parasol.

— Kto to był ten czł owiek, któ ry cię zatrzymał?

— Ż ebym to ja wiedział — wzruszył ramionami.

— Czego chciał od ciebie?

— Dopytywał się, kto mnie posł ał na wież ę.

Wś ró d studentó w zaszemrano.

— A ty co? — zapytał ktoś z boku.

— Się rozumie, ż e ani mru-mru.

— Nie powiedział eś, ż e to my?

— Ani sł owa — powtó rzył chł opiec z naciskiem.

— Pan go jeszcze nie zna — wtrą cił uraż ony Paragon. — Gdyby mu dali wycisk, to by też niepotrzebnego sł owa ze siebie nie wypluł.

Studenci uspokoili się. Tajemnica został a utrzymana. Teraz należ ał o jedynie zawiadomić Antoniusza, ż e zguba odnalazł a się.

Gdy zostali sami, Paragon pocią gną ł Pereł kę w gł ą b zaroś li. Zapytał z tajemniczą miną:

— Te, kto to był?

— Nie wiem.

— Marsjanin?

— Nie.

— Bujasz.

— Daję ci sł owo detektywa.

— Widział eś go?

— Nie. Był o tak ciemno, ż e nie poznał em jego gę by.

— Bił cię?

— Nie. W ogó le dziwny goś ć. Obiecał mi lody.

— A jak wyglą dał?

— Jak czł owiek. Poza tym — beret i ciemna wiatró wka.

— To waż ne.

— I wiedział, ż e mieszkamy w leś niczó wce.

— O, pluskwa jedna! To znaczy, ż e nas ś ledzi.

— I ż e Jola z nami... — w tym miejscu Pereł ka aż zachł ysną ł się powietrzem. — Te! — krzykną ł. — A co z Jolką?

Paragon trzepną ł się wesoł o.

— Niech mnie kawki zadziobią, na ś mierć o niej zapomniał em!

— Hań ba! — rzucił Pereł ka i nie dodawszy jednego sł owa ruszył w stronę lewego skrzydł a.

Paragon pobiegł za nim. Po drodze trapił a go myś l, ż e Jola mogł a ró wnież znikną ć jak Pereł ka. Kiedy jednak przybiegli do zawalonej i z wszystkich stron osł onię tej niszy, ujrzeli Jolę zdrową i cał ą. Na ich widok ję knę ł a ż ał oś nie:

— Jestem strasznie gł odna, okropnie gł odna.

— To gł upstwo — zawoł ał uradowany jej widokiem Paragon — grunt, ż e ci się nic nie stał o.

— To wcale nie gł upstwo, bo na kolację są pierogi z jagodami, a ja jestem taka gł odna.

— Pierogi nie uciekną.

— Najlepsze są ś wież e.

Paragon spojrzał z niedowierzaniem na beczuł kowatą dziewczynę wył aniają cą się z krzakó w.

— Tu się dzieją takie rzeczy, a ona o pierogach. Nic ci nie bę dzie, jak trochę schudniesz.

Pereł ka, onieś mielony widokiem dziewczyny, zauważ ył nieś miał o:

— Czy jej nie wolno być gł odną?

— Och, jaka jestem gł odna! — westchnę ł a czują c poparcie mał ego detektywa. — A wyś cie o mnie zapomnieli.

— Ja nie. Nigdy! — zaprotestował ostro Pereł ka. — Jesteś na praktyce — osadził ją Paragon.

Jola wydę ł a wargi.

— Praktyka praktyką, a kolacja...

— Na drugi raz bierz z sobą wał ó wę — przerwał jej Paragon. — Jak zadanie? — zapytał zbliż ają c się do magnetofonu.

Jola roześ miał a się.

— Wiecie, to był o nawet zabawne. Koncert fortepianowy Czajkowskiego puszczony od koń ca... Ś wietna zabawa!

— Ś wietna zabawa — powtó rzył Pereł ka. — A ja cał y czas martwił em się o ciebie.

— O mnie? — zdziwił a się Jola.

— Tak jest, sierż ancie, o ciebie — westchną ł inspektor Albinowski.

Paragon wycią gną ł dł oń.

— Gratuluję, sierż ancie. Zadanie wykonaliś cie solidnie, awansujemy was na inspektora i przyjmujemy do Klubu Mł odych Detektywó w.

 

 




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.