Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





ROZDZIAŁ PIĄTY



 

Pocią g przyjeż dż ał o jedenastej trzydzieś ci. Gdy Paragon zjawił się na stacji, peron był niemal pusty. Jakaś kobiecina z koszem peł nym grzybó w tkwił a pod daszkiem stacyjnego budynku, a za oknem widać był o czerwoną czapkę dyż urnego ruchu.

Paragon staną ł przy wyjś ciu z peronu, obok zielonego ogrodzenia. Ze znudzoną miną spoglą dał na poł yskliwe tory kolejowe. Myś li miał zaprzą tnię te niedawną sprzeczką z Mandż arem. Zł y był na siebie, ż e wdał się w kł ó tnię i w ten sposó b rozbił brygadę detektywó w. Jednocześ nie w przekorny sposó b starał się usprawiedliwiać siebie. „Co on sobie myś li, ż e ja mu zawsze bę dę ustę pował? Tak się szarpie, jakby zjadł wszystkie rozumy i popił ptasim mlekiem. Gdyby był morowym kolegą, to by się nie obraż ał i nie odgrywał waż nego. On zawsze taki, nigdy nikomu nie chce ustą pić. A przy tym poważ ny jak karawaniarz. Szkoda go, ale dobrze mu tak. Moż e zrozumie, ż e z kolegami trzeba inaczej... ”

Ten gorzki tok myś li przerwał o mu zjawienie się nowej postaci. Tuż przy jego wó zku zeskoczył a z roweru dziewczyna. Był a pulchna, rumiana, uś miechnię ta i bardzo pewna siebie. Ubrana w spodnie rybaczki i wiatró wkę, nosił a się jak zawadiacki chł opiec. Z rumorem postawił a rower obok wó zka i pewnym krokiem podeszł a do ogrodzenia.

— O któ rej przyjeż dż a ten pocią g? — zapytał a nie patrzą c na Paragona, jakby on był powietrzem lub szkł em.

— Wedł ug rozkł adu jazdy — odrzekł z cwaniackim uś mieszkiem.

Dziewczyna dopiero teraz raczył a spojrzeć na inspektora z Klubu Mł odych Detektywó w. Oszacował a go szybkim, przelotnym draś nię ciem oka, wydę ł a lekko wargi i rzucił a z przeką sem:

— O tym wie nawet niemowlę w ż ł obku.

— Szanowna księ ż niczka już dawno ze ż ł obka wyszł a.

Zatrzepotał a gę stymi rzę sami.

— Przeszł am do szó stej klasy, jeż eli na tym komuś zależ y.

— Do szó stej? — powtó rzył z szacunkiem. — A zachowanie jak w przedszkolu.

Dziewczyna szerzej otworzył a oczy. Dopiero teraz dokł adniej przyjrzał a się Paragonowi. Stał oparty plecami o ogrodzenie, mruż ył zaczepnie kocie oczy i uś miechał się wyzywają co. Dziewczyna odpowiedział a ró wnie zaczepnym spojrzeniem.

— Kolega chyba z Warszawy?

— To się wie... z Woli.

— A ja z Mokotowa. Mieszkam na Madaliń skiego.

— Zaraz skapował em po szanownym zagajeniu.

Roześ miał a się pojednawczo.

— Ale ty mó wisz...

— Jak na Gó rczewskiej — podją ł szarmancko Paragon. — Pewno czytał aś o mnie w prasie. W zeszł ym roku zdobyliś my puchar „Ż ycia Warszawy” w turnieju dzikich druż yn. Ja zagrywam na lewym skrzydle...

Wzruszył a ramionami.

— Nie interesuję się sportem. Uwielbiam astronautykę.

— To z ciebie kosmiczna dziewczyna — obrzucił ją jeszcze raz badawczym spojrzeniem, ocenił jej tuszę i dodał bez cienia zł oś liwoś ci: — Ale do sputnika to byś się nie zmieś cił a. Linie masz opł ywowe.

Dziewczyna udał a oburzoną.

— Mama mó wi, ż e jak wyrosnę, to zeszczupleję. A zresztą co ci do tego?

— A nic... ja nawet lubię takie, bo jak na nie patrzę, to mam lepszy apetyt.

Dziewczyna zmarszczył a ciemne brewki.

— Arogant!

Paragon wzruszył ramionami.

— Ja wcale nie arogant, tylko detektyw... — w tym miejscu ugryzł się w ję zyk. Zrozumiał, ż e bliski był zdradzenia wielkiej tajemnicy.

Dziewczyna parsknę ł a ś miechem.

— Ty... detektyw?

Uraził go jej kpią cy ton. Poczuł się niezrę cznie. Wię c ż eby wybrną ć z tej sytuacji, palną ł:

— Moż esz nie wierzyć, ale mamy tutaj Klub Mł odych Detektywó w. Jeż eli masz ochotę, to... — chciał powiedzieć: „to moż esz do nas przystą pić ”, ale znowu poją ł, ż e kropi gł upstwo za gł upstwem, dokoń czył wię c zdanie nic nie znaczą cym gestem.

W oczach dziewczyny zapalił y się ż ywsze iskierki. Patrzył a na Paragona z rosną cym zainteresowaniem.

— Macie Klub Mł odych Detektywó w — wyszeptał a — to wspaniale. Ja też bym chciał a... — urwał a, gdyż Paragon zrobił taką cierpką minę, jakby poł kną ł plasterek cytryny.

— To nie takie proste — rzekł z niechę cią. — Najpierw musiał abyś zdać egzamin.

Chwycił a go za rę kaw, jakby w obawie, ż e za chwilę zniknie. Jej ł adne, zielonkawe oczy pł onę ł y podnieceniem.

— Zdam, jaki chcecie. Mó wię ci, mam wybitne zdolnoś ci detektywistyczne.

Paragon przybrał pozę doś wiadczonego agenta Scotland Yardu. „Poczekaj — pomyś lał — teraz dam ci dobrą szkoł ę, ż ebyś tak nie zadzierał a nosa”. Strzykną ł ś liną przez zę by i zapytał:

— A dedukować umiesz?

— Phi, czytał am cał ego Sherlocka Holmesa. To przestarzał a metoda. Teraz stosuje się najnowsze metody naukowe: chemię, fizykę, psychologię, socjologię...

Paragonowi zrzedł a mina. Tak go zaskoczył a tą litanią, ż e na chwilę zapomniał ję zyka w gę bie. Wnet jednak zebrał myś li i nie tracą c pewnej miny zapytał:

— A na duchach się znasz?

— Też! — zaś miał a się dziewczyna. — Moja ciotka jest znaną spirytystką. Był am u niej na jednym takim seansie, podczas któ rego wywoł ywano ducha Napoleona.

Na ten argument Paragon nie znalazł już odpowiedzi. Rozdziawił tylko usta i wyszeptał z respektem:

— Na... po... le... ona?

— No! A potem Hitlera i Mussoliniego. Hitler nie chciał przyjś ć, a Mussolini powiedział, ż e nie umie po polsku...

— To fantastyczne!

— Najlepsze, ż e pó ź niej okazał o się, ż e Napoleonem był wujek Kazik, a Mussolinim pan Kantorowicz, kolega mamusi — uś miechnę ł a się porozumiewawczo, a widzą c zawiedzioną minę Paragona zapytał a: — Ty wierzysz w duchy?

— Ja? Nie! — zaprzeczył gorliwie i na potwierdzenie spluną ł z obrzydzeniem.

— Ja też nie. A jednak podobno tu na zamku straszy. Nasza gospodyni mó wił a, ż e na baszcie ukazuje się codziennie Biał a Pani.

„Mam cię! — pomyś lał inspektor Paragon. — W sprawie tutejszych duchó w to ty mnie nie zagniesz”.

Przybrał znowu postawę agenta Scotland Yardu i rzekł z nonszalancją:

— W sprawie duchó w to nigdy nic nie wiadomo. Jeż eli straszą, to w tym coś musi być. Moż e to jakieś zjawiska spoza naszej planety?

— Sł uchaj — szarpnę ł a go za rę kaw — jeż eli mamy Klub Mł odych Detektywó w, to warto by tym się zają ć. Nie masz poję cia, jak ja bym chciał a zobaczyć takiego ducha...

W tym momencie Paragon znieruchomiał i zrobił najgł upszą gę bę w swoim ż yciu. Na peronie zobaczył wł aś nie Antoniusza we wł asnej osobie. „O duchu mowa, a duch tu! ” — pomyś lał i zapomniał zupeł nie o dziewczynie, któ ra usił ował a przekonać go, ż e należ y zorganizować wyprawę na zamek w celu zaznajomienia się z tajemniczymi duchami.

Antoniusz tymczasem wielkimi krokami przemierzał peron. Był tak zamyś lony, ż e nie spostrzegł swego dobrego znajomego.

Paragon szepną ł do dziewczynki:

— Teraz, niestety, nie mam czasu. Przyjdź do leś niczó wki, to pogadamy.

Przecią ł drogę zasę pionemu asystentowi.

— Szanowanie, panie asystencie — przywitał go z najwię kszą gracją, na jaką stać go był o w tej chwili. — Jak tam szanowna praca naukowa?

Antoniusz mrugną ł porozumiewawczo, ledwo uchwytnym ruchem przytkną ł palec do warg, a potem musną ł rudą brodę.

— Co ty tu robisz, Paragon?

Maniuś ucieszył się, ż e szef duchó w nie zapomniał jego imienia. Odrzekł wię c z humorem:

— Ja tutaj w celach handlowo-transportowych. Jeż eli szanowny pan asystent ma jakiś bagaż, to chę tnie dostarczę go pod wskazany adres. Taksa dostę pna nawet dla najnę dzniejszych turystó w.

Ubawiony Antoniusz poklepał go przyjacielsko po ramieniu.

— Ty zawsze masz humor.

— Co robić, panie asystencie, my przecież z Warszawy.

Antoniusz przyjrzał mu się baczniej, jakby w tej chwili chciał powzią ć jaką ś waż ną decyzję. Potem skiną ł porozumiewawczo gł ową.

— Sł uchaj, mam do ciebie waż ną sprawę — odcią gną ł go na bok. Gdy znaleź li się na osobnoś ci, zniż ył gł os i powtó rzył: — To bardzo waż na sprawa. Czy mó gł byś mi pomó c?

— Z przyjemnoś cią, panie asystencie. Dla szanownego pana wszystko.

— Jesteś morowym chł opcem i dobrze ci z oczu patrzy. Musisz jednak jeszcze raz przyrzec mi, ż e to, co ci powiem, zostanie mię dzy nami.

— To się rozumie, panie asystencie. U mnie jak w banku albo jak w grobie. Nie puszczę pary z ust.

Rozpierał a go radosna duma. Oto sam szef duchó w, wielki Antoniusz, zwraca się do niego jak do kolegi i chce mu powierzyć wielką tajemnicę. Z trudem powstrzymywał drż enie gł osu i z wielką ufnoś cią patrzył w uś miechnię te oczy asystenta.

— Znasz już czę ś ć naszej tajemnicy, ale nie wiesz, w jakim celu robimy to wszystko. Muszę ci wyjaś nić, ż ebyś był dobrze zorientowany... — pocią gną ł go za sobą.

Gdy usiedli na ł aweczce pod kasztanami, Antoniusz powró cił do zwierzeń. Mó wił wolno, z rozwagą, patrzą c bacznie na chł opca:

— Jestem tutaj na letnim obozie z grupą studentó w. Opracowujemy pod kierownictwem naszego profesora historię tego zamku. Niestety, w pracy napotkaliś my wielką przeszkodę. Miejscowe wł adze, któ re nie orientują się w wartoś ci zabytkowej zamku, postanowił y wyburzyć lewe, najstarsze skrzydł o i wybudować tam nowoczesny hotel. My jako historycy sztuki nie moż emy na to pozwolić...

— Legalnie — przerwał Maniuś — to przecież prehistoryczne zabytki.

Antoniusz roześ miał się gł oś no.

— Widzę, ż e jesteś rozsą dny i zapewne dojdziemy do porozumienia.

Paragon wycią gną ł dł oń.

— Moż e pan przybić bez zmruż enia powieki.

— Dobrze. Wię c sł uchaj dalej. Nie mogliś my dopuś cić do rozbió rki lewego skrzydł a. Dlatego profesor wyjechał do Warszawy, ż eby powstrzymać roboty. Tymczasem tutaj zebrano już robotnikó w. Co mieliś my robić?

— Wiadomo, straszyć! — zawoł ał Paragon. — Widział em na wł asne oczy, jak robotnicy zjeż dż ali spod bramy. Mogę pogratulować. Zradiofonizowane duchy udał y się na sto dwa.

— Niestety. Nie na sto dwa — zasę pił się Antoniusz. — Wł aś nie mamy duż e kł opoty. Wyobraź sobie, dzisiaj był u nas komendant posterunku i oskarż ył nas o zakł ó cenie porzą dku publicznego.

— On przecież nie wie, ż e to wy straszycie.

— Nie wie, ale domyś la się.

— To trzeba tak skombinować, ż eby nie posą dzał was.

Antoniusz spojrzał z uznaniem w skupioną twarz chł opca.

— O to wł aś nie chodzi — podją ł. — Ty w mig poją ł eś cał ą sprawę. Trzeba odwró cić od nas podejrzenia.

— Niech się pan nie martwi, my to zał atwimy.

Antoniusz posł ał chł opcu uś miech.

— Uł oż ył em już plan. Bę dziecie musieli nam pomó c.

Paragon zerwał się i zatarł z radoś ci rę ce.

— W charakterze duchó w?

— Tak — jeszcze bardziej ś ciszył gł os. — Dzisiaj wieczorem my wszyscy musimy zostać w namiotach, ż eby komendant wiedział, ż e nie mamy nic wspó lnego z tajemniczymi duchami. A jednocześ nie duchy muszą ukazać się na murach...

— To znaczy, ż e my mamy odstawiać zradiofonizowane upiory. Fenomenalnie! — zawoł ał chł opiec, lecz w tej samej chwili jego zapał nagle przygasł. Przypomniał sobie bowiem, ż e leś niczy zabronił im oddalać się z leś niczó wki. Unió sł dł oń do czoł a i dodał po chwili zafrasowany: — Są jednak pewne drobne przeszkody...

— Jakie? — zaniepokoił się Antoniusz.

Paragon wytł umaczył mu sytuację, w jakiej znaleź li się po wczorajszej nocnej wyprawie. Zakoń czył jednak optymistycznie:

— Jeż eli pan asystent potrafi zał atwić to z wujkiem Pereł ki, to my odstawimy takie duchy, ż e cał a okolica bę dzie o tym mó wić.

Antoniusz przebierał chwilę palcami w zaroś cie brody.

— Myś lę, ż e to się da zrobić. Zresztą pogadamy o tym. Przyjdę do ciebie po obiedzie.

 

W tym momencie od lasu, w miejscu gdzie tor kolejowy wył aniał się z gę stej soś niny, odezwał o się cię ż kie sapanie parowozu. Wnet wytrysną ł biał y obł oczek dymu, a za chwilę wesoł y gwizd przeszył powietrze. Ludzie wylegli na peron.

Obok Paragona zjawił a się, jak spod ziemi, pulchna postać dziewczyny z rowerem. Entuzjastka astronautyki patrzył a teraz z uznaniem na detektywa.

— Co to za rudzielec? — zapytał a wskazują c ruchem gł owy na asystenta.

— Specjalista od prehistorycznych muró w — odparł z godnoś cią Paragon.

— Wyglą da na przestę pcę — szepnę ł a z tajemniczą nutką w gł osie. — Mó wię ci, ja mam dobrego nosa.

Maniuś wzruszył ramionami.

— Nie znasz się.

Dziewczyna wydę ł a wargi.

— Zobaczysz. — Ś ciszywszy gł os zagadnę ł a: — Co bę dzie z Klubem? Przyjmiecie mnie?

Paragon pomyś lał, ż e taka roztropna astronautka moż e im się przydać zwł aszcza teraz, gdy Mandż aro zł oż ył rezygnację, a Klub czeka robota na zamku. Rzekł jednak z rezerwą:

— To się okaż e. Jeż eli nam się przydasz, to moż e się zastanowimy.

Wtedy wł aś nie pocią g wtoczył się na peron, a z wagonu wysypali się pierwsi podró ż ni. Paragon cofną ł się przezornie do wó zka i wnet przedzierzgną ł się w znakomitego transportowca. Bacznym spojrzeniem wył awiał podró ż nych obcią ż onych najwię kszą liczbą bagaż y. Jego bystre oko spostrzegł o nagle wś ró d tł umu znajomą lwią grzywę. „To mó j malarz, któ rego spotkał em na zamku” — pomyś lał uradowany.

Malarz szedł wzdł uż wagonó w, szukają c kogoś wewną trz pocią gu. Naraz zatrzymał się przed oknem, z któ rego wychylił a się kobieta. Z tej odległ oś ci nasz detektyw ujrzał jedynie szopę niesfornych, na srebrno ufarbowanych wł osó w i ciemne okulary. Spoza tej srebrnosiwej szopy wł osó w wył onił a się kanciasta, gorylowata twarz jakiegoś mę ż czyzny. Oboje zamienili z malarzem kilka sł ó w i za chwilę jegomoś ć o gorylowatej twarzy zaczą ł przez okno podawać malarzowi pakunki.

„Uwaga! — pomyś lał Paragon. — To bę dą najodpowiedniejsi klienci”.

Nie namyś lają c się wiele, zbliż ył się do malarza i zagadał z humorem:

— Szanowanie mistrzowi! Widzę, ż e szanowne towarzystwo na wczasy zjechał o. Jeż eli trzeba, to sł uż ę luksusowym wó zkiem dla ucią ż liwego bagaż u.

Na jego widok malarz uś miechną ł się.

— A, to ty. Poznaliś my się na zamku.

— Zgadza się. Miał em przyjemnoś ć podziwiać pejzaż e szanownego mistrza. Picasso lepszych by nie namalował.

To powiedziawszy chwycił pierwszą z brzegu walizkę i bez porozumienia zanió sł ją na wó zek. Transakcja był a zał atwiona.

Po chwili mał y wó zek uginał się pod bagaż em egzotycznej tró jki. Egzotyczna — był o to najtrafniejsze okreś lenie. Malarz z lwią grzywą opadają cą na kark, mł oda kobieta ze strzechą srebrnych wł osó w na gł owie i jegomoś ć o gorylowatej twarzy, z postawy podobny raczej do neandertalczyka aniż eli do czł owieka doby atomowej, ubrany przy tym w tyrolski kapelusik z kitką i w tyrolskie spodenki z jeleniej skó ry. Paragona pusty ś miech ogarniał, gdy spoglą dał na te figury z panoptikum. Był jednak zadowolony, ż e bez trudu zdobył klientó w. Zaparł się mocno, pchną ł z miejsca kopiasto nał adowany wó zek. Uwagę jego zają ł bagaż nowo przybył ych: dwie walizki oblepione zagranicznymi nalepkami, dwa nesesery, a na samym spodzie wielki brezentowy worek, któ ry najbardziej zainteresował chł opca.

„Co w nim moż e być? — zadawał sobie pytanie, pchają c z wysił kiem wó zek pod niewielką pochył oś ć. — Moż e namiot? Moż e materace i sprzę t kempingowy? Moż e... A zresztą, co mnie to obchodzi. Grunt, ż e bagaż jest solidny, a za solidny bagaż trzeba bę dzie solidnie zapł acić ”.

Zerkną ł za siebie. Egzotyczna tró jka szł a ró wnym szeregiem, rozmawiają c ze sobą pó ł gł osem. Paragon, jako detektyw, z przyzwyczajenia starał się wył owić chociaż kilka sł ó w, jednak turkot kó ł ek na granitowej kostce zagł uszał rozmowę. Nic wię c dziwnego, ż e uwaga chł opca skierował a się na barwne nalepki, z któ rych starał się odczytać egzotyczne napisy:

Budapeszt — Grand Hotel Astoria, Wien — Sport-Hotel, Split — Hotel Dalmacija, Dubrownik — Hotel Argentina, Paris — Hotel Tourist, Frankfurt — Grand Hotel Verona...

Zakoł ował o mu się w gł owie od barwnych napisó w, zielonych palm, bł ę kitnych mó rz i od obco brzmią cych nazw. Przymkną ł na chwilę oczy, a gdy je znó w otworzył, na horyzoncie, ponad zielonym parawanem lasó w, ujrzał wyniosł ą basztę zamku i pomyś lał: „Niech im tam bę dzie Budapeszt, Wiedeń, Paryż... U nas jednak najł adniej i najciekawiej. Czy w Paryż u mają taki wdechowy zamek ze zradiofonizowanymi duchami? ”

Zbliż ali się do wioski. Paragon przystaną ł na chwilę, zwró cił się do malarza:

— Mistrzu, gdzie mam odstawić bagaż?

— Na plebanię — odrzekł malarz.

— To się rozumie. Najelegantsza kwatera w cał ej wsi. Widok na jezioro, na zamek i pejzaż e do malowania pod rę ką. Lepszej nie moż na był o znaleź ć. Mam nadzieję, ż e szanowni wczasowicze bę dą zadowoleni z miejscowego komfortu, zwł aszcza z wiktu księ dza proboszcza...

To przemó wienie spodobał o się cał ej tró jce. Kobieta ze srebrną strzechą zawoł ał a:

— Jaki rezolutny chł opiec!

— Mił y chł opiec — potwierdził jegomoś ć w tyrolskim kapelusiku, któ rego Paragon ochrzcił kró tko: „Tyrolczyk”.

Paragon pchną ł mocniej wó zek, któ ry teraz potoczył się lekko po drodze opadają cej ku jezioru. Wnet wjechał na dziedziniec plebanii. Był o tu cicho i chł odno. Dwa olbrzymie kasztany rzucał y cień na oplecione dzikim winem mury. W gę stwinie gał ę zi pogwizdywał kos.

Na turkot wó zka z okna wychylił a się gospodyni księ dza proboszcza. Jej blada, niemal woskowa twarz odbijał a się na tle ciemnej ramy.

— Przyjechali goś cie! — zawoł ał a w gł ą b pokoju.

Paragon zaczą ł zdejmować walizki. Gdy chwycił leż ą cy na samym spodzie brezentowy worek, ugią ł się pod jego cię ż arem. Z pomocą przyszedł mu malarz.

— Cię ż ka sztuka — zauważ ył Paragon kł adą c wó r na ziemi.

Malarz nic nie odrzekł.

— Ciekawe — zagadną ł Paragon — co w takim worze moż e być?

— Skł adak.

— Skł adak? — zdziwił się Paragon. — Ja myś lał em, ż e transatlantycki parowiec.

— Skł adak i jakieś inne rzeczy — odparł szybko malarz, jakby chciał zakoń czyć tę rozmowę.

Paragon wcią ż jeszcze patrzał na leż ą cy pod murem wó r, krę cą c z podziwem gł ową.

— To musi być jakiś wielki skł adak.

— Ile ci się należ y? — usł yszał zniecierpliwiony gł os malarza.

— Ze stacji dwa kilometry — rzekł przebiegle Paragon, w któ rym nagle odezwał a się ż ył ka handlowa. — Cztery sztuki i ten skł adak — wyliczył naprę dce — wypadł oby pię ć zł otych za sztukę, a za skł adak dziesią taka. Ale jeż eli szanowny mistrz uważ a, ż e to za mał o, to moż e jeszcze co nieco dorzucić, zwł aszcza ż e to zagraniczny towar...

— Ty masz gł owę do interesó w! — malarz roześ miał się i wrę czył chł opcu pię ć dziesię ciozł otowy banknot.

Paragon nie spodziewał się takiego wynagrodzenia. Pstrykną ł szarmancko w daszek kolarki, szurną ł nogami i powiedział:

— Ż yczę sł oń ca, pogody i pomyś lnych wiatró w, a jak bę dą pań stwo wyjeż dż ali, to chę tnie odwiozę...

— Jaki mił y chł opak — powiedział Tyrolczyk.

Maniuś posł ał mu najmilszy ze swoich uś miechó w, jeszcze raz unió sł palec do daszka i na poż egnanie rzucił:

— Polecam prehistoryczne mury piastowskie i prawdziwe duchy w duż ym asortymencie. Ciao! — odwró cił się i wolnym, peł nym godnoś ci krokiem oddalił się. Gdy był już przy bramie, obejrzał się. Tyrolczyk z malarzem podnosili z ziemi wó r. Czynili to z wielkim wysił kiem. Maniuś pokrę cił gł ową.

„To wcale nie wyglą da mi na skł adak”.

 

Mandż aro poszedł do stodoł y. Po starej drabinie wspią ł się na gó rę i zakopał w sianie. Cię ż ko przeż ywał rozstanie z chł opcami. Walczył z sobą, by nie zejś ć na dó ł i nie pogodzić się z nimi. Był jednak uparty i ambitny. Wnioskował, ż e gdy wró ci skruszony, pozbawią go tytuł u nadinspektora, a o tym nie chciał nawet myś leć. Nie znió sł by takiego upokorzenia. Jeż eli ma wró cić do brygady, to z honorem.

Przeró ż ne myś li bł ą kał y mu się po gł owie. Siano, odurzają ce zapachem szał wii i pioł unu, uginał o się mię kko. Pod dachem bzykał y osy. Szybował y przez otwó r w deskach ku graniastym gniazdom jak miniaturowe helikoptery. Na dole gdakał y kury. Był o cicho.

Z sennego nastroju wyrwał a chł opca wspaniał a myś l, któ ra rozproszył a nagle wszelkie niepewnoś ci i zwą tpienia: trzeba wykazać się znakomitym czynem — rozwią zać zagadkę Marsjanina. Wtedy nie tylko zyska uznanie kolegó w, ale bę dzie mó gł ś miał o powró cić do brygady na stanowisko nadinspektora. Trzeba rozwią zać zagadkę Marsjanina! Dobrze, ale od czego zaczą ć, skoro wszystkie pomysł y wzię ł y w ł eb? Paragon z Pereł ką znaleź li jaką ś tajemniczą mapkę podziemi zamku. Teraz mają uproszczone zadanie... On im jednak pokaż e, ż e bez ich pomocy potrafi zdobyć się na taki wyczyn, któ ry dł ugo jeszcze bę dą wspominali. Niejednokrotnie wielki Sherlock Holmes był w jeszcze gorszym poł oż eniu. Nie zał amywał się jednak, nie rezygnował. Myś lał, wnioskował i drogą dedukcji rozwią zywał najtrudniejsze zagadki. On, nadinspektor Mandż aro, postara się nie być gorszy. Jeszcze pokaż e tym niesubordynowanym inspektorom, jak pracuje prawdziwy detektyw!

Olś niony tą wspaniał ą myś lą uł oż ył szczegó ł owy plan dział ania. Zsuną ł się szybko z drabiny, zahaczył o kuchnię, gdzie napił się mleka, i pokrzepiony na duchu i na ciele zabrał się z zapał em do roboty.

Najpierw okrą ż ył dom. Postanowił bowiem odnaleź ć ś lady stó p tajemniczego Marsjanina. Zadanie nie należ ał o do trudnych, ponieważ wł aś ciciel przedpotopowego wehikuł u chodził w cię ż kich, turystycznych butach na wibramowej podeszwie. Toteż wkró tce nasz nadinspektor natkną ł się przy klombie na gł ę boki ś lad wibramowego buta, odciś nię ty wyraź nie w wilgotnej glinie. Z radoś cią zatarł dł onie.

„Teraz trzeba zrobić gipsowy odlew” — pomyś lał. W szopie znalazł napoczę ty worek z gipsem. Rozrobił gips w wodzie na gę stą papkę, zapeł nił nią gł ę boki ś lad, a za pó ł godziny miał już gotowy odlew.

— Wspaniał y! — wyszeptał, oglą dają c swe dzieł o. — Proszę patrzeć, jaka solidna robota.

Gdy klę czał obok klombu i podziwiał dzieł o swych zdolnoś ci detektywistycznych, usł yszał nad sobą gł os pani Lichoniowej:

— Co ty tu robisz, Mandż aro?

Nadinspektor znieruchomiał. Nie ś miał unieś ć gł owy ani spojrzeć w zaciekawione oczy gospodyni.

— Wy w ogó le coś przede mną ukrywacie — usł yszał ł agodny gł os. — Powiedz no, co się z wami dzieje?

— A nic takiego waż nego, proszę pani — wybą kał starają c się ukryć pod wiatró wką odlew. Czynił to tak niezrę cznie, ż e pani Lichoniowa spostrzegł a jego manewry.

— Co ty tam masz?

— A nie... Tak sobie...

— Co: tak sobie?

— Tak sobie... bawił em się w modelarza — kł amał. — Wł aś nie zrobił em model gipsowy podeszwy...

— Mó j Boż e, to nie moż esz wymyś lić innej zabawy?

— Ja, pro... pani, tak lubię.

Pani Lichoniowa pokrę cił a gł ową.

— No, no! To po toś przyjeż dż ał nad jeziora, ż eby paprać się w gipsie? Dziwny z ciebie chł opiec. I zdaje mi się, ż eś cie wszyscy powariowali.

Skinę ł a z politowaniem gł ową i oddalił a się w stronę kuchni. Mandż aro zawoł ał za nią:

— Proszę pani! Czy mogę iś ć na przystań?

Wzruszył a ramionami.

— To bę dzie najmą drzejsze, nie jakieś tam gł upstwa. Odlew z gipsu... — parsknę ł a ś miechem.

„Jestem uratowany — pomyś lał z radoś cią Mandż aro. Nie zdekonspirował a mnie. A teraz do roboty! ”

Oczywiś cie, nie poszedł na przystań, tylko najkró tszą drogą pobiegł na zamek. Po drodze jeszcze raz skrupulatnie rozważ ył swó j plan. Jeż eli Paragon widział Marsjanina wczoraj wieczorem na zamku, to znaczy, ż e Marsjanin miał w tym jakiś cel, ż eby tam przebywać. Jeż eli tam przebywał, to prawdopodobnie znajdą się jego ś lady, a ś lady zaprowadzą do kryjó wki.

Mandż aro znalazł się przed gotycką bramą. Postanowił udawać zwiedzają cego ruiny turystę. Schował wię c gipsowy odlew pod wiatró wkę. Z niezwykle poważ ną miną ją ł lustrować stare mury. Wodził wzrokiem po flankach, lecz w myś lach jego niepodzielnie panował a dziwaczna postać wł aś ciciela przedpotopowego wehikuł u i ś lad jego wibramowych butó w.

Wszedł na dziedziniec. Był o tu dzisiaj pusto i ponuro. Szare mury zlewał y się z chmurami wiszą cymi tuż nad flankami baszty. Nawet baszta, pozbawiona bł ę kitnego tł a, wydawał a się niska i jakby przygarbiona. Chł opiec przecią ł dziedziniec, skierował się w stronę lewego skrzydł a zamku. Naraz zatrzymał się. Tuż przed nim zakoł ysał y się krzaki kaliny, a z ich gę stwiny wył onił się mł ody mę ż czyzna. Ubrany był po sportowemu — welwetowe spodnie, granatowa wiatró wka. Mandż aro cofną ł się gwał townie. Wtedy dopiero mł ody czł owiek spostrzegł go. Na jego twarzy odbił o się zdziwienie. Uczynił taki gest, jakby chciał zatrzymać chł opca.

Chwilę stali naprzeciw siebie, zakł opotani tym nieoczekiwanym spotkaniem. Pierwszy odezwał się mł ody mę ż czyzna:

— Czego tu szukasz? — zapytał ostro.

Mandż ara na chwilę zamurował o. Miał ochotę odwró cić się i uciekać, ale w swym trzeź wym umyś le bł yskawicznie rozważ ył, ż e dobrze bę dzie zasię gną ć ję zyka. A poza tym dziwne zachowanie mł odego mę ż czyzny wydał o mu się podejrzane. „A moż e to jeszcze jeden przestę pca? ” — wś liznę ł a się myś l. Trwał o to moment. Pan nadinspektor odchrzą kną ł, przybrał godną postawę i odrzekł gó rnolotnie:

— Podziwiam prastare mury piastowskiego grodu.

Mł ody mę ż czyzna uś miechną ł się niewyraź nie.

— Pierwszy raz tu jesteś?

— To zależ y. Dzisiaj pierwszy raz.

— Kogo tu widział eś?

— Nikogo.

— A moż e wiesz, kto się tu krę ci?

Mandż aro wzruszył ramionami opryskliwie:

— Tu nikt się nie krę ci, tylko porzą dni turyś ci zwiedzają historyczne zabytki.

Spojrzenie nieznajomego spoczę ł o na wiatró wce detektywa, spod któ rej wybrzuszał się gipsowy odlew podeszwy Marsjanina.

— Co tam masz? — zapytał jeszcze ostrzej i szybkim ruchem się gną ł po odlew.

Mandż aro nie zdą ż ył uskoczyć, gdyż nieznajomy zł apał go już za wiatró wkę. Szarpną ł się. Odlew wyś lizną ł się spod wiatró wki i upadł na ziemię, rozł upują c się na dwie czę ś ci. Chł opiec krzykną ł ż ał oś nie. Nieznajomy schylił się i podnió sł rozbity odlew.

— Przepraszam — wyszeptał. W jego oczach odbił o się bezgraniczne zdziwienie. Przenió sł spojrzenie na chł opca i zapytał: — Kto ci to dał?

Mandż aro ż achną ł się.

— To pana nie powinno obchodzić.

Nieznajomy zł apał go za ramię. Gwał townym ruchem przycią gną ł do siebie.

— Mó w natychmiast!

Mandż aro zacią ł zę by.

— Czego pan chce ode mnie? — powiedział wyzywają co, chociaż czuł, ż e nogi drż ą mu w kolanach, a na plecach cierpnie mu skó ra.

Mł ody czł owiek zmienił nagle ton.

— Ciekaw jestem, kto zrobił ten odlew?

— Ja sam — odrzekł z dumą.

— A... — zdziwił się tamten — pewno kogoś poszukujesz?

— To moja sprawa i nic panu do tego.

Nieznajomy pokrę cił gł ową. Po chwili rzekł poufnie:

— Bardzo mnie interesuje ten stary zamek i to wszystko, co się tu dzieje. Dlatego wł aś nie pytam cię, ską d masz ten odlew?

„Nie nabierzesz mnie, ptaszku” — pomyś lał Mandż aro i chcą c pozbyć się niepoż ą danego towarzystwa powiedział już ł agodniej:

— Jeż eli pana interesuje zamek, to proszę iś ć do stró ż a, któ ry udzieli szczegó ł owych informacji.

Nieznajomy roześ miał się.

— Mó wisz bardzo rozsą dnie, a zamek jest rzeczywiś cie ciekawy.

— Czę ś ć muró w pochodzi z czternastego wieku — rzucił chł opiec cheł pliwie.

— Widzę, ż e się znasz na starej architekturze.

— Czytał em o tym coś niecoś.

— I dlatego przychodzisz tu z gipsowym odlewem? — przymruż ył oko. — Moż e to odlew stopy jakiegoś ducha?

Mandż aro natę ż ył uwagę. „To niebezpieczny temat” — pomyś lał. Odrzekł wię c wykrę tnie:

— Duchy mnie nic a nic nie obchodzą.

— W takim razie kto cię obchodzi?

Mandż aro wzruszył ramionami.

— Już panu mó wił em, ż e przyszedł em tutaj w celach turystycznych.

— Bujaj zdrowo!

Nieznajomy uś miechną ł się i pokrę cił z niedowierzaniem gł ową. Nagle przykucną ł, rozchylił dł onią trawę, a gdy znalazł kawał ek wilgotnej, nagiej ziemi, odcisną ł w niej zł oż one starannie poł ó wki gipsowego odlewu. Potem unió sł gł owę, spojrzał przekornie i powiedział z nutką kpiny:

— Ten czł owiek chodzi w butach na wibramowej podeszwie, prawda?

— Pię knie pan to wydedukował — uś miechną ł się chł opiec.

— A ty na darmo usił ujesz go odnaleź ć — zaż artował mł ody czł owiek.

Mandż aro spojrzał nań badawczo: „Co on chce przez to powiedzieć? Moż e jest w zmowie z Marsjaninem, a moż e chce mnie zachę cić do zeznań? ” Zawahał się. Nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Mł odzieniec wyczuł jego zakł opotanie, uś miechną ł się pojednawczo i oddał mu gipsowy odlew.

— Jeż eli zrobisz jakieś odkrycie, to podziel się ze mną — powiedział ż artobliwie. — A poza tym uważ aj chł opcze, bo ten zamek jest niebezpieczny. Lepiej wracaj do leś niczó wki i baw się z kolegami. — To powiedziawszy odszedł w kierunku gł ó wnego dziedziń ca.

Mandż aro stał jak zaczarowany. „Ską d ten typ wie, ż e mieszkam w leś niczó wce? Widocznie interesuje się naszym Klubem. Poczekaj, ptaszku, zdaje ci się, ż e jesteś mą drzejszy od nadinspektora Mandż aro. Wybij to sobie z gł owy. My się jeszcze spotkamy”.

Tak mę drkują c i rozważ ają c doszedł wkró tce do wniosku, ż e sprawa Marsjanina zaczyna się komplikować. Co miał o znaczyć tajemnicze ostrzeż enie: „Na darmo usił ujesz go odnaleź ć ” albo: „Uważ aj, bo ten zamek jest niebezpieczny”. Dlaczego nieznajomy najpierw dopytywał się, czyj to odlew, a potem zwró cił mu go bez sł owa? To jakiś bardzo tajemniczy jegomoś ć. I od tej chwili chł opiec nazywał go wł aś nie „Tajemniczy”.

Przed zdymisjonowanym nadinspektorem pię trzył y się nowe trudnoś ci i wył aniał y się nowe zadania. Nic dziwnego, ż e Mandż aro, po odejś ciu czł owieka w granatowej wiatró wce, wyją ł nieodł ą czny notes i zanotował skrupulatnie wszystkie spostrzeż enia. Po gruntownym przemyś leniu cał ej sprawy postanowił nadal poszukiwać ś ladó w Marsjanina.

Miną ł podcienia, mał y dziedziniec i wnet odnalazł przejś cie do lewego skrzydł a. Przejś cie, o któ rym wspominał Paragon. Przebił się przez gę stwinę kalin i staną ł pod murami. Tutaj, wś ró d chwastó w i krzakó w, prowadził a wą ska, ledwo widoczna ś cież ynka.

Pochylił się jak pies goń czy, z nosem niemal przy samej ziemi wypatrywał ś ladó w. W miejscach wilgotnych, bardziej osł onię tych, odbijał y się one wyraź nie na gliniastym gruncie. Rozró ż niał ś lady trampek, tenisó wek i pionierek. Gł ę bszych wgł ę bień, jakie powinny pozostawiać wibramy, nie był o.

Nie zraż ony niepowodzeniem brną ł wzdł uż ś cież ki, ś ledzą c każ de najdrobniejsze jej rozgał ę zienie. W ten sposó b znalazł wyrwę w murze, przez któ rą wczoraj przedzierał się Paragon. Bez namysł u przelazł na drugą stronę. Tutaj zaroś la był y jeszcze bardziej gę ste i zbite. Brodził w nich jak w zielonym nurcie rzeki.

Naraz przystaną ł. W miejscu gdzie rosł a bujna trawa odnalazł mał ą, zakrzepł ą kał uż ę. Skorupa bł ota zaschł a w marmurkowy wzó r popę kań. Na ś rodku widniał wyraź ny ś lad wibramowej podeszwy...

— Jest! — wyszeptał z nieopanowaną radoś cią. Padł na kolana. Spod wiatró wki wyją ł gipsowy odlew, zł oż ył go dokł adnie i skrupulatnie przył oż ył do ś ladu. Pasował jak ulał.

— Jest! — wyszeptał jeszcze raz, a fala podniecenia uderzył a mu do gł owy. Teraz należ ał o iś ć bezcennym tropem i nie zgubić go w ż adnym wypadku.

Nadinspektor Mandż aro nawet nie podnió sł się z klę czek. Na czworakach suną ł dnem ledwo dostrzegalnej ś cież ynki. Miejsce był o wilgotne, dobrze osł onię te od sł oń ca, wię c ś lady odbijał y się wyraź nie na wydeptanej glinie. Prowadził y wzdł uż muró w. Przebył w ten sposó b moż e z trzydzieś ci metró w, kiedy nagle natrafił na marmurowe stopnie prowadzą ce w gł ą b ruin lewego skrzydł a. Ś lady w tym miejscu urywał y się, lecz ich kierunek wskazywał, ż e Marsjanin wszedł do wnę trza ruin. Na kamiennych stopniach widniał y bowiem grudki ś wież ej gliny, prawdopodobnie spod karbowanych podeszew wibramowych butó w.

Schody prowadził y do obszernej sali. Był a ona okoł o pię tnaś cie krokó w dł uga i okoł o dziesię ć — szeroka. Jej nagie ś ciany oplatał bluszcz i powó j. Na wystę pach rosł y kę py bujnych chwastó w. Ł ukowe sklepienia, wsparte na wysmukł ych kolumnach, stał y jeszcze cał e i krzepko podtrzymywał y kamienny strop. Znawca rozkoszował by się zapewne przepię kną harmonią i rysunkiem ł ukó w, ale mł ody detektyw nie miał na to ani czasu, ani ochoty. Za wszelką cenę starał się odnaleź ć ś lady Marsjanina. Nie należ ał o to do ł atwych zadań. Podł ogę sali zaś cielał bowiem gruz i zarastał y mech i porosty. Z sali prowadził y aż trzy wyjś cia. Jedno naprzeciw schodó w, a dwa z bocznych ś cian. W któ rym iś ć kierunku?

Wybrał otwó r w przeciwległ ej ś cianie. Podszedł szy doń, cofną ł się z przeraż eniem. Tuż za kamiennym progiem chodnik urywał się nagle, przechodzą c w ciemną, wilgocią zieją cą przepaś ć. Jej gł ę bię potę gował y gę ste krzewy zasł aniają ce dno czeluś ci.

Cofną ł się gwał townie. Obrał lewe przejś cie. Tutaj otwó r drzwiowy prowadził do mniejszej sali, a stamtą d na kruż ganek. Chł opiec szedł ostroż nie, niemal na palcach. W uszach zadzwonił a mu cisza. Stare mury milczał y tajemniczym milczeniem, w któ rym był o peł no szmeró w, szelestó w, jakby szare, omszał e kamienie oddychał y w pó ł ś nie.

Na kruż ganku poweselał o, zrobił o się jaś niej i bardziej przestronno. Szmat szarego nieba, wiszą cy nad warownymi murami, wlewał tu ś wiatł o przesą czone przez kaskady dzikiej zieleni. W gł ę bi leż ał mał y dziedziniec, na któ rym pasł a się brodata koza. Jaskó ł ki przecinał y powietrze i swym ś wiergotem rozbudzał y uś pione mury.

W pewnym miejscu kruż ganek urywał się, a wielka wyrwa w murze kazał a chł opcu cofną ć się przezornie do duż ej sali. Pozostawał y jeszcze drzwi z prawej strony. Jeż eli one ró wnież prowadzą doniką d, wtedy nie pozostaje nic innego, jak zrezygnować z dalszych poszukiwań.

Z biją cym sercem przekroczył otwó r drzwiowy i znalazł się w mał ym, pozbawionym okien korytarzyku.

Naraz coś nad nim mię kko zatrzepotał o. Na twarzy poczuł chł odniejszy powiew. Potem to coś jeszcze raz przemknę ł o nad jego gł ową i nagle wszystko ucichł o. Mandż aro nie należ ał do chł opcó w bojaź liwych, zamkną ł jednak oczy i wyszeptał z przeję ciem:

— Niech się dzieje, co chce!

Gdy po chwili spojrzał przed siebie, u wył omu muru, tuż nad sobą zobaczył dwa wiszą ce gł ową na dó ł nietoperze. Wnet uś wiadomił sobie, ż e to przecież zupeł nie naturalne: nietoperze zamieszkują stare mury zamczysk.

Ruszył przed siebie. Tym razem kilka nietoperzy oplotł o jego gł owę mię kkimi, bezszelestnymi pę tlami. Ciemny korytarz oż ył nagle. Nasz detektyw zapragną ł jak najszybciej wydostać się z tej wirują cej ciemnoś ci. Na szczę ś cie przed sobą ujrzał jaś niejszą smugę ś wiatł a. Wkró tce znalazł przesmyk w murze, tak wą ski, ż e z trudem przepchną ł się przezeń. Po drugiej stronie był mał y podest, a dalej schody opadają ce ś limakowato w dó ł. Z biją cym sercem opuś cił się kilka stopni, lecz wnet się zatrzymał. Ogarną ł go lę k. Z doł u wiał o piwnicznym chł odem i zionę ł o nieprzeniknioną ciemnoś cią. Zejś ć niż ej, bez latarki, był oby zuchwalstwem.

Cofną ł się wię c pospiesznie, a gdy znowu znalazł się w wielkiej sali, postanowił wró cić tu z latarką. Tymczasem wyją ł notes i zrobił szkic sytuacyjny tego fragmentu zamku. Był przekonany, ż e odnalazł nowe zejś cie do podziemi. Zejś cie, z któ rego korzystał prawdopodobnie Marsjanin. Wszystko wskazywał o na to, ż e znalazł ś lady tajemniczego wł aś ciciela przedpotopowego wehikuł u.

Zadowolony i peł en nowych planó w wracał na obiad do leś niczó wki.

 

Tymczasem Paragon zatrzymał dwukoł owy wó zek na ś rodku podwó rza i zagwizdał cicho na palcach. Spoza stodoł y wybiegł mał y Pereł ka.

— Ileś zarobił? — zawoł ał z daleka.

— Zgadnij.

— Dwadzieś cia.

— Eee...

— Trzydziestaka?

— Eee...

— Pię ć dych!

— Zgadł eś. Po poł udniu obró cę jeszcze raz i bę dzie prezent dla kochanej ciotuni.

Pchną ł wó zek w kierunku szopy, a gdy ustawił go na swoim miejscu, zwró cił się niepewnie do Pereł ki:

— Te... mamy nowy nabytek.

— Pewno znalazł eś bezdomnego szczeniaka.

— Nie... astronautkę.

— Co?...

— No, mó wię ci: astronautkę.

— A po co nam to?

— Do Klubu, na miejsce Mandż ara.

— Babę?

— Podobno zna się na kryminologii.

— Radzę ci, nie zaczynaj z kozami. Ona bę dzie nam przeszkadzać.

— Mamy nowe zadanie. We dwó jkę nie damy rady.

— Jakie zadanie?

Paragon westchną ł radoś nie.

— Ej, bracie, jeż eli ci powiem, ż e dzisiaj bę dziesz odgrywał na baszcie ś wietlne zjawisko w postaci straszą cej księ ż niczki, to i tak nie uwierzysz...

— Mó w, bo nie mogę wytrzymać z ciekawoś ci.

— To fakt nie lekrama — rzekł Paragon poważ nie. — Mamy dziś straszyć na zamku.

Pereł ka zbladł, otworzył usta, zamrugał rudymi rzę sami i z najwię kszym przeję ciem wyszeptał:

— To po prostu fan-tas-tycz-ne!

— Legalnie, panie inspektorze Albinowski. Do wieczora musimy przemienić się w istoty nadprzyrodzone — roześ miał się Paragon i zwię ź le opowiedział cał ą rozmowę z Antoniuszem. Dokoń czył jednak doś ć minorowo: — Teraz wszystko zależ y od czcigodnego wujka Lichonia. Jeż eli Antoniusz nie przekona go, ż e jesteś my bezgrzesznymi anioł ami w ludzkich postaciach, to cał a akcja do kitu.

Antoniusz zjawił się w momencie, kiedy pani Lichoniowa stawiał a na stole wielką wazę peł ną grzybó w. Moment był niezbyt odpowiedni, zwł aszcza dla grzybó w, któ re nie lubią stygną ć. Na widok Antoniusza Pereł ka zakrztusił się, Paragon upuś cił na ziemię talerz po zupie, a Mandż aro tak zbaraniał, ż e ł yż kę zamiast do ust unió sł do ucha.

Tymczasem Antoniusz, odziany w brezentową pelerynę, poł yskują c z dala rudawą brodą, zbliż ył się do werandy z miną poważ ną jak egipski mag. Po drodze zdą ż ył jedynie posł ać Paragonowi porozumiewawcze spojrzenie. Staną ł na najwyż szym stopniu werandy, oparł się jedną rę ką o porę cz i niezwykle uprzejmie powitał starszych, a zwł aszcza leś niczego. Po tym niemal teatralnym wstę pie zwró cił się do gł owy rodziny.

— Jak panu wiadomo — mó wił — jesteś my studentami historii sztuki i przyjechaliś my opracować monografię tutejszego zamku piastowskiego. Niestety, jest nas zbyt mał o, by podoł ać tej niezwykle poż ytecznej dla kultury polskiej pracy.

W tym miejscu przerwał i powió dł badawczym spojrzeniem, chcą c sprawdzić, jakie wraż enie wywarł o jego przemó wienie. Pani Lichoniowa sł uchał a go z otwartymi ustami, a jej mał ż onek uczynił niezwykle mą drą minę, dumny, ż e przedstawiciel nauki zwraca się doń w tak waż nej sprawie. Chł opcy siedzieli jak trusie. Antoniusz cią gną ł ze swadą:

— Tymczasem są tu we wsi rozmaite szał awił y i urwipoł cie, smyki i obiboki, któ re nie wiedzą, co ze sobą zrobić...

Dobrze trafił, to w tym momencie pani Lichoniowa, zwró ciwszy spojrzenie na chł opcó w, przerwał a mu:

— Ś wię ta prawda, na przykł ad robią jakieś odlewy w gipsie i paprzą się jak ś wintuchy.

Mandż aro zrobił grobową minę i opuś cił gł owę. Chł opcy trą cili się ł okciami, nie wiedzą c, o co chodzi, a Antoniusz jako wytrawny dyplomata podchwycił skwapliwie myś l gospodyni.

— Otó ż to. Należ ał oby ich czymś zainteresować. Poł ą czyć zdrowy odpoczynek z poż ytecznym zaję ciem. Dlatego pozwolił em sobie przyjś ć do szanownego pana — tu skł onił się leś niczemu — i poprosić go, czy nie zezwolił by tym mił ym chł opcom, ż eby nam pomogli w naszej pracy...

Pani Lichoniowa wzniosł a dzię kczynnie rę ce:

— Moż e pan ich zabrać nawet na cał y dzień. Przynajmniej nauczą się historii Polski!

Leś niczy skiną ł tylko gł ową. Antoniusz uś miechną ł się wdzię cznie i dodał:

— Proszę się nie obawiać, chodzi o najprostszą pomoc. Robimy pomiary. Trzeba wię c pomocnikó w do taś my. Zarę czam, ż e nikt z tych obywateli nie przemę czy się u nas.

Pani Lichoniowa rozpromienił a się.

— Ależ oczywiś cie. To im tylko na zdrowie wyjdzie. Zamiast bą ki zbijać i spadać z drabiny, bę dą mieli zajmują cą i pouczają cą pracę. — Naraz jej dobrotliwe oblicze stę ż ał o. — Zaraz, zaraz... — uniosł a dł oń do czoł a. — Pan mó wi, ż e na zamku?

— Na zamku — odparł Antoniusz.

— A czy to... bezpieczne dla takich chł opcó w?

— Bę dą stale pod naszą opieką.

— Zaraz... — rzekł a zakł opotana. — Moż e panowie nie wiecie... ale ludzie mó wią, ż e tam straszy.

Krach! Duchy stanę ł y nagle na przeszkodzie duchom! Paragon aż zasyczał i kopną ł Pereł kę w kostkę. Ten zamrugał z przeję cia. Antoniusz jednak nie dał się zbić z tropu.

— To tylko ludzie tak opowiadają — rzekł z szatań skim uś mieszkiem. — My mieszkamy w namiotach pod samym zamkiem, chodzimy po murach, ba, po podziemiach, i dotą d jeszcze nie spotkaliś my nawet najmniejszego ducha.

— A, widzisz! — odezwał się leś niczy. — Mó wił em ci, ż e te duchy to babski wymysł.

Pani Lichoniowa zwró cił a ku niemu peł ną oburzenia twarz.

— Jak to: wymysł, Bolciu, kiedy Trociowa na wł asne oczy widział a. I nie tylko Trociowa. A robotnicy? Dlaczego robotnicy nie chcą zabrać się do rozbió rki?

— Bo gł upi — zaperzył się leś niczy. — Oni gł upi i twoja Trociowa ciemna. Jeż eli wierzysz w duchy, to nie ma co gadać.

— Jak tu nie wierzyć, jeś li sama gospodyni od księ dza proboszcza powiedział a, ż e na baszcie co wieczó r ukazuje się Biał a Pani.

Leś niczy chlasną ł się w kolano.

— No, widzi pan? — zwró cił się do Antoniusza. — Moja kochana ż ona wierzy gospodyni z plebanii, a nie panu, któ ry zajmuje się naukowo tymi sprawami. No, niechż e pan jej ł askawie powie, są na zamku duchy czy nie ma duchó w?

Antoniusz poł oż ył dł oń na sercu.

— Mogę przysią c, ż e ż adnych duchó w nie ma, nie był o i nie bę dzie.

Pani Lichoniowa nie chciał a jednak ustą pić.

— Pan moż e nie widział, ale sam komendant milicji twierdzi, ż e tam dzieją się niestworzone rzeczy.

Leś niczy uderzył pię ś cią w stó ł.

— To dobre! Wię c dlaczego komendant nie zaaresztował jakiegoś upiora? — Naraz zwró cił się do Antoniusza: — Widzi pan, jak to u nas na wsi? Ludzie wierzą w duchy i zabobony, a nie chcą uwierzyć nauce.

Przytyk był aż nadto przejrzysty, wię c pani Lichoniowa odę ł a się i rzekł a obraż ona:

— Jak chcesz. Ja jednak uważ am, ż e chł opcy nie powinni zbliż ać się do zamku.

Antoniusz widzą c, ż e kobieta ustę puje, rzekł z przekonaniem:

— Zarę czam, ż e oni nie bę dą naraż eni na ż adne niebezpieczeń stwa. Wierzę, ż e pani ma zrozumienie dla potrzeb nauki.

Pani Lichoniowa westchnę ł a:

— Ż eby tylko nie był o jakiegoś nieszczę ś cia.

Leś niczy zawoł ał zniecierpliwiony:

— Nie martw się! Im nawet duchy nie dadzą rady.

Antoniusz skł onił się niezwykle uprzejmie.

— W takim razie mogę liczyć na pomoc...

— A niech ich licho bierze! Przynajmniej w domu bę dzie spokó j.

— W takim razie — zwró cił się Antoniusz do chł opcó w — zgł osicie się dzisiaj o szó stej w namiotach pod zamkiem. Musimy was najpierw zaznajomić z naszą pracą, a jutro od rana zabieramy się do poważ nej roboty.

— Tak jest — wykrztusił Paragon.

— I niech ich pan porzą dnie przypilnuje — dorzucił leś niczy — bo to urwipoł cie.

— O to moż e pan być zupeł nie spokojny — odparł Antoniusz z cał ą powagą. Skł onił się szarmancko, odwró cił się, a gdy odchodził, Paragonowi zdawał o się, ż e plecy drż ą mu od ś miechu.

— O szó stej — szepną ł Pereł ka i dopiero teraz zabrał się do zimnych już grzybó w.

Mandż aro siedział zamyś lony.

„Co też oni kombinują z tym Antoniuszem? ”

 

Po obiedzie Pereł ka zbliż ył się do Mandż ara.

— Pó jdziesz z nami? — zapytał pojednawczo.

Mandż aro skrzywił się.

— Mam waż niejsze zadanie.

— Rozpracowujesz Marsjanina?

— To moja sprawa. A wy? — zapytał z udaną oboję tnoś cią.

— My? My pomagamy Antoniuszowi.

— W czym?

Pereł ka chciał zwierzyć się z planu, ale widzą c nieprzejednaną i groź ną postawę był ego nadinspektora, pomyś lał, ż e był oby nieostroż noś cią wtajemniczać go w ich zamiary. A nuż sypnie... Powiedział wię c niewinnie:

— Jak to: w czym? Przecież sł yszał eś. Bę dziemy mierzyli mury.

— To powodzenia. Ja mam ciekawszą robotę.

— Powodzenia — poż egnał go Pereł ka z nutką smutku w gł osie. — Jeż eli masz ciekawszą robotę, to ci nie bę dziemy przeszkadzać.

Rozstali się chł odno, nie spojrzawszy nawet na siebie. Pereł ka wolnym krokiem poszedł za szopę.

— No i co? — zapytał Paragon, któ ry już czekał na niego.

— Nic. Waż ny! Powiedział, ż e ma ciekawszą robotę.

— No widzisz. Ja go znam. Odgrywa obraż onego kró lewicza z bajki.

— We dwó ch bę dzie nam trudno — zmartwił się Pereł ka.

— Trzeba bę dzie zaangaż ować tę dziewczynę.

— Babę?

— Co robić, jak nie mamy innego kandydata. Nie martw się, bracie. Zdaje mi się, ż e ona nam się przyda. Wygadana, to fakt.

— A jak nie przyjdzie?

— O to się nie bó j. Mó wił a, ż e ma detektywistyczne zdolnoś ci, a jak jej powiedział em o Klubie, to aż jej oczy na wierzch wyszł y.

— Trudno — szepną ł z rezygnacją Pereł ka. — Dziewczyna to nie to samo, co Mandż aro, ale jak nie ma kogo innego...

— Zobaczysz, ż e dobrze bę dzie, tylko musimy ją wzią ć do galopu, ż eby nie zadzierał a nosa... — urwał, gdyż na drodze pod lasem zobaczył pę dzą cy rower, a na rowerze pulchną jak pą czek postać dziewczyny. Trą cił Pereł kę ł okciem. — Mó wił em, ż e przyjedzie.

— Dobrze już — wyszeptał Pereł ka przyglą dają c się rowerzystce — tylko ż eby nie był o z nią kł opotu.

Jola spostrzegł a ich z daleka. Okrą ż ył a klomb, zahamował a i lekko zeskoczył a z roweru.

— Serwus, chł opcy! — zawoł ał a zbliż ają c się do stoją cych pod szopą detektywó w. Ci patrzeli na nią wyczekują co. Powiodł a po nich zdziwionym spojrzeniem. — Wię c co, przyjmujecie mnie?

— Tak — odrzekł poważ nie Paragon. — Moż emy cię przyją ć, ale przedtem bę dziesz musiał a zdać egzamin.

— Z najwię kszą przyjemnoś cią. Wię c co mam zrobić?

— Dzisiaj na plebanię przyjechali nowi goś cie. Przywieź li ze sobą wielki, brezentowy wó r. Twoim zadaniem bę dzie zbadać, co jest w tym worze. Jeż eli wykonasz zadanie do pó ł do szó stej, zostaniesz przyję ta do Klubu i... — chciał powiedzieć, ż e weź mie udział w wieczornej akcji, ale w porę poł kną ł wymykają ce się sł owo. Dokoń czył z namaszczeniem: — I dostaniesz stopień inspektora.

Jola zaklaskał a w dł onie.

— Ś wietnie!

— Bę dziesz pierwszym inspektorem wś ró d dziewczą t.

— Wspaniale!

— Postaraj się dobrze speł nić zadanie.

— Zrobi się, panie szefie. Znam dobrze gospodynię z plebanii. Moja mama bierze od niej mleko.

— W takim razie moż esz odmaszerować.

Jola z rozpę dem wskoczył a na rower i wnet zniknę ł a za zabudowaniami. Paragon roześ miał się.

— Alem jej dał bobu! Dobrze jej tak, bo na stacji zadzierał a nosa. Jak myś lisz, dobry z niej bę dzie detektyw?

— Myś lę, ż e dobry.

— Trochę za gruba.

— To nic, schudnie. — Pereł ka zamyś lił się. Tarł z roztargnieniem policzek. Wreszcie wyszeptał z przeję ciem:

— Wiesz co, Maniuś, ona mi się nawet podoba.

— Co? — zdumiał się Paragon.

— Widział eś, ma ł adne oczy.

— Puknij się w gł owę. Detektyw nie musi mieć ł adnych oczu. Musi mieć mó ż dż ek elektronowy. Kapujesz?

Lecz Pereł ka nie sł uchał go. Patrzał na skraj lasu, gdzie przed chwilą znikł a Jola.

 

Kandydatka na inspektora zatrzymał a się przed plebanią. Zostawił a rower u drzwi, zapukał a z wrodzonym sobie tupetem. Po chwili w drzwiach ukazał a się pani Anastazja, gospodyni proboszcza. Był a to kobieta wysoka, koś cista, niezwykle blada — tak blada, jak woskowa ś wieca. Ubrana od stó p do gł ó w w czerń, przypominał a raczej zakonnicę aniż eli osobę ś wiecką.

— Dzień dobry pani — przywitał a ją beztrosko Jola. — Mamusia zapytuje, czy jutro bę dzie ś mietana?

Gospodyni zrobił a okrą gł e oczy.

— Moja droga — rzekł a szeptem — przecież mamusia był a tutaj przed kwadransem po jajka. Twierdził a, ż e nie potrzebuje ś mietany.

Jola nie zmieszał a się. Chrzą knę ł a tylko, jakby chciał a przeł kną ć gorzką piguł kę, i fantazjował a bez zmruż enia powieki:

— Tak, ale wł aś nie pani Pilecka przyniosł a mamusi grzyby i mamusia chce jutro zrobić je w ś mietanie.

Gospodyni zmarszczył a groź nie brwi.

— To niemoż liwe, bo wł aś nie przed kilkoma minutami był am u pani Pileckiej i zdaje mi się, ż e pani Pilecka w ogó le nie chodził a dzisiaj na grzyby.

Jolę z lekka zamurował o. Mylił by się jednak ktoś, kto by przypuszczał, ż e zapomniał a ję zyka w buzi. Chrzą knę ł a jeszcze raz, uś miechnę ł a się przymilnie i rzucił a:

— Moż liwe, ż e pani Pilecka nie chodził a na grzyby, ale ktoś jej przynió sł z Podbrzó zek, a wię c odstą pił a mamusi. Mó wię pani, jakie pię kne... same borowiki.

— Taaak... — tym razem zamurował o gospodynię. Dł ugo patrzył a na rezolutną dziewczynkę i poruszał a bladymi wargami.

Wreszcie wyszeptał a swoim cichym, przytł umionym gł osem:

— To ciekawe. Muszę posł ać Marysię do pani Pileckiej, moż e ma jeszcze trochę grzybó w... Bo ja mam goś ci i chciał abym im zrobić na kolację.

„Masz babo placek — pomyś lał a Jola. — Teraz wszystko się wyda. I co ona o mnie pomyś li? ” Rzucił a wię c szybko:

— Moż e się pani nie fatygować, bo pani Pilecka nie ma już grzybó w. Widział am, jak swoja, czę ś ć obrał a i suszył a...

Gospodyni przewiercił a ją nieufnym spojrzeniem.

— Ty coś krę cisz, moja droga...

— Ale ską dż e, proszę pani — zaprzeczył a uraż ona Jola. — Ś mietana koniecznie mamusi potrzebna i w ogó le u pani zawsze najlepszy nabiał.

Pochlebstwo zrobił o swoje. Z oczu gospodyni znikł a nieufnoś ć, a na jej wargach pojawił się niedowarzony uś miech.

— Jeż eli mamusi potrzebna ś mietana, to moż esz przyjś ć jutro rano. Ale już uprzedzał am, ż e mam goś ci i teraz nie bę dę mogł a sprzedawać...

— Szkoda — westchnę ł a Jola — u pani taka dobra ś mietana.

— No, dla mamusi to zawsze coś się tam znajdzie.

Jola odetchnę ł a z ulgą. Trudny wstę p miał a już poza sobą. W tej chwili przypomniał a sobie, ż e miał to być niewinny pretekst do przeprowadzenia wywiadu w sprawie tajemniczego brezentowego worka. Uś miechnę ł a się przymilnie i natychmiast skierował a rozmowę na nowe tory.

— Jak tu pię knie u pani na plebanii... i zawsze peł no wczasowiczó w.

Gospodyni skinę ł a gł ową.

— Tak, tak... chwał a Bogu, na brak goś ci nie mogę narzekać.

Jola podję ł a sprytnie:

— Wie pani... ja już mó wił am mamusi, ż e na przyszł y rok musimy zamieszkać u pani.

Gospodyni zwinę ł a wargi w ciup, posł ał a dziewczynce dzię kczynny uś mieszek.

— To bardzo mił o z twojej strony, ale nie wiem, czy bę dą wolne miejsca.

— Czy mogł abym obejrzeć pokoje? Podobno bardzo ł adne...

— Masz szczę ś cie — powiedział a gospodyni, pobrzę kują c kluczami w fał dach sukni — bo goś cie wyszli wł aś nie na plaż ę...

Jola był a już niemal pewna, ż e wykona zadanie. Czuł a, ż e zjednał a sobie gospodynię i zdoł a z niej wycią gną ć sporo informacji dotyczą cych dziwnych lokatoró w. Gdy po ciemnych schodach wspinał y się na pię tro, zapytał a nieś miał o:

— Oni pewno z Warszawy?

— Nie, z Wrocł awia.

— Podobno jeden z nich to artysta malarz.

— Artysta — wyszeptał a gospodyni z odcieniem dumy w gł osie. — Mó wię ci, jaką on ma pię kną fryzurę... Jak Chopin albo Balzac... Prawdziwy artysta... Nawet ł aty ma na spodniach.

Był y już w ciasnym, ś wież o pobielonym korytarzyku. Gospodyni zatrzymał a się przed pomalowanymi na brą zowo drzwiami.

— On tu mieszka z tym drugim... Pokazał mi akwarelę, któ rą wczoraj malował na zamku. Mó wię ci, jak ż ywe! To wielki artysta.

Pchnę ł a drzwi i weszł a do ś rodka. Jola zatrzymał a się w progu.

— Jaki ł adny pokó j — powiedział a z udanym zachwytem. Bystrym spojrzeniem szukał a brezentowego worka. Pod ś cianą stał a jeszcze nie rozpakowana walizka, a na stole leż ał zgrabny, skó rzany neseser. Worka nigdzie nie był o. Jola doznał a uczucia zawodu. Nie tracił a jednak nadziei. Zapytał a mimochodem:

— Ci pań stwo zapewne na dł ugo, gdyż przywieź li duż o rzeczy.

— Przemili goś cie — podję ł a gospodyni. — Zapł acili z gó ry za dwa tygodnie i powiedzieli, ż e zostaną prawdopodobnie do koń ca miesią ca.

— Rzeczywiś cie, mili... a pokó j zapewne bardzo im się podoba?

— Są zachwyceni.

— Ja ró wnież. Czy mogł abym obejrzeć ten drugi?

— Zaraz ci pokaż ę. Tamten jest mniejszy. Mieszka w nim to czupiradł o...

— Jakie czupiradł o?

— Ta mł oda, któ ra z nimi przyjechał a — gospodyni w tym miejscu skrzywił a się, wyraż ają c w ten sposó b swe niezadowolenie. — Panowie są bardzo mili, ale ta... wyglą da jak straszydł o na wró ble. Wymalowane to, wypudrowane jak nieszczę ś cie i do tego wł osy pofarbował a na srebrno. Widział aś coś podobnego? Na srebrno!

— Taka dziś moda — zauważ ył a nieś miał o Jola.

Gospodyni pierwszy raz podniosł a gł os:

— Jak taka moda, to niech siedzi we Wrocł awiu, a nie przyjeż dż a na plebanię! Jak ją ksią dz proboszcz zobaczy, to zemdleje. Ja bym jej tu nie wpuś cił a...

— Ł adny pokó j. Moż e jeszcze ł adniejszy niż tamten — przerwał a jej Jola.

Nie miał a ochoty wysł uchiwać jej narzekań na modę i lokatorkę. Gospodyni jednak powtó rzył a gniewnie:

— Ja bym jej tutaj nie wpuś cił a, jedynie ze wzglę du na tego artystę malarza...

Jola szperał a wzrokiem po wnę trzu pokoju. Panował tutaj nieopisany nieł ad. Lokatorka ze srebrnymi wł osami wyrzucił a cał ą zawartoś ć walizki na ł ó ż ko. Czę ś ć jej garderoby i bielizny leż ał a na krzesł ach, czę ś ć na podł odze. Neseser tkwił na ś rodku stoł u jak ś nię ta ryba z wypatroszonymi wnę trznoś ciami. W powietrzu unosił się zapach perfum. Brezentowego worka nigdzie jednak nie był o.

„Czy ten zarozumiał y szef detektywó w zakpił sobie ze mnie? — pomyś lał a strapiona. — A moż e zrobił mi kawał? Co bę dzie jeż eli nie rozwią ż ę zagadki? Mogą mnie nie przyją ć do Klubu... ”

Ta przykra myś l zachę cił a ją do energicznego dział ania. — Widział am, jak ci pań stwo przyszli na plebanię — rzekł a oboję tnym tonem. — Zdawał o mi się jednak, ż e mieli wię cej bagaż u.

— A tak — podję ł a gospodyni — mieli jeszcze taki duż y pakunek. Mó wili, ż e to kajak skł adany. Wł aś nie niedawno wynieś li go z domu.

— No, proszę, zwykł y skł adak! — krzyknę ł a niemal Jola i natychmiast odzyskał a humor. — A ja myś lał am, ż e to coś nadzwyczajnego...

 

„W domu pomyś lą, ż e poszedł em z Paragonem pomagać studentom — kalkulował Mandż aro, przerzucają c swe przedpoł udniowe notatki. — Wszystko dobrze się skł ada. Bę dę miał dosyć czasu, by zdemaskować Marsjanina”.

Był bowiem pewny, ż e tajemne zejś cie do podziemi zamku doprowadzi go do kryjó wki. Jedynie myś l, ż e samotnie bę dzie musiał prowadzić poszukiwania w podziemiach, przejmował a go niezadowoleniem. „Lepiej był oby zejś ć cał ą brygadą... ”

Tymczasem jednak starał się odsuwać od siebie wą tpliwoś ci. Tł umaczył sobie, ż e Sherlock Holmes niejednokrotnie spotykał się oko w oko z nie takimi bł ahymi sprawami, a zawsze potrafił wybrną ć z każ dej sytuacji.

Dlaczego wię c on, Mandż aro, przywó dca chł opcó w z Gó rczewskiej i niedawny szef brygady mł odych detektywó w, ma się obawiać niebezpieczeń stw, któ re jeszcze nie zaistniał y?

Postanowił solidnie przygotować cał ą wyprawę i jak najszybciej wyruszyć na zamek. Okolicznoś ci mu sprzyjał y. Poza Trociową nikogo nie był o w domu. Leś niczy poszedł na wyrą b, pani Lichoniowa pojechał a na rowerze do miasteczka. Paragon zabrał wó zek i udał się na stację, a Pereł ka znikł gdzieś w tajemniczy sposó b.

Mandż aro dział ał wię c swobodnie. Najpierw wyszperał w szopie latarkę. Był a to duż a, wojskowa latarka z prawie nowymi bateriami. Bił a jak reflektor. Zadowolony z tego odkrycia, wycią gną ł z maszyny do szycia wielką szpulę nici. Był a zaledwie napoczę ta, wię c powinna mieć z pó ł kilometra. Ubrał się w dresy i zarzucił na ramiona nieprzemakalną wiatró wkę. Był bowiem przewidują cy i są dził, ż e w podziemiach bę dzie chł odno i wilgotno. Dla uzupeł nienia ekwipunku wbił w kieszenie dwie spore pajdy chleba i z tę gą miną wyruszył na podziemną wyprawę.

Nie uszedł jednak daleko. Gdy okrą ż ył stodoł ę i obory, spostrzegł, ż e ktoś wolno zbliż a się w stronę leś niczó wki. Mandż aro w jednej chwili przemienił się w czujnego wywiadowcę i ukrył za wę gł em szopy. Po chwili nieznany czł owiek wyszedł z sosnowego mł odnika.

— Tajemniczy! — szepną ł Mandż aro z przeję ciem. Poznał go od razu po granatowej wiatró wce i berecie. Wszedł wię c do szopy i przez szparę w deskach z zapartym tchem obserwował nieznajomego.

Czł owiek w granatowej wiatró wce okrą ż ył polanę i od strony obory i zbliż ał się do leś niczó wki. Mandż aro stracił go chwilowo z oczu, lecz wnet ujrzał go znowu, jak szedł wzdł uż szopy. Naraz zatrzymał się. Postał tak chwilę, po czym zupeł nie już swobodnym krokiem zbliż ył się do werandy.

W momencie kiedy miał wstą pić na schodki, z kuchni wychylił a gł owę Trociowa.

— A pan do kogo? — zatrajkotał a gł oś no i zaczepnie.

Nieznajomy drgną ł, ale odrzekł swobodnie:

— Do tego pana, co tu mieszka — ruchem gł owy wskazał pię terko.

— Nikt tu nie mieszka.

— Widzę, ż e samochó d stoi przed domem.

Trociowa zbliż ył a się do schodó w, jakby chciał a swą wą tł ą postacią zagrodzić natrę towi drogę.

— Mó wię panu, ż e nikt tu nie mieszka.

Flegmatycznym ruchem wycią gną ł z kieszeni papierosa, wolno zapalił. Z ukosa, nieco przekornie, spojrzał na Trociową.

— Jeż eli nie mieszka, to w każ dym razie mieszkał. Widział em, jak tu przyjechał.

Trociowa obję ł a go lę kliwym spojrzeniem.

— A pan kto?

— Ja? Chciał em go odwiedzić. Czy ten pan wyprowadził się?

— A czy ja tam wiem? — rzekł a starowinka i rozejrzał a się, jakby chciał a sprawdzić, czy moż e spodziewać się pomocy. — Ja tam nic nie wiem. Wiem ino, ż e się tu dziwne rzeczy dzieją.

— O, jakie to rzeczy?

Trociowa zrozumiał a, ż e nieznajomy zaczyna ją cią gną ć za ję zyk. Ż achnę ł a się.

— Panie, niech pan lepiej idzie na milicję, tam panu powiedzą.

— Chwileczkę — zatrzymał ją gwał townym ruchem. — Czy ten pan jeszcze nie wró cił?

— Nie wró cił! — odkrzyknę ł a niemal ze zł oś cią. — Ale kto go ta wie, moż e jego duch wró cił — to powiedziawszy zł apał a się za gł owę. — Panie, ja już sama nie wiem, czy to sen, czy to jawa. Niech pan stą d idzie, bo nikogo nie ma w domu...

Ukryty w szopie Mandż aro był zaszokowany tą dziwną rozmową. Nie ulegał o wą tpliwoś ci, ż e tajemniczy czł owiek w granatowej wiatró wce poszukuje Marsjanina. „Moż e to jego wspó lnik albo rywal? A moż e... ”

W trzeź wym umyś le mł odego Sherlocka Holmesa powstał zamę t. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad istotą cał ej sprawy, gdyż czł owiek w granatowej wiatró wce skł onił się Trociowej i ruszył jak gdyby chcą c odejś ć. Po chwili jednak zerkną ł dyskretnie przez ramię, a gdy stwierdził, ż e Trociowa znikł a w drzwiach kuchni, odwró cił się i staną ł za wę gł em budynku.

Mandż aro czuł, ż e z podniecenia palą go policzki i cał y drż y jak w gorą czce. Nie chciał zdradzić swego stanowiska, wię c tkwił przy szparze w deskach, nie ś mią c gł ę biej odetchną ć. Czł owiek w wiatró wce wychylił się zza wę gł a, rozejrzał ostroż nie, a gdy nabrał pewnoś ci, ż e nikt go nie obserwuje, zaczą ł się skradać ku werandzie. Przy schodkach przystaną ł jeszcze raz...

Był o cicho, tak cicho, ż e Mandż aro sł yszał pobrzę kiwanie naczyń w kuchni i wł asny oddech. Czas zatrzymał się w miejscu. Postać stoją cego przy schodkach czł owieka zakrzepł a w bezruchu... Wtem granatowa wiatró wka mignę ł a na tle ś ciany domu i nagle znikł a na werandzie. Stał o się to tak szybko, ż e Mandż aro przez chwilę trwał na miejscu jak zaczarowany. Gdy poją ł, co się stał o, wyprysną ł z szopy, pę dem przemierzył podwó rze i jednym sprę ż ystym skokiem pokonał schodki. Na werandzie był o pusto. W drzwiach kuchni stał a Trociowa. W rę kach trzymał a ociekają cy wodą garnek i mokrą ś cierkę.

— Co się stał o? — wyszeptał a nieruchomymi wargami.

Mandż aro przecią ł powietrze niecierpliwym gestem rę ki. Był już na schodach. Wpadł z takim rozpę dem, ż e zatrzeszczał y pod nim ż ał oś nie. Przesadzają c po trzy, cztery stopnie, gnał na gó rę. Korytarzyk pusty, drzwi do pokoju Marsjanina otwarte. Jak kula wpadł do ś rodka. W pokoju nie był o nikogo...

Trwał chwilę w stanie nieopisanego zdumienia, nie mogą c poją ć, co się stał o z nieznajomym, któ ry kilka sekund wcześ niej wś lizną ł się na klatkę schodową. Potem opanował o go zdenerwowanie. Zaczą ł krą ż yć, obszukują c ką ty, jakby ó w tajemniczy czł owiek zdematerializował się lub skurczył do rozmiaró w karzeł ka. Gdy poszukiwania nie dał y ż adnych skutkó w, poł oż ył się obok ł ó ż ka i zajrzał pod nie. Wł osy zjeż ył y mu się na gł owie... W ciemnym ką cie coś się poruszył o... I naraz ujrzał czarnego kota. Maciuś na jego widok zamiauczał przyjaź nie i wyskoczył spod ł ó ż ka.

— A idziesz, ty! — fukną ł nań ze zł oś cią i nagle roześ miał się.

Szukał groź nego i niebezpiecznego przestę pcy, a tymczasem u nó g ł asił mu się puszysty kot.

— Co u licha! — szepną ł. — Gdzie on się podział? Czarodziej czy moż e duch? Chyba jednak nie rozpł yną ł się?

Wszelkie dociekania wydał y mu się bezcelowe. Nie wierzył w cuda ani w duchy, ale w tym wypadku skł onny był pomyś leć, ż e sił y nadprzyrodzone pomogł y znikną ć tajemniczemu mł odzień cowi.

Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, jeszcze raz wyjrzał przez okno. Okno był o wprawdzie otwarte, ale trudno uwierzyć, by ten czł owiek zdą ż ył przez nie wyskoczyć. Mł ody Sherlock Holmes staną ł bezradnie na ś rodku pokoju. Pomyś lał, ż e ż ycie detektywa peł ne jest niespodzianek. Doszedł szy do tego wniosku, zszedł na dó ł, zostawiają c drzwi otwarte. W korytarzyku natkną ł się na Trociową. Stał a z tym samym nie wytartym garnkiem i z tym samym wyrazem bezgranicznej bezmyś lnoś ci na twarzy. Kiedy ją mijał, zapytał a:

— Czegoś tam szukał?

— Ducha — rzucił rozdraż niony i zaraz zapytał: — Czy ktoś tu schodził z gó ry?

— Nikt.

— A ten pan, co tu był przed chwilą?

— Przecie on już dawno sobie poszedł...

— Nikt nie schodził i nikogo nie był o?

Trociowa spojrzał a na chł opca podejrzliwie.

— Coś ty taki dziwny?

Mandż aro zacisną ł tylko zę by.

— W takim razie duch tu był — rzekł z przeką sem.

Trociowa uniosł a garnek do gó ry.

— Boż e, u nas też straszy!...

 

Mł ody Sherlock Holmes nie rezygnował jednak z dalszych poszukiwań Marsjanina. Uzbrojony w latarkę, szpulkę nici, szkic terenu i niewyczerpany zapas cierpliwoś ci, wspią ł się na zamek. Bez trudu odszukał dojś cie do lewego skrzydł a i wnet znalazł się w wielkiej sali z kolumnami. Tutaj w niewidocznym miejscu umocował koniec nici do kamienia.

Wszedł do ciemnego korytarza.

Na odgł os jego krokó w spod stropu oderwał o się kilka nietoperzy. Popiskują c cicho, wirował y nad jego gł ową, wprawiał y powietrze w ł agodny ruch. Mandż aro wzdrygną ł się, lecz wnet opanował ogarniają cy go lę k, a gdy po spiralnych schodach zaczą ł opuszczać się w gł ą b podziemi uspokoił się niemal zupeł nie.

Strumień jasnego ś wiatł a, biją cy z latarki, ś lizgał się po wilgotnych, omszał ych murach, wyrywał z ciemnoś ci opadają ce w dó ł stopnie. Nitka, któ rą rozwijał ze szpulki, dawał a mu uczucie bezpieczeń stwa. Ł ą czył a ten podziemny, mroczny ś wiat z powierzchnią ziemi.

Szedł wolno, ostroż nie. Jego bystrym oczom nie uszedł ani jeden szczegó ł.

Najpierw natkną ł się na tajemniczy znak skreś lony na murze biał ą kredą. Był to kwadrat przekreś lony po przeką tnych krzyż em.

„Już wiem — pomyś lał — to pewno tajemne znaki Marsjanina. Tak jak ja posł uguję się nicią, tak zapewne Marsjanin uż ywa tych znakó w”.

Nie omieszkał w tym miejscu uzupeł nić swego planu i przenieś ć nań ó w znak, któ ry w przyszł oś ci mó gł mu bardzo pomó c w cię ż kiej pracy detektywa.

W miejscu gdzie znajdował się tajemniczy znak, schody urywał y się nagle, przechodzą c w niewielką, liczą cą zaledwie trzy kroki szerokoś ci platformę. Z tego miejsca droga rozwidlał a się w dwó ch kierunkach — na wprost i na prawo. Mandż aro zatrzymał się i zawahał przez chwilę, lecz wnet na murze, na wysokoś ci oczu, ujrzał taki sam znak, któ ry wskazywał drogę wiodą cą w prawy korytarz. Teraz był już przekonany, ż e Marsjanin znaczy drogę tajemnymi znakami.

Chciał się jednak jeszcze upewnić, czy korytarz prowadzą cy na wprost jest ró wnież znakowany, wró cił wię c kilka krokó w. Wtem ze zdziwieniem ujrzał inny znak: kó ł ko przekreś lone pionowo.

„Co, u licha? — zastanowił się. — Czyż by obie drogi był y znaczone? ”

Postanowił iś ć za kwadratami. Droga wiodł a nisko sklepionym korytarzem. Był a sucha i dobrze wydeptana, tak ż e buty nie zostawiał y na niej ż adnego ś ladu. Co kilka krokó w na murze widniał kredowy znak — kwadrat z krzyż em. Panował a zupeł na cisza. W smudze ś wiatł a wirował lekki pył. Korytarz zdawał się nie mieć koń ca.

Mandż aro co chwila spoglą dał za siebie. Doznawał takiego wraż enia, jakby mu brakował o powietrza, a ś ciany korytarza parł y do ś rodka, gotowe zdusić go i zmiaż dż yć. W dł oni ś ciskał kurczowo szpulę z nić mi, a mię dzy spoconymi palcami czuł przesuwają cą się nitkę. Był o chł odno, ale koszula lepił a mu się do plecó w. Drż ał.

Naraz poczuł, ż e nitka naprę ż ył a się. Przystaną ł, chcą c ją rozluź nić, lecz gdy ruszył znó w do przodu, nitka opadł a wiotko, nie stawiają c oporu. Przerwana!

Zrobił o mu się nagle gorą co, a potem poczuł straszliwy lę k. Odwró cił się i zaczą ł biec w przeciwną stronę. Naraz na koń cu korytarza usł yszał czyjś gł os. Był tak wystraszony, ż e nie zrozumiał ani jednego sł owa, a gł os doszedł do niego jak z dna pró ż nej beczki — przytł umiony, a jednocześ nie tajemniczy.

Zatrzymał się gwał townie. Nadsł uchiwał dochodzą cych z gł ę bi korytarza gł osó w. Rezonowane przez puste sklepienie, rosł y, rozpł ywał y się w tajemne szepty.

Naraz usł yszał wyraź nie:

— Ktoś tu musiał być.

Mandż aro wyobraził sobie, ż e to czł owiek w granatowej wiatró wce przemawia do Marsjanina. Uczuł w kolanach obezwł adniają cą niemoc. Nie miał sił y postą pić kroku. Zdobył się jedynie na wysił ek przesunię cia wył ą cznika latarki. Korytarz pogrą ż ył się w zupeł nej ciemnoś ci. Doznał takiego uczucia, jakby mu ktoś zalepił smoł ą oczy. Z ciemnoś ci doszedł go wyraź ny, gł oś ny szept:

— Trzeba się wycofać.

W tej samej chwili, gdzieś w gł ę bi, za zał omem muru, prawdopodobnie na wą skiej platformie, mignę ł o nikł e ś wiateł ko. Na oś wietlonym wycinku muru zarysował się olbrzymi cień gł owy i ramiona czł owieka. Potem na tle ś ciany ukazał a się kobieca postać w spodniach. Przemknę ł a tak szybko, ż e chł opiec zdą ż ył zapamię tać jedynie jej sylwetkę i jeden szczegó ł — dziwnie upię te, srebrzyste wł osy. Za nią przemknę ł a postać mę ska — czł owiek w biał ych, pł ó ciennych spodniach... Za chwilę ś wiatł o przeszł o w ł agodny pó ł mrok, aż wreszcie zupeł nie zlał o się z ciemnoś cią. W ciszy sł ychać był o pospieszne kroki...

Z najwyż szym wysił kiem woli ruszył przed siebie. Począ tkowo szedł w zupeł nej ciemnoś ci jak czł owiek niewidomy. Po chwili zdecydował się zaś wiecić latarkę. Wą ska smuga ś wiatł a wskazał a mu drogę. Puś cił się w szaleń czy bieg. Dotarł do platformy, odnalazł spiralne schody, wspią ł się na korytarz nietoperzy i nawet nie wiedział, kiedy się znalazł w kolumnowej sali.

Oś lepił o go dzienne ś wiatł o. Chwilę stał bezwolnie, mruż ył oczy, by przepę dzić spod powiek taniec tę czowych figur.

Wreszcie gdy odzyskał zdolnoś ć swobodnego patrzenia, wybiegł przed mury i z uczuciem nieopisanej ulgi rzucił się w gę ste zaroś la.

Gdy nieco ochł oną ł, przypomniał sobie ostrzeż enie czł owieka w granatowej wiatró wce: „Nie krę ć się tutaj, bo to niebezpieczne. Wracaj lepiej do leś niczó wki i baw się z chł opcami... ”

 

 




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.