Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





ROZDZIAŁ CZWARTY



 

„Ś niadanie zapowiada się dzisiaj pogrzebowo” — myś lał Paragon, zbliż ają c się do jeziora.

Dzień wstał pochmurny. Nad nieruchomą taflą wody wisiał a szara, jednostajna pł yta zasnutego niskimi chmurami nieba. O tej porze brzeg był jeszcze pusty. Panował a poranna cisza. I woda wydawał a się zimna, ostygł a przez noc.

Chmury zbierał y się nad jeziorem, a nad Klubem Mł odych Detektywó w wisiał a istna burza. Wczoraj, gdy chł opcy wró cili z wywiadowczej wyprawy, zamiast kolacji dostali takie paternoster, ż e im w pię ty poszł o. Leś niczy zapowiedział, ż e bę dą musieli opowiadać się przy każ dym oddalaniu od domu, a jeż eli jeszcze raz wró cą tak pó ź no, odeś le ich wszystkich do Warszawy.

Ś niadanie zapowiadał o się ponuro, gdyż leś niczy wprawdzie powiedział już swoje, ale czekał o ich jeszcze kazanie od pani Lichoniowej. Najgorsze był o to, ż e musieli zachować tajemnicę i nie potrafili przedstawić niczego na swoje usprawiedliwienie. Ha, trudno — doroś li i tak nie zrozumieliby mł odych detektywó w. Dla nich to zapewne zabawa! Spró bowaliby sami posiedzieć godzinę na zamku wś ró d ciemnoś ci i potę pień czych ję kó w!

Zagł ę biony w myś lach Paragon zatrzymał się nad brzegiem. Pod trampkami zaszeleś cił sypki piasek. Woda stał a spokojnie jak zakrzepł a. Tylko daleko, na ś rodku jeziora, srebrzył a się drobnymi zmarszczkami. Przy brzegu był a tak przejrzysta, ż e chł opiec widział dokł adnie ł awicę mał ych rybek podpł ywają cych pod sitowie. Spoza sitowia wypł ynę ł a para perkozó w. Jeden z ptakó w, ujrzawszy chł opca, poszedł jak kamień pod wodę. Wynurzył się daleko i, nie zważ ają c już na nic, koł ysał się spokojnie. Drugi zaszył się w sitowie.

Paragon zrzucił z siebie ubranie. Chwilę stał jeszcze wpatrzony w oddalają cego się ptaka. Potem, bryzgają c czarnymi od kurzu nogami, rzucił się w wodę.

Począ tkowo wydał a mu się zimna, ale w miarę pł ywania rozgrzewał się. Kilkanaś cie metró w od brzegu zanurkował do dna. Otworzył oczy. Zielonkawa jak szkł o woda falował a lekko wokó ł niego. Na dnie leż ał czysty piasek, a na piasku porzucone muszle. Zł apał jedną, wypł yną ł z nią na powierzchnię.

Zdawał o mu się, ż e pozbył się wszelkich kł opotó w. Naraz usł yszał gł oś ne woł anie:

— Paragon! Hej, Paragon!

Spojrzał w stronę brzegu. Od lasu biegł Pereł ka. Spoza wysokich trzcin widać był o jego kró tko ostrzyż oną gł owę. Dobiegł do brzegu i zawoł ał jeszcze raz, zagarniają c rę ką powietrze. Maniuś podpł yną ł do niego.

— Czego się tak wydzierasz? Co się stał o?

Pereł ka nie mó gł zł apać oddechu.

— Ty — wyrzucił z siebie dyszą c — wielka sensacja! Znikł Marsjanin!

— Jaki Marsjanin?

— No, ten z poddasza.

Maniuś wyszedł z wody. Otrzą sną ł się jak zmoczony pies.

— Jak to: znikł?

— Po prostu nie ma go.

— To się znajdzie.

Pereł ka spojrzał na niego karcą co.

— Taka bomba, a ty, bracie, nic.

— Bo nie mogę tego wszystkiego zrozumieć. Znikł, rozpł yną ł się, wyparował?

Pereł ka skrzywił się.

— Nie wyparował, tylko Trociowa poszł a na gó rę ze ś niadaniem, puka, a tu drzwi zamknię te.

— A co, miał y być otwarte?

— Nie o to chodzi — ż achną ł się Boguś. — W ś rodku nikogo nie był o, ani Marsjanina, ani jego czarnej walizy. Mandż aro mó wi, ż e to pewnie jakiś szpieg.

Maniuś zł apał koszulę. Wytarł nią twarz.

— Na szpiega, bracie, za chudy.

— W każ dym razie jakiś przestę pca.

Paragon zrzucił mokre slipy. Wcią gną ł spodnie.

— Kiedy on zwiał?

— O, wł aś nie! — wykrzykną ł Pereł ka. — Ulotnił się jak duch. Nikt go nie widział.

— A samochó d?

— Samochó d stoi, jak stał.

Maniuś zarzucił na ramię koszulę.

— Ciekawe — powiedział z przeję ciem. — Sam zwiał, a samochó d zostawił? Coś w tym musi być...

— Coś w tym musi być — powtó rzył najmniejszy z trzech detektywó w. — Mó wił eś, ż e widział eś go wczoraj na zamku.

— Legalnie.

— Był z walizką?

— Nie.

— W takim razie ulotnił się w nocy.

— W takim razie ulotnił się w nocy — powtó rzył Paragon akcentują c każ de sł owo. Potem strzelił palcami: — Niech mnie hipopotam poł knie, jeś li w tej cał ej historii nie ma zagadki kryminalnej.

Pobiegli do leś niczó wki. Kiedy wpadli na podwó rze, stanę li z rozdziawionymi gę bami. Na werandzie zobaczyli bowiem okazał ą postać komendanta posterunku. Sierż ant Antczak rozmawiał z panią Lichoniową. Paragon zbliż ył się ostroż nie do werandy, zatrzymał się przy schodkach i udają c, ż e wykrę ca mokre slipy, ł owił uchem rozmowę.

— Jak on się nazywa? — pytał przedstawiciel wł adzy.

Pani Lichoniowa uniosł a ku niebu swe ł agodne oczy.

— Mó j Boż e, ż ebym to ja wiedział a.

— Przecież go pani zameldował a.

— Mó j Boż e — westchnę ł a pani Lichoniowa — nie zdą ż ył am go nawet zameldować.

— To niedobrze! To niedobrze! — mrukną ł sierż ant. — To znaczy — pani nawet nie wie, kto znikną ł z pani mieszkania?

Gospodyni westchnę ł a:

— Doprawdy nie wiem.

W tym momencie z kuchni wysunę ł a się jasna gł owa szefa detektywó w, Mandż ara. Po niezwykle poważ nej i skupionej twarzy chł opca moż na był o poznać, ż e od samego począ tku przysł uchiwał się rozmowie.

— Mam pomysł — zwró cił się do sierż anta. — Trzeba tylko sprawdzić numer rejestracyjny samochodu i w ten sposó b dowiemy się, jak się ten pan nazywa.

Na peł nej twarzy przedstawiciela wł adzy pojawił się grymas niezadowolenia. Sierż ant nie lubił, gdy ktoś wtrą cał się w jego sł uż bowe sprawy. Surowym spojrzeniem zmierzył chł opca.

— Zmiataj mi stą d! — tupną ł, aż deski zatrzeszczał y. — To nie twoje sprawy. Idź się bawić albo... — wykonał nieokreś lony ruch rę ką, kwitują c rozmowę. Potem zwró cił się do gospodyni: — Czy mó gł bym zobaczyć ten pokó j?

Po chwili oboje wchodzili po trzeszczą cych schodach na poddasze. Chł opcy zostali na dole. Gdy na gó rze trzasnę ł y drzwi, Mandż aro wyszeptał z przeję ciem:

— Panowie, mamy nową robotę.

Na werandzie ukazał a się czarna postać Trociowej. Kobiecina trzymał a w rę ku warzą chew oblepioną kaszką manną. Oczy miał a wystraszone, twarz pobladł ą.

— Mnie od razu nie podobał się ten pan — powiedział a gł osem stł umionym. — Jak moż na był o wynajmować mu mieszkanie? Teraz bę dą same kł opoty. — Uniosł a w gó rę warzą chew, jakby chciał a nią komuś pogrozić. — Taki był tajemniczy. Sł owa z nikim nie zamienił. Mó wię wam, chł opcy, mnie się on nie podobał.

— Mnie takż e — wtrą cił Mandż aro. — To typowy okaz przestę pcy.

Trociowa z obrzydzeniem zerknę ł a w stronę schodó w.

— Ź le mu z oczu patrzył o. — Zniż ył a gł os do ś wiszczą cego szeptu: — Mó wię wam, on na pewno miał coś wspó lnego z tymi duchami na zamku — pogroził a warzą chwią, jakby w ten sposó b chciał a potę pić wszystkie ciemne sił y, zamruczał a jakieś przekleń stwo i wycofał a się do kuchni.

Chł opcy jak na komendę parsknę li ś miechem.

— Zradiofonizowane duchy z wyż szym wykształ ceniem — rzekł Paragon, mruż ą c porozumiewawczo oko.

Mandż aro tracił go ł okciem.

— Te, jeż eli Marsjanin był wieczorem na zamku, to on... to on moż e ma coś wspó lnego ze skarbami.

— Dobrześ to wykombinował. Mnie się zdaje, ż e on ukrył się w zamku.

— I poszukuje skarbó w — wyrwał się Pereł ka.

Paragon uś miechną ł się do najmniejszego detektywa.

— Brawo! Inspektor Pereł ka robi wielkie postę py. Ja też tak myś lę, ż e on poszukuje w podziemiach jakichś skarbó w.

Mandż aro zamyś lił się.

— To przecież nie wiadomo. Ską d wiesz, ż e ukrywa się w podziemiach zamku?

— Widział em na wł asne oczy, jak zszedł do piwnic.

— To znaczy, ż e tam musi być jakieś zejś cie.

— Legalnie.

— A co zrobił z czarną walizą? Przecież jej nie miał przy sobie.

— Po walizę mó gł wró cić w nocy.

— A co w niej był o?

Paragon wzruszył ramionami.

— Ba, gdybym ja wiedział...

Mandż aro unió sł dł oń do czoł a.

— Tak, to ciekawe... Sł uchajcie, moż e on był w zmowie z tym malarzem?

— Moż liwe — wyszeptał Paragon — ale to wszystko mgliste domysł y. Trzeba koniecznie sprawdzić.

— O, wł aś nie — podją ł gorliwie Mandż aro — mamy nową zagadkę.

Wyją ł swó j nierozł ą czny notes i szybko zapisał: Sprawa numer dwa — Marsjanin.

— Bę dą jednak pewne trudnoś ci — zauważ ył rozsą dnie Paragon. — Dzisiaj nie wolno nam oddalać się od leś niczó wki.

— Legalnie — stę kną ł Pereł ka.

Mandż aro pokiwał gł ową.

— Wy zawsze wyszukujecie trudnoś ci. Czy nie przypominacie sobie, ż e Sherlock Holmes, zanim przystą pił do akcji, zamykał się u siebie na gó rze, grał na skrzypcach, palił fajkę, pił herbatę za herbatą i myś lał. Nic straconego, bę dziemy mieli czas do namysł u.

W tym momencie zatrzeszczał y schody, a na gó rze ukazał y się wysokie buty komendanta posterunku. Chł opcy rozstą pili się z respektem. Sierż ant nie przypuszczał nawet, ż e przechodzi obok mł odych detektywó w, któ rzy w przyszł oś ci jeszcze dobrze namą cą mu wody.

Tymczasem, nie zwracają c na nich uwagi, rzekł do pani Lichoniowej:

— Jeż eli jest samochó d, to mam nadzieję, ż e wł aś ciciel też się znajdzie. To jakiś dziwak albo pomylony.

Gospodyni westchnę ł a:

— Dał by Bó g, ż eby to się dobrze skoń czył o.

— Zapł acił pani za cał y miesią c?

— Tak.

— To czego pani się martwi?

— Dziwna sprawa, panie komendancie, a ja lubię przede wszystkim ł ad i porzą dek.

— Niech pani bę dzie spokojna, a jakby ktoś pytał się o niego, to niech mnie pani zawiadomi.

Unió sł dł oń do daszka i oddalił się wolnym, koł yszą cym się krokiem. Przechodzą c obok przedpotopowego wehikuł u, spojrzał nań z odrazą i pogardą.

Mandż aro zamienił z chł opcami porozumiewawcze spojrzenie.

— Dobra jest — szepną ł — on nie ma ochoty zajmować się tą sprawą.

 

— Jakoś nam obleciał o — szepną ł Pereł ka, pał aszują c z apetytem kaszę mannę obficie okraszoną masł em.

— Dzię ki szanownemu Marsjaninowi burza przeszł a bokiem i zapowiada się miejscowe rozpogodzenie — dorzucił Paragon.

Mandż aro siedział zamyś lony. Widać był o, ż e przeją ł się rolą Sherlocka Holmesa. Myś lał tak intensywnie, ż e gdy Paragon spojrzał na swego szefa, zdał o mu się, ż e w jego gł owie trzeszczą komó rki mó zgowe, a myś li promieniują jak ciał o radioaktywne.

A jednak ś niadanie nie przeszł o tak gł adko, jak się spodziewali.

Pani Lichoniowa postawił a na stole dzbanek z kawą, zatrzymał a się i powiodł a po chł opcach uraż onym spojrzeniem.

— Macie dobre apetyty, ł apserdaki. Wł aś ciwie nie powinnam wam dać ś niadania. Ż ebyś cie wiedzieli, co ja przeż ył am.

Chł opcy opuś cili gł owy i utkwili wzrok w nylonowym obrusie. Paragon pró bował ratować sytuację.

— Taka wdechowa ta kaszka, pro... pani, ż e grzechem był oby jej nie zjeś ć. Takiej kaszki nawet w „Bristolu” się nie dostanie.

Tym razem gospodyni nie zwró cił a uwagi na komplementy chł opca.

— Co ja się strachu przez was najadł am. Już chciał am iś ć na milicję. Jak moż na tak pó ź no wł ó czyć się po nocy?

— Nie mieliś my, ciociu, zegarka — wtrą cił niefortunnie Pereł ka.

To jeszcze bardziej rozsierdził o ł agodną panią Lichoniową. Uderzył a pię ś cią w stó ł, aż kubki podskoczył y i zabrzę czał y ł yż eczki.

— Waszym psim obowią zkiem jest przyjś ć na kolację, a potem jazda spać! — W tym miejscu gł os jej się zał amał, przeszedł w ł agodną skargę: — Pomyś lcie, co by to był o, gdybyś cie byli blisko zamku. Tam straszy, a wy... — Przeż egnał a się szybko. — W imię Ojca i Syna, nie mogę nawet wyobrazić sobie!

Paragon kopną ł pod stoł em Pereł kę. Ten zamrugał tylko rudawymi rzę sami i zrobił taką niewinną minę, jakby w tej chwili spadł z nieba. Paragonem wstrzą sną ł wewnę trzny ś miech. Zdł awił go jednak szybko i odezwał się pokornym gł osem:

— Niech mi wł osy na podniebieniu wyrosną, jeś li to się jeszcze powtó rzy.

Gospodyni zwró cił a ku niemu peł ne wzruszenia oczy.

— Ty, Paragon, jesteś z nich najrozsą dniejszy. Powinieneś ich pilnować.

Paragon podnió sł szelmowsko gł owę.

— Zrobione, pro... pani. Teraz bę dą chodzić jak w przedszkolu, za rą czkę — i posł ał Pereł ce porozumiewawcze mrugnię cie.

Pani Lichoniowa ze zrozumieniem pokiwał a gł ową.

— Pamię tajcie, ż eby mi to był o ostatni raz, bo was odeś lę do Warszawy.

— Jak w przedszkolu, pro... pani — powtó rzył Paragon.

— No, chciał abym wiedzieć — zabrał a pustą wazę po mannie, drobnymi kroczkami poszybował a w stronę kuchni. W drzwiach odwró cił a się jeszcze. — Taki prezent dostał am od was na imieniny. Wstyd!

Gdy znikł a w kuchni, chł opcy odetchnę li z ulgą.

— Niż baryczny ustę puje — powiedział Paragon. — Zanosi się na rozpogodzenie. — Naraz zwró cił się do Pereł ki: — Te, Boguś, kiedy twojej cioci imieniny?

— Jutro.

— Oczywiś cie, pię tnasty sierpnia, Marii. Czegoś nam nie przypomniał?

— A co chcesz zrobić? — spytał wyrwany z zamyś lenia Mandż aro.

— Jak to: co? Trzeba po warszawsku, z honorem, jakiś prezent zorganizować.

— Nie mamy forsy.

— Jesteś my, ż e tak powiem, na goś cinnym garnuszku, to należ y ruszyć elektronowym mó ż dż kiem. Nie bó jcie się, Paragon coś wykombinuje.

— Moż e byś my przynieś li kwiaty? — zaproponował Pereł ka.

— Gdzie masz, bracie, kwiaty? — skrzywił się Mandż aro.

— Na plebani!.

Paragon cmokną ł zniecierpliwiony.

— Odpada. Detektywom nie wypada organizować wią zanki na plebanii. Ja już forsę wykombinuję.

Mandż aro przeraził się.

— Tylko ż eby nie był o wsypy, Paragon.

— Jakiej wsypy?! — obruszył się Maniuś. — Wszystko bę dzie korekt. Wezmę wó zek, pó jdę na stację i odwiozę goś ciom walizki. Dobry pomysł?

— Fenomenalny! — zawoł ał z podziwem Pereł ka. — Ja ci pomogę.

— Pó jdziemy z tobą — rzekł Mandż aro.

— Myś lcie lepiej, jak rozwią zać sprawę Marsjanina. Z resztą sam sobie poradzę. W sprawach finansowych to ze mnie specjalista. Dwa razy obró cę i bę dzie kapitał na prezent.

— A co kupimy?

— Nie ma zmartwienia, ciocia Pereł ki bę dzie zachwycona. Moż e nam wreszcie przebaczy.

 

Po ś niadaniu atmosfera nieco się oczyś cił a. Leś niczego nie był o od rana. Poszedł na wyrą b dopilnować robotnikó w leś nych. Pani Lichoniowa krzą tał a się wokó ł gospodarstwa. Z daleka sł ychać był o jej pię kny, wysoki gł os, jak ś piewał a „Kukuł eczkę ”. Prawdopodobnie miną ł jej gniew, a codzienne zaję cia kazał y zapomnieć o kł opotach z chł opcami. Stara Trociowa siedział a na werandzie. Obierał a na obiad ziemniaki. Jej szara, pomarszczona twarz co chwila zwracał a się ku murom sterczą cej nad linią lasu baszty. Staruszka jeszcze raz przeż ywał a okropnoś ć dwó ch ostatnich wieczoró w i dociekał a, co to takiego mogł o się zdarzyć, ż e w zamku przebudził y się zł e duchy.

W leś niczó wce panował spokó j.

Paragon poszedł do wozowni sprawdzić stan rę cznego wó zka, za pomocą któ rego miał zamiar zbić kapitał na kupno prezentu. Do tej pory jednak nie wiedział, co to ma być za prezent. Gdyby miał duż o pienię dzy, kupił by pię kny, jedwabny szal, taki sam, jaki ciocia Frania przechowywał a w kufrze na Gó rczewskiej. Był to karminowy szal z pię knymi, czarnymi ró ż ami. Ale takiego szala nie kupi, choć by codziennie odwoził goś ciom walizki.

Z zamyś lenia wyrwał go Pereł ka. Zjawił się w drzwiach wozowni z niezwykle tajemniczą miną.

— Gdzie Mandż aro? — zapytał na wstę pie.

— Szef w naszym namiocie myś li, jak rozwią zać sprawę Marsjanina. Jeż eli mu gł owa pę knie, to, daję sł owo, nie moja wina.

Pereł ka zbliż ył się do Paragona.

— Te, sł uchaj — wyszeptał — moż e by tak iś ć tam na gó rę, do Marsjanina?

— Gdzie, na zamek?

— Nie, do jego pokoju.

— Po jakiego jasnego goł ą bka?

— Moż e on tam coś zostawił.

Paragon unió sł dł oń do czoł a.

— Niezł y pomysł. Ż e ja też o tym nie pomyś lał em!

— No, widzisz, teraz Pereł ka musi za was dedukować — powiedział z dumą mał y detektyw.

Rozejrzeli się, czy nikt ich nie widzi. Drzwiami od podwó rza weszli do kuchni, przez ciemny korytarz prześ liznę li się na schody. Skradali się cicho na palcach, by zeschnię te deski nie trzeszczał y. Na koń cu schodó w natrafili na drzwi. Paragon nacisną ł klamkę. Stary zamek zazgrzytał i puś cił. Pchnię te drzwi odsł onił y mał y, mansardowy pokoik.

— Jak on tu się zmieś cił? — wyszeptał Paragon.

Pereł ka unió sł palec do ust.

— Psss! Bo nas ktoś usł yszy.

Pokó j był mał y, ale, wbrew zapewnieniom gospodyni, jasny i przytulny. Drewniane ś ciany pachniał y ś wież ym pokostem, a w uchylonym oknie aż pienił o się od czerwonych pelargonii. Z okna widać był o czuby drzew, a nad nimi wyniosł ą basztę zamczyska.

Chł opcy stanę li w progu. Dł ugą chwilę wodzili po pokoju rozognionymi oczyma.

Po chwili, gdy ochł onę li z pierwszego wraż enia, zabrali się do poszukiwań. Na podł odze leż ał o kilka starych gazet i zmię tych papierkó w. Rozwijali je starannie, w nadziei, ż e odnajdą przynajmniej drobny ś lad, któ ry by im pozwolił zadzierzgną ć wą tek ś ledztwa. Lecz za każ dym razem doznawali rozczarowania. Wreszcie zatrzymali się przed ł ó ż kiem. Był o jeszcze zaś cielone. Paragon zlustrował je bacznym spojrzeniem.

— Ciekawe — powiedział jakby do siebie. — Jeszcze w nocy leż ał tutaj Marsjanin...

Naraz zwró cił się do Pereł ki:

— Te, a moż e... coś pod ł ó ż kiem?

Pereł ka w mig zrozumiał myś l przyjaciela. Jak bramkarz w robinsonadzie rzucił się na podł ogę i kocimi ruchami wczoł gał pod ł ó ż ko. Przez chwilę wystawał y mu tylko pię ty. Potem spod ł ó ż ka wydobył się triumfalny okrzyk:

— Jest!

— Co jest?

— Notes i jakaś mapka.

— Dawaj piorunem!

Pereł ka wyskoczył spod ł ó ż ka zziajany, ze zmierzwionymi wł osami i roziskrzonymi oczami. W dł oni trzymał notes w ż ó ł tej, plastykowej oprawie i mał ą mapkę, wyrysowaną na pergaminowym papierze.

Podeszli do okna. Paragon wydarł mu z rę ki notes. Nerwowo zaczą ł wertować kartki. Najpierw odnaleź li kilka numeró w telefonó w z warszawskimi adresami, potem jakieś tajemnicze notatki. Pismo był o niewyraź ne, wię c mozolili się wspó lnie, by odczytać przynajmniej fragmenty zapiskó w. Tuż za numerami telefonó w, na pierwszej stronie notatek, widniał o serce przebite strzał ą, a obok napis drukowanymi literami: ZIUTEK

— Ciekawe — wyszeptał Pereł ka. — Moż e to jakiś szyfr?

Paragon skrzywił się.

— Zalatuje mi jaką ś romantyczną historią. I pismo wydaje mi się babskie.

— Moż e to dla zmylenia sł uż by ś ledczej — szepną ł Pereł ka.

— To się okaż e — rzekł niezwykle poważ nie Paragon. — Czytaj dalej. Szkoda, ż e w naszej brygadzie nie mamy specjalisty grafologa.

Nachylił się nad notesem i nosem orał kartkę zapisaną drobnym pismem. Sylabizował:

W poniedział ek sukienka z pralni... Ś roda, godz. 5, randka z Z. List do Lali... Mira, mał pa, nie oddał a 100 zł... 10 dkg mą ki, 2 jaja, dwie ł yż ki ś mietany, 5 dkg margaryny...

Paragon parskną ł ś miechem.

— Jak ciocię Franię kocham, przepis na ciastka.

Ale Pereł ka uparł się.

— Mó wię ci, ż e to szyfr. Sł awni przestę pcy, a zwł aszcza szpiedzy, posł ugują się zawsze szyfrem. Serce przebite strzał ą moż e oznaczać na przykł ad...

— Na przykł ad co? — zapytał sceptycznie Paragon.

— Byle co. Moż e jednostkę wojskową albo miejsce ukrycia skarbu.

— Dobrze, a gdzie masz klucz do odczytania szyfru?

— Trzeba wydedukować.

— W jaki sposó b?

— Na przykł ad: Mira, mał pa, nie oddał a 100 zł — to moż e być: 100 metró w na prawo znajduje się skł ad amunicji.

Paragon pokiwał gł ową.

— Z ciebie kosmiczny fantasta. Tyś powinien zamiast Ł ajki latać w mię dzyplanetarnych przestrzeniach. Mira jest na pewno mał pą, bo nie oddał a pienię dzy.

Pereł ka skrzywił się. Przykro mu był o, ż e Paragon tak bezpardonowo zburzył jego koncepcję o szyfrze. Bronił się jeszcze:

— No, dobrze, ale ską d ten notes znalazł się pod ł ó ż kiem Marsjanina?

— Czy tylko Marsjanin mieszkał w tym pokoju? Przed nim mogł a mieszkać jakaś pani, któ ra przebił a strzał ą serce Ziutkowi. Kapujesz?

— Kapuję — ustą pił niechę tnie Pereł ka — ale w każ dym razie musimy schować ten notes. A nuż okaż e się, ż e to szyfr?

Paragon nie odpowiedział. Jego spojrzenie przesunę ł o się na mapkę. Wzią ł ją z rę ki Pereł ki i przyjrzał się uważ nie.

— O! — zawoł ał. — Tu mamy prawdziwy dokument! Patrz, bracie! Plan cał ego zamku!

Chwilę wydzierali sobie z rą k szeleszczą cy arkusz pergaminowego papieru. Na szczę ś cie papier okazał się mocny i przetrwał ten napad niecierpliwoś ci. Chł opcy zgodnie pochylili gł owy nad tajemniczym planem. Nie ulegał o wą tpliwoś ci, ż e był to plan zamku, a raczej jego podziemi, gdyż nadziemne mury zaznaczone był y jedynie przerywaną linią. Moż na był o rozpoznać gł ó wną basztę, gotycką bramę, dziedziniec ze studnią i lewe skrzydł o z pozostał ymi jeszcze strzelnicami. Ale gł ó wny temat mapy stanowił y podziemia. Paragon wpadł na to pierwszy, rozpoznawszy zejś cie z lewego skrzydł a do tajemniczego korytarza, któ rym ubiegł ej nocy wydostał się wraz ze studentami na zewną trz muró w.

— Panie inspektorze Albinowski! — zawoł ał grzmocą c po ramieniu Pereł kę. — Zrobiliś my epokowe odkrycie kryminolo-lo-lo... — ję zyk utkną ł mu na ś rodkowej sylabie i odmó wił posł uszeń stwa.

Pereł ka podskoczył z uciechy.

— To ja znalazł em tę mapę.

— Legalnie. Dostaniesz za to order albo Marsjanin upiecze cię na kosmicznych promieniach ultrafioł kowych. Grunt, ż e mamy plan tajemnych przejś ć. Teraz moż emy na wł asną rę kę szukać skarbó w.

Pereł ka spojrzał na przyjaciela z wyrazem ni to uznania, ni przeraż enia.

— Paragon, czy ty naprawdę myś lisz, ż e tam są ukryte skarby?

Maniuś wydą ł wargi.

— Mam nadzieję, ż e Marsjanin nie szuka pod basztą chrabą szczy majowych. Po co by tam taskał czarną walizkę? Rozumiesz: czarną! Nie brą zową ani w kratkę, tylko czarną...

Pereł ka patrzał na Paragona jak urzeczony.

— Rzeczywiś cie, czarną... W tym coś musi być.

— A tu patrz, bracie! — Paragon trzepną ł dł onią w mapkę. — Widzisz te tajemnicze znaki?

Pereł ka niż ej pochylił gł owę nad planem. Istotnie, cał y plan upstrzony był dziwnymi znakami. Najczę ś ciej powtarzał y się krzyż yki, kó ł ka i kwadraciki w najrozmaitszych barwach. Widniał y ró wnież drukowane litery i cyfry. W dwó ch miejscach znaki przybrał y kształ t nietoperzy. To najbardziej zastanowił o mł odych detektywó w.

— Kapujesz? — zapytał szeptem Paragon.

— Nic nie kapuję — Pereł ka zaprzeczył ruchem gł owy i spojrzał bł agalnie na przyjaciela.

— To jest wł aś nie tajemniczy szyfr Marsjanina i jego wspó lnikó w.

— Jakich wspó lnikó w?

— On musi mieć wspó lnikó w. Sam by się nie odważ ył zejś ć w podziemia. Te znaki zaprowadzą nas do skarbu.

Pereł ka patrzył z respektem.

— Paragon — wyszeptał — mó ż dż ek rzeczywiś cie masz elektronowy. Ja bym na to nie wpadł.

— Gł upstwo — uś miechną ł się Paragon. — Jestem teraz pewien, ż e trafiliś my na ś lady poszukiwaczy skarbó w.

Pereł ka zatarł dł onie i podskoczył kilka razy jak konik polny.

— To jest naprawdę poważ ne zadanie. Trzeba zawiadomić Felka.

Paragon przymruż ył oko.

— Pan nadinspektor Mandż aro ł amie sobie ł epetynę, a myś my wpadli na trop...

— Tylko, Paragon, nie bą dź ś wica i powiedz mu, ż e to ja pierwszy znalazł em tę mapę.

— To się samo przez się rozumie. Zostaniesz przedstawiony do pochwał y.

 

Kiedy chł opcy weszli do szał asu, nadinspektor Mandż aro leż ał na cetynie pogrą ż ony w cał kowitej zadumie. W dł oni trzymał nieodł ą czny notes. Dedukował.

Na jego widok Paragon uś miechną ł się cierpko, zamienił porozumiewawcze spojrzenie z Pereł ką i zapytał z nutką kpiny:

— Czy pan nadinspektor rozpracował już sprawę Marsjanina?

— Nie przeszkadzać — rzekł z grobową powagą Mandż aro. — Mam już pewną koncepcję. Zdaje mi się, ż e ten Marsjanin znikną ł z poddasza, ż eby zmylić wł adze ś ledcze. W tym celu zostawił na podwó rzu samochó d, któ ry nie przedstawia ż adnej wartoś ci. Sam zaś ulotnił się wraz z czarną walizą.

— Uhm — potwierdził Paragon, trą cają c ł okciem Pereł kę. — Dlatego wł ó czył się wczoraj po zamku.

— Wł ó czył się po zamku, ż eby go ktoś zobaczył. Na tym wł aś nie polega jego podstę p. Tymczasem mó gł wyjechać nocnym pocią giem...

— Lipa z sosną ró wno rosną — przerwał mu nagle Pereł ka.

Mandż aro zgromił go spojrzeniem.

— Co chciał eś przez to powiedzieć?

— Ż e twoja metoda dedukcji jest, niestety, do chrzanu.

Mandż aro zerwał się. Staną ł naprzeciwko Bogusia.

— Inspektorze Albinowski, przywoł uję cię do porzą dku!

W tym momencie Paragon wyją ł z kieszeni plan, podsuną ł go szefowi pod sam koniec nosa.

— Panie nadinspektorze, tutaj mamy dowody, ż e nasz Marsjanin przebywa na zamku.

Mandż aro cofną ł się o pó ł kroku.

— Co to? — zapytał niezwykle zaskoczony.

Wtedy chł opcy na przemian ję li mu tł umaczyć olbrzymie znaczenie swego odkrycia. Tak mu tł umaczyli, ż e w koń cu nic z tego nie zrozumiał. Dopiero gdy rozł oż yli przed nim plan i objaś nili jego znaczenie, pan nadinspektor zrobił niewyraź ną, minę.

— Ja też tak przypuszczał em — powiedział nieco speszony.

Paragon parskną ł ś miechem.

— Wiesz co, Feluś, ty nie ró b z siebie waż nego. Jeż eli jesteś morowy chł op, to przyznaj się, ż e ź le wykombinował eś.

Mandż aro obją ł go chł odnym spojrzeniem.

— Nie powiedział em wam, ż e miał em jeszcze drugą koncepcję.

Pereł ka staną ł mię dzy nimi.

— Ja was bł agam, nie kł ó ć cie się!

Paragon uś miechną ł się z politowaniem.

— Ja się nie kł ó cę, ale nie lubię, jak ktoś chce być mą drzejszy od samego siebie.

Mandż aro nachmurzył się, gł owę wysuną ł do przodu jak zaczepny kogut.

— Co ci się nie podoba, Paragon? — zapytał wyzywają co.

Maniuś machną ł mu rę ką przed nosem.

— Nie wygł upiaj się.

Mandż aro poczerwieniał. Zacisną ł pię ś ci i jeszcze bardziej pochylił gł owę.

— Moż e nie chcecie, ż ebym był nadinspektorem?

— Nie o to chodzi — pisną ł pojednawczo Pereł ka.

Paragon ż achną ł się.

— Moż esz być nawet szefem cał ego Scotland Yardu.

— Rozumiem. Moż e ty chcesz być nadinspektorem?

Paragon wł oż ył lekceważ ą co rę ce do kieszeni.

— Znasz mnie. Nie zależ y mi na tym.

— Mnie też.

— Widocznie ci zależ y, bo się szarpiesz.

Mandż aro opuś cił wolno rę ce gotowe do bó jki. Cofną ł się, uś miechną ł pogardliwie i rzekł zał amują cym się gł osem:

— Mylisz się. Moż ecie teraz zostać sami. Ja rezygnuję.

To powiedziawszy, odwró cił się i szybkim krokiem wyszedł z szał asu.

— Mandż aro! — zawoł ał stł umionym gł osem Pereł ka.

Lecz Mandż aro nie odwró cił się. Pereł ka ruszył za nim, chcą c go zatrzymać. Paragon chwycił go za rę kaw.

— Daj mu spokó j. Nie bę dziemy go prosić. Jak taki waż ny, to niech idzie. Sami damy sobie radę.

Pereł ka stał u wejś cia do szał asu i patrzył niespokojnie za odchodzą cym Mandż arem. Ten szedł wolno, brodzą c po kolana w bujnej trawie. Zwiesił gł owę, lekko się pochylił. Widać był o, ż e z ż alem opuszcza szał as. Gdy był już przy pierwszych drzewach, obejrzał się przez ramię, lecz ujrzawszy stoją cych przed szał asem chł opcó w, odwró cił szybko gł owę i ruszył biegiem. Po chwili znikł mię dzy drzewami.

Pereł ka westchną ł ż ał oś nie.

— Szkoda. — Potem zwró cił się do Paragona: — Có ż eś narobił?

Paragon stał zł y, zasę piony. On też ż ał ował, ż e tak fatalnie zakoń czył a się ta nieprzewidziana sprzeczka. Nie spojrzał na Pereł kę, tylko powiedział gł oś no:

— Jak nie chce, to nie trzeba!

Pereł ka pokiwał z politowaniem gł ową.

— Był o nas trzech, a teraz?

Paragon wcią ż jeszcze patrzał na skraj lasu, gdzie przed chwilą znikną ł ich przyjaciel.

— Teraz? — powiedział jakby do siebie. Chwilę zastanawiał się, po czym zaś wistał przez zę by pierwsze takty „Ri-fi-fi”. — Teraz — rzekł z hamowaną zł oś cią — muszę iś ć na dworzec, ż eby zarobić forsę na prezent.

 

 




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.