Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





ROZDZIAŁ TRZECI



 

O sió dmej Paragon był już na dziedziń cu zamkowym. Pamię tał doskonale instrukcje Mandż ara: „Bą dź ostroż ny i za wszelką cenę dowiedz się, jak oni to robią z tą zjawą na baszcie. To dla nas bardzo waż ne”.

„Oczywiś cie, ż e waż ne — pomyś lał z przeką sem. — On też waż ny. Sam zgodził się wspaniał omyś lnie na czekanie w krzakach i przerwanie przewodu. W ten sposó b chce jeszcze raz sprawdzić, czy gł oś nik ma poł ą czenie z namiotem. Strasznie niebezpieczna robota! Mał ego Pereł kę posył a na polanę. Cwaniak! A jak go tam zł apią, to powie, ż e dobry detektyw nigdy nie da się zaskoczyć. A niech mu tam! Wolę tropić ducha na baszcie niż siedzieć w krzakach. Czekaj, panie szefie, bę dę zasmarkanym krasnalem, jeś li nie zł apię za pię tę tego ducha z baszty! ”

Tak mę drkował pan inspektor Paragon, stoją c na ś rodku dziedziń ca i rozglą dają c się dokoł a. Był o cicho, tak cicho, ż e sł yszał skapują cą w studni wodę i szelest jaszczurek w dzikim winie. Sł oń ce zapadł o już za mury. Jeszcze tylko korona baszty lś nił a jak odlana z miedzi. Nad basztą jaskó ł ki szył y czysty bł ę kit szybkimi ś ciegami. Samotna wrona odezwał a się w zał omie muru, potem spł ynę ł a jak strzę p czarnego pł ó tna. Wś ró d muró w panował przyjemny chł ó d.

Paragon postanowił przed przystą pieniem do akcji przeprowadzić kró tki wywiad z sympatycznym dziadkiem. W tym celu skierował się ku podcieniom. Wś ró d gę stych chwastó w wił a się wydeptana ś cież ka. Prowadził a na drugi, mniejszy i jeszcze bardziej zaroś nię ty dziedziniec. Tutaj wł aś nie był o przejś cie do lewego skrzydł a.

Gdy staną ł u wylotu podcieni, ujrzał dziadka szamocą cego się z wielką, biał ą kozą.

— Hej, Zazula! Hej! — woł ał dziadek ze zł oś cią, starają c się skró cić powró z, na któ rym był a uwią zana brodata niewdzię cznica. Zazula stawał a dę ba, wyrywał a się, beczał a wniebogł osy.

Maniuś podszedł bliż ej.

— Szanowanie dziadkowi — powiedział z wrodzoną galanterią. — Moż e pomó c poskromić to uparte bydlę?

Dziadek wypuś cił z rą k sznur.

— Ty znowu tutaj?

— Przyszedł em odwiedzić dziadka — uś miechną ł się przyjaź nie. — Moż e trzeba wody przynieś ć?

Dziadek z niedowierzaniem pokrę cił siwiutką gł ową.

— Coś za czę sto tu przychodzisz.

— Okropnie mi się podobają te prehistoryczne ruiny — palną ł bez zmruż enia powiek. — A szczegó lnie piastowska baszta.

Staruszek zmarszczył brwi.

— Już ci mó wił em, ż e baszta zamknię ta. Przyjdź jutro, to cię wpuszczę! Dzisiaj nie mogę.

Maniuś zbliż ył się jeszcze bardziej, wspią ł się na palce i zapytał szeptem:

— Dziadku, a czy dzisiaj bę dzie straszyć?

Dziadek ofukną ł go:

— A idź ty, smyku! Za duż o chcesz wiedzieć.

Paragon uś miechną ł się szelmowsko.

— To ja dziadkowi powiem: bę dą, ale kró tko...

Dziadek poruszył bladymi wargami. Chciał coś powiedzieć, ale go zamurował o. Paragon wykorzystał tę kró tką chwilę.

— Jak się mają szanowne duchy? — zapytał z przeką sem.

Dziadek prychną ł jak stary kot.

— A idziesz ty, zł e nasienie! Czego tu szukasz? Uważ aj, ż ebyś stą d cał y wyszedł. Już pó ź no. Czas wracać do domu.

— Zaraz idę — uspokoił go mł ody detektyw. — Chciał em się tylko dowiedzieć, co to za ludzie mieszkają pod zamkiem w namiotach.

Dziadek nasroż ył rzadkie, poż ó ł kł e od tytoniu wą sy.

— Co ty mnie tak wypytujesz, jakbyś był milicjantem? Wracaj lepiej do domu, bo zaraz się ś ciemni...

Paragon zrezygnował z dalszych pytań. Zrozumiał, ż e od dziadka nie wydę bi ż adnych informacji. Cmokną ł wię c znaczą co, rozejrzał się i rzekł tak beztrosko, jakby przyszedł tutaj jedynie w celu podziwiania widokó w.

— Jaki pię kny wieczó r, aż szkoda odchodzić.

Dziadek uś miechną ł się pojednawczo.

— No, idź już, idź. A jutro rano wpuszczę cię na basztę. Stamtą d dopiero widok! Ho, ho, ho!

Maniuś unió sł dł oń do daszka.

— W takim razie najmilszych snó w! Szanowanie!

— Dobranoc, chł opcze! — poż egnał go z ulgą dziadek.

 

Paragon znikną ł w podcieniach. Nie wró cił jednak na wielki dziedziniec. W murze spostrzegł bowiem wył om prowadzą cy zapewne do lewego skrzydł a zamku. Wył om był cał y zaroś nię ty dziką kaliną. Na linii, gdzie mury stykał y się z ciemnieją cym niebem, widać był o wielką szczerbę. Nasz dzielny detektyw ukrył się w gę stwinie. Nasł uchiwał. Był o cicho. Widocznie dziadek zdoł ał już poskromić kozę, gdyż od strony bocznego dziedziń ca nie dochodził najmniejszy szmer.

Chł opiec szybko przedarł się przez zaroś la, wspią ł się po wystę pach w poszczerbionym murze i wnet znalazł się w mał ej, zacisznej wież yczce. Jej kamienna, na poł y chwastami zaroś nię ta wnę ka był a osł onię ta z trzech stron murami. Gdy wyjrzał przez otwó r strzelnicy, z radoś cią stwierdził, ż e wież yczka stanowi znakomity punkt obserwacyjny: z jednej strony widać z niej był o cał y wielki dziedziniec, z drugiej — mał y dziedziniec z pasą cą się kozą, a dalej ruiny lewego skrzydł a zamku.

Ten rejon starego zamku zainteresował chł opca najbardziej. Sł yszał już o nim od wujka Pereł ki. Lewe skrzydł o stał o się przecież przyczyną nocnych harcó w zgranej szajki przestę pcó w. Có ż krył o się we wnę trzu tych ruin, ż e mieszkań cy ż ó ł tych namiotó w bronili do nich dostę pu?

Inspektor Paragon, ukryty w zacisznej wież yczce strzelniczej, bacznie obserwował ruiny lewego skrzydł a. Otoczone zmurszał ym, walą cym się murem obronnym, zagarnię te niemal cał kowicie przez falę chwastó w i krzewó w, oplecione kaliną i dzikim winem, szczerzył y jeszcze ku niebu pokruszone zrę by ś cian i wę gł ó w. Na wprost wież yczki znajdował a się smukł a kolumna podpierają ca walą cy się strop. Pod nią bielał o kilka marmurowych stopni prowadzą cych do zacienionego wnę trza jak do tajemniczej jaskini...

Wł aś nie teraz, gdy obserwował to wejś cie, spostrzegł ze zdziwieniem wysuwają cą się z jego gł ę bi postać. Był to szczupł y mę ż czyzna w jasnych, pł ó ciennych spodniach i granatowej, sportowej koszuli. Z tej odległ oś ci trudno był o rozpoznać jego rysy twarzy. Paragona uderzył a jedynie bujna czupryna opadają ca na kark nieznajomego.

Chł opiec cofną ł się, wytę ż ył wzrok... Mę ż czyzna, któ ry staną ł na stopniach, rozejrzał się uważ nie, jakby chciał się upewnić, ż e nikt go nie ś ledzi... Potem zszedł wolno ze stopni i znikł w cieniu.

„Czego on tam szuka? ” — myś lał Paragon.

Tajemnicza postać tak bardzo go zainteresował a, ż e postanowił stwierdzić, kim był nieznajomy. Szybko i zrę cznie zsuną ł się z wież yczki i wnet znalazł się pod podziemiami. Teraz bardzo ostroż nie skradał się w stronę lewego skrzydł a. Wą ska ś cież ka prowadził a jak nitka wś ró d bujnych zaroś li. Z daleka widać był o kamienną kolumnę oś wietloną jaskrawo ostatnimi promieniami sł oń ca... Paragon zbliż ył się do kolumny. Naraz z lewej strony, w cieniu, ujrzał tego samego czł owieka...

Obró cony do chł opca plecami, stał przed rozpię tym na sztalugach kartonem i szybkimi ruchami nakł adał farby.

„Malarz” — pomyś lał zawiedziony detektyw i westchną ł ż ał oś nie.

Malarz odwró cił się gwał townie, pokazują c bladą, nie ogoloną twarz.

— Przepraszam — powiedział rezolutnie chł opiec. — Widzę, ż e pan tu historyczne mury uwiecznia.

Malarz był zaskoczony.

— Czego tu szukasz? — zapytał opryskliwie.

— Przepraszam — powtó rzył chł opiec. Przymruż ywszy oko dodał: — Czy moż na spojrzeć z podziwem na to arcydzieł o?

— Nie przeszkadzaj, nie widzisz, ż e pracuję? — rzekł już malarz ł agodniej.

Paragon bez zaproszenia zbliż ył się do obrazu. Był a to nie dokoń czona akwarela. Z mokrych jeszcze plam wył aniał y się wyraź ne zarysy kolumny i marmurowych schodó w. Chł opiec pokrę cił z uznaniem gł ową..

— Pierwszorzę dne! Jak ciocię kocham, ja bym czegoś takiego nie namalował!

Tym powiedzeniem rozbroił malarza. Mę ż czyzna o bladej, zaroś nię tej twarzy parskną ł ś miechem.

— Interesujesz się malarstwem?

— Trochę... Na wiosnę wymalował em cioci drzwi na olejno. Cud nie robota! — cmokną ł z podziwem. — I w ogó le lubię artystó w.

— To ł adnie — uś miechną ł się malarz.

— Ciekaw jestem, ile pan za taki jeden obraz zał apie?

— Niewiele... niewiele.

— To nie warto się mę czyć.

Malarz zatrzą sł się cał y ze ś miechu.

— Masz rację. Nie warto się mę czyć.

Paragon patrzył na akwarelę z miną wielkiego znawcy.

— Ł adne to — zauważ ył — ale ja bym co innego namalował.

— Na przykł ad?

— Na przykł ad duchy straszą ce na baszcie.

Twarz malarza spochmurniał a.

— Duchy? A co ty wiesz o duchach?

— Ja? — Paragon drasną ł go uważ nym spojrzeniem. — Wiem tylko tyle, ż e podobno tu straszą.

Malarz chwycił go mocno za ramię.

— Sł uchaj — wyszeptał — jeż eli wiesz, kto to straszy, to powiedz. Nie bę dziesz ż ał ował.

Chł opiec wzruszył ramionami. „Ty, braciszku — pomyś lał — jesteś za bardzo ciekawy”. Potem powiedział spokojnie:

— Gdybym wiedział, to bym panu jak na spowiedzi... Ale co ja mogę wiedzieć o duchach? Mnie duchy nie interesują.

Malarz uspokoił się. Poklepał chł opca po ramieniu.

— Oczywiś cie... oczywiś cie, nie powinieneś zajmować się takimi sprawami. — Pchną ł go lekko. — Ale zmykaj już, bo chcę jeszcze trochę popracować. Teraz najciekawsze oś wietlenie.

Przymruż onymi oczami powió dł po samotnej kolumnie. Chł opiec odszedł kilka krokó w.

— Szanowanie — rzucił uprzejmie. — Ż yczę, ż eby pan szybko opylił to arcydzieł o.

Pstrykną ł w daszek i skierował się w stronę wył omu w murze. Po chwili przystaną ł, ukrył się w zaroś lach.

Coś mi się ten goś ć nie podoba — myś lał. — Dlaczego tak bardzo wypytywał o duchy? Dlaczego przestał się ś miać, gdy tylko wspomniał em o baszcie? Moż e on też ma coś wspó lnego z tymi strachami? A moż e... ”

Malarz wydał mu się niezwykle podejrzanym osobnikiem. Postanowił wł ą czyć go do rejestru przestę pcó w. Zawró cił wię c z myś lą, ż e bę dzie go ś ledził. Gdy zbliż ył się do marmurowych stopni, ze zdumieniem spostrzegł, ż e po malarzu nie został o ani ś ladu.

— Co u licha — szepną ł — przecież zapowiadał, ż e chce jeszcze malować. „Teraz najciekawsze oś wietlenie” — przedrzeź nił go w myś li. Rozejrzał się. Naraz zdał o mu się, ż e ktoś przemkną ł wzdł uż ruin za kolumną. Rzucił się w tamtym kierunku. Przesadził kilka stopni, wpadł do chł odnej, zioną cej mrokiem sali.

Był o tu cicho. Kilka smukł ych kolumn podpierał o walą cy się strop. W mroku coś zaszeleś cił o. Paragon cofną ł się pospiesznie.

„Niech mnie wieloryb wypluje — pomyś lał — jeż eli to nie był ten malarz. Ale czego on tu szuka? ”

Cał e zdarzenie wydał o mu się zastanawiają ce. Wycofał się na mał y dziedziniec. Tutaj był o już zupeł nie ciemno. Pod murami leż ał nieprzenikniony mrok. Nasz mł ody detektyw przypomniał sobie, ż e nadinspektor Mandż aro wyznaczył mu waż ne zadanie. Postanowił wię c wró cić na swó j punkt obserwacyjny na wież yczce. Gdy wspinał się przez wył om, pomyś lał:

„Trzeba mieć oko na tego malarza”.

 

Tymczasem inspektor Pereł ka leż ał w jał owcach za namiotami. Serce koł atał o mu w piersi, skó ra cierpł a na grzbiecie, a na czoł o wysypywał się zimny pot. Znajdował się przecież o kilka krokó w od niezwykle groź nych przestę pcó w.

Niedawno ukoń czyli kolację. Mał y Pereł ka tak się przeją ł swą funkcją, ż e mimo strachu zanotował w pamię ci cał e menu. Kolacja skł adał a się z cielę cego gulaszu z puszek, herbaty i chleba z dż emem. Jak na groź ną szajkę, to niezbyt wykwintny jadł ospis. Musiał jednak przyznać, ż e mł odzi ludzie mieli wspaniał e apetyty. Z brzę kiem wyskrobywali resztki jedzenia z menaż ek, a wielkie pajdy chleba znikał y szybko.

Był o ich moż e dziesię ciu. Wszyscy mł odzi, opaleni, weseli. A jednak napawali go wzrastają cym lę kiem. Najbardziej bał się brodatego Antoniusza, herszta gangu. Nic wię c dziwnego, ż e na moment nie spuszczał go z oczu. Ś ledził każ dy jego ruch, starał się usł yszeć każ de jego sł owo. Niestety, do jego uszu dochodził y tylko strzę py rozmó w.

Wł aś nie teraz brodacz zbliż ył się do namiotu i zaczą ł rozmowę z wysokim mł odzień cem w dż insach i wielkim, sł omkowym kapeluszu.

— Jak myś lisz, Marek — zapytał — kiedy skoń czycie swoją robotę?

Mł odzieniec wycierał menaż kę.

— Nie mam poję cia, bo znaleź liś my nowe przejś cie w podziemiach.

Pereł ka zamienił się w sł uch.

— To ciekawe — rzekł Antoniusz. — Nie wiesz, doką d ono prowadzi?

— Chyba pod basztę.

— W takim razie bę dziecie mieli ciekawą robotę.

— Tak... poś lemy grotoł azó w, bo przejś cie jest cholernie wą skie.

— Myś lisz, ż e coś znajdziecie?

— Nie wiem, trzeba bę dzie dobrze poszperać. Niebezpieczna robota...

Na tym rozmowa urwał a się. Brodacz znikł w namiocie, a czł owiek w wielkim kapeluszu odszedł w stronę lasu.

Pereł ka był już pewien, ż e ci tajemniczy ludzie poszukują w podziemiach skarbu, o któ rym wspominał Paragon. Dlatego straszą i nie chcą dopuś cić do rozbió rki lewego skrzydł a.

Z drugiego namiotu wył onił się mł ody czł owiek w kraciastej koszuli. Zawoł ał w stronę grupy stoją cych na polanie:

— Ewa, zbieraj się, bo już idziemy.

Mł oda kobieta, któ rą Pereł ka widział rano z brodaczem, odwró cił a się ku woł ają cemu.

— Poczekaj chwilę, muszę jeszcze sprawdzić nowe efekty.

To powiedziawszy, weszł a do namiotu.

Po jakimś czasie z namiotu wysunę ł a się przedziwna postać, cał a w bieli. Gł owę miał a obandaż owaną. Na ramionach miał a narzucone muś linowe szaty. Gdy stanę ł a, wiatr porwał mię kkie, powiewne poł y i rozwiał je jak skrzydł a.

Pereł ka struchlał. Wiedział, ż e w przebraniu tym wyszł a z namiotu mł oda kobieta, któ ra przed chwilą rozmawiał a o nowych efektach, a mimo to owł adną ł nim strach. Biał a, zwiewna zjawa na tle ciemnego lasu robił a wstrzą sają ce wraż enie.

Postać wykonał a kilka tanecznych ruchó w i naraz cał a zaczę ł a ś wiecić fosforyzują cym blaskiem, a ze szczeliny mię dzy bandaż ami, w miejscu gdzie znajdował y się oczy, jak dwa rozż arzone wę gliki bł ysnę ł y czerwone ś wiateł ka.

— Znakomicie! — powiedział mł odzieniec w kraciastej koszuli. — Uważ aj tylko, ż ebyś nie zahaczył a suknią o krzaki, bo moż esz spaś ć z muró w.

Zjawa ponownie znikł a w namiocie. Pereł ka odetchną ł z ulgą. Otarł rę kawem pot z czoł a. Zmienił pozycję i pomyś lał, ż e taki duch mó gł by w nocy nastraszyć najwię kszego ś miał ka.

Tymczasem mł odzieniec w kraciastej koszuli zbliż ył się do namiotu brodacza.

— Antoniusz — zawoł ał — jak tam dzisiaj z efektami akustycznymi?

Z namiotu dał się sł yszeć przyjemny, niski gł os brodacza:

— Nagraliś my nową taś mę. Bę dzie dzisiaj chó r cierpię tnikó w i gł osy ł amanych koł em. Do tego „Bł ę kitna rapsodia” nagrana od koń ca. Mó wię ci, klasa! Najinteligentniejsze duchy nie wymyś lił yby bardziej potę pień czych dź wię kó w.

— A efekty naturalne?

— Nie martw się. Bronek ze swoją grupą zejdą dzisiaj do podziemi. Bę dą ję czeć na nutę „Ciao, ciao bambina”.

Antoniusz wył onił się z namiotu. W zapadają cym zmierzchu jego ruda broda nabrał a ż ywszych barw i wyglą dał a groź niej niż w ś wietle dziennym. Brodacz zawoł ał gromko:

— Czy wszyscy gotowi?

— Tak, tak — odezwał y się poszczegó lne gł osy.

— Musimy dzisiaj wystawić ubezpieczenie, ż eby nas nie nakryli. Sł yszał em, ż e w nocy milicja ma urzą dzić obł awę.

— Obł awę na duchy — zaś miał się ktoś w namiocie.

— Trzeba uważ ać, ż eby nam ktoś nie przerwał przewodu.

W tym momencie Pereł ka, mimo przejmują cego go lę ku, zachichotał cichutko.

„Uważ ajcie — pomyś lał. — Przewó d jest w naszych rę kach, a Mandż aro, kiedy zapragnie, bę dzie mó gł go przerwać ”.

Przestę pcy oczywiś cie nie domyś lali się groż ą cych im ze strony detektywó w niespodzianek. Na rozkaz Antoniusza wyruszali mał ymi grupkami po dwó ch, po trzech w stronę zamku. Polana opustoszał a. Tylko w pierwszym namiocie, do któ rego prowadził przewó d, palił o się ś wiatł o, a na cienkich ś cianach z namiotowego pł ó tna widać był o wyolbrzymiony, zniekształ cony przez zał amania cień czł owieka.

 

Pokruszone mury starego zamczyska napeł niał z wolna gę stnieją cy mrok. Narastał a przejmują ca wieczorna cisza, a z nią, z gł ę bi ciemnych, zarosł ych zielskiem zakamarkó w, peł zał o coś, czego nie moż na okreś lić sł owami. Coś, co pulsuje podskó rnie i liczy mijają ce chwile niesł yszalnym oddechem wieczoru.

Maniuś dał się opanować temu tajemniczemu nastrojowi. Skulił się w ciasnej wież yczce, z narastają cym lę kiem oczekiwał nadchodzą cych wydarzeń. Dł ugo, bardzo dł ugo nic się nie dział o. Od stygną cych muró w szedł zią b. Przenikał chł opca do gł ę bi. Dopiero gdy na dole odezwał o się bicie koś cielnego zegara, zamczysko jakby oż ył o. Z baszty podnió sł się przejmują cy gł os puszczyka. Potem w zaroś lach pod wież yczką coś zaszeleś cił o.

Inspektor Paragon wytę ż ył sł uch. Zdawał o mu się, ż e ktoś się zbliż a. Naraz usł yszał cię ż kie kroki i trzask ł amanych gał ę zi. Po chwili wył onił a się dziwna postać — coś niezwykle dł ugiego, cienkiego, na szczudł owatych nogach. Po biał ej furaż erce, sterczą cej na czubku gł owy, Maniuś poznał lokatora z leś niczó wki. Widział go już po obiedzie, gdy z miną hinduskiego maga naprawiał coś w swoim staroś wieckim samochodzie. Teraz przypomniał sobie ostrzeż enie Mandż ara: „Trzeba uważ ać na tego typa, bo wydaje mi się bardzo podejrzany”. Sł owa te Maniuś zbył wtedy jakimś ż artem. Czy każ dy, kto się nawinie, jest od razu podejrzany? Ale teraz, gdy jegomoś ć zjawił się wś ró d ruin, wydał o mu się, ż e Mandż aro miał dobrego nosa.

— Czego on tu szuka o tej porze?

Dł ugonogi jegomoś ć przedzierał się przez zaroś la zalegają ce dno ruin lewego skrzydł a. Kilka razy bł ysnę ł a jego elektryczna latarka, wydzierają c z mroku niewyraź ne zarysy muró w i gę stwinę pokrzyw. Jegomoś ć brodził w niej jak bocian w makach. Jeszcze raz bł ysną ł jasny ję zyk ś wiatł a, a potem zapadł a cisza. Jegomoś ć znikł tak nagle, jak nagle się ukazał.

Paragon począ tkowo chciał opuś cić swe stanowisko i podą ż yć za biał ą furaż erką, ale wnet doszedł do przekonania, ż e ma inne, waż niejsze zadanie. W każ dym razie nieoczekiwane zjawienie się wł aś ciciela przedpotopowego wehikuł u zastanowił o gł ę boko wnikliwego detektywa.

„Trzeba się nim zają ć ” — pomyś lał.

Zaledwie zdą ż ył zanotować w pamię ci ten nowy fakt, gdy nagle usł yszał czyjeś kroki na mał ym dziedziń cu, gdzie do niedawna pasł a się koza. Na tle muró w przemkną ł cień. Maniusiowi wydał o się, ż e to brodacz.

Tymczasem cień zatrzymał się przed podziemiami i zagwizdał cicho, jakby kogoś wywoł ywał.

Maniuś przylgną ł rozpalonym policzkiem do kamiennej flanki. Czujnym uchem ł owił każ dy szmer. Bystrymi oczami wpatrywał się w ciemnoś ci, jak gdyby chciał je przebić na wskroś.

Wnet z czarnej czeluś ci podcieni wył onił a się znajoma postać dziadka. Przybysz szeptał coś cicho. Ale starczy gł os dziadka zabrzmiał już wyraź nie:

— Panie asystencie, mó wię, ż e nie mogę otworzyć. Zakazali.

Paragon był już pewny, ż e to brodacz. Poznał go, gdy usł yszał jego gł os:

— Nie bó jcie się, dziadku.

Dziadek prychną ł swoim zwyczajem.

— Pan asystent nie bę dzie odpowiadał, ino ja. Był tu komendant milicji i wypytywał się... Ja ta nie chcę mieć do czynienia z milicją. Ró bcie se, co chcecie, a mnie ostawcie w spokoju.

Brodacz zastanawiał się chwilę. Potem rzekł:

— Dobrze... ale niech dziadek nikomu nie mó wi, ż e tu był em.

— A komu ja bym ta mó wił? — Gł os staruszka zabrzmiał zupeł nie wyraź nie.

Na tym rozmowa się urwał a. Dwa cienie znikł y wś ró d muró w, roztopił y się w mroku.

„To dziadek też z nimi? — zdumiał się Paragon. — Już wiem, dlaczego mnie tak przepę dzał ”.

Myś l ta wydawał a mu się niedorzeczna. Jak to — stró ż tego zamczyska w zmowie z groź ną bandą? Coś tu nie klapuje.

Z przyjemnoś cią rozprostował zastał e koś ci, przecią gną ł się jak kot zł aż ą cy z przypiecka. Postanowił jak najszybciej zawiadomić Mandż ara o zaskakują cych i nieoczekiwanych odkryciach. Przedarł się ostroż nie przez wył om zaroś nię ty kaliną i wnet znalazł się z powrotem na mał ym dziedziń cu. Był o tu tak ciemno, ż e z trudem odnalazł ukrytą wś ró d chwastó w ś cież kę. Wysokie mury osł aniał y dziedziniec ze wszystkich stron. Chł opcu zdawał o się, ż e znajduje się na dnie mrocznej studni. Spojrzał w gó rę. Wysoko, ponad ledwie rysują cymi się murami, migotał y gwiazdy.

Nagle zatę sknił za otwartą przestrzenią. Ruszył ostroż nie ku podcieniom. Tutaj drogę przecinał a jasna smuga ś wiatł a. Leż ał a jak ż ó ł ta sieć zarzucona na plą taninę gruzu i zaroś li. W jej bladym drż eniu krą ż ył y wielkie ć my. Paragon zdumiał się — ską d tutaj ś wiatł o? Dopiero gdy podszedł bliż ej, zrozumiał, ż e w ruinach znajduje się mieszkanie nocnego stró ż a. Był o ukryte za zał omem muró w, w niszy. Czę ś ć niszy przegrodzono ś cianą z cegieł i w ten sposó b zrobiono izbę dla dziadka.

Wiedziony niepohamowaną ciekawoś cią, zbliż ył się do okienka. Wspią ł się lekko na palcach. Zajrzał do ś rodka. Najpierw zobaczył szerokie plecy czł owieka w milicyjnym mundurze. Cofną ł się gwał townie.

„Jeszcze tego brakował o, ż eby mnie wł adza tu przykaraulił a” — pomyś lał, lecz ciekawoś ć kazał a mu zostać na miejscu. Po chwili podszedł na palcach pod drzwi. Starał się zł owić przenikają ce ze ś rodka gł osy. Wś ró d ciszy usł yszał starczy gł os dziadka:

— Mó wię panu, panie komendancie, ż e ja tu jestem od pilnowania muró w, a nie od pilnowania duchó w. Z duchami nie chcę mieć nic wspó lnego.

Przedstawiciel wł adzy roześ miał się gł oś no.

— Wy, dziadku, dobrze wiecie, co to za duchy, tylko nie chcecie powiedzieć.

Dziadek powtó rzył z uporem:

— Ja się ta na duchach nie znam.

— A kto tu wł ó czy się po nocach? — gł os milicjanta zabrzmiał groź nie.

— Zamek duż y, ja jeden nie upilnuję. Nie dam rady. Napiszcie do Zielonej Gó ry, ż eby drugiego stró ż a dali.

— A ci studenci z doł u tu nie przychodzą?

— Dniem to przychodzą. Coś mierzą, coś piszą. Mó wią, ż e prowadzą naukowe badania. Mają pozwolenie. Tego to ja im zabronić nie mogę.

W dociekliwym umyś le inspektora Paragona powstał zamę t. „Co to wszystko znaczy? Studenci — to chyba nie przestę pcy? Dlaczego wię c udają upiory i duchy? Dlaczego wystraszyli robotnikó w z baraku? Zaraz, zaraz... Moż e dlatego straszą, ż eby robotnicy nie prowadzili robó t przy rozbió rce lewego skrzydł a? To przecież jasne! Jeż eli rozebrano by lewe skrzydł o, to studenci nie mogliby prowadzić badań... ”

Dopiero teraz poją ł wszystko. „Niech moją gł ową najwię ksze patał achy w szmaciankę grają! — zł orzeczył sobie z przekorną radoś cią. — To ja mam być inspektorem Scotland Yardu, a nie potrafił em skapować tak prostej sprawy! To przecież dziecinna zabawka, a nie zagadka dla prawdziwego detektywa. Niech mi parszywy bocian uwije na gł owie gniazdo! ”

W istocie był niezwykle zadowolony, ż e to wł aś nie on odkrył tajemnicę starego zamczyska. Ale czy odkrył ją do koń ca, czy został a cał kowicie wyjaś niona? Przecież pozostał jeszcze do rozszyfrowania dziwny wł aś ciciel przedpotopowego pojazdu i... bladolicy malarz, któ ry tak niespodzianie znikł ze swymi sztalugami. Nie, tajemnica zamku nie został a jeszcze wyjaś niona...

Pogrą ż ony w rozmyś laniach i dociekaniach nie spostrzegł, ż e milicjant skoń czył rozmowę z dziadkiem. Dopiero gdy stare drzwi zaskrzypiał y gł oś no, uskoczył gwał townie w bok i schował się za wystę p muru.

W drzwiach ukazał a się zwalista postać komendanta posterunku, a za nią przygarbiona, wysuszona — dziadka. Milicjant staną ł w progu, rozejrzał się uważ nie.

— Zdaje mi się, ż e tu ktoś był — zwró cił się do dziadka.

— To się tylko panu komendantowi tak zdawał o — odrzekł dziadek przekornie.

Paragon przykleił się do muru. Czuł jego kamienną chropowatoś ć i wilgotny chł ó d. Przygotował się do ucieczki. Tymczasem milicjant westchną ł cię ż ko.

— Tak, tak, dziadku — powiedział tubalnym gł osem. — Widzicie, jak to z tymi strachami. Przyszliś my tu dzisiaj i od razu duchy się przestraszył y.

Zanim jednak wypowiedział ostatnie sł owo, w gł ę bi muró w, poza podcieniami, rozległ się piekielny ję k, jakby wszyscy potę pień cy odezwali się zgodnym chó rem. Noc oż ył a, zrobił o się jeszcze ciemniej i groź niej. A potem bł ę kitnawy bł ysk przemkną ł nad ciemną linią muró w lewego skrzydł a.

Milicjant znieruchomiał na progu. W ś wietle biją cym z pokoiku dziadka wyglą dał sam jak nieziemska zjawa.

Dziadek powiedział z chytrą przekorą:

— No, dyć duchy się nie przestraszył y.

Nowa fraza potę pień czej muzyki wstrzą snę ł a powietrzem. Zdawał o się, ż e spod muró w odzywa się cał a armia niespokojnych duchó w. Milicjant nacisną ł na gł owę czapkę.

— Ja tu zaraz zrobię porzą dek! — zawoł ał gromkim gł osem. Poprawił pas na brzuchu i raź nym krokiem skierował się na dziedziniec. Po chwili na kamiennych pł ytach zadudnił y jego kroki.

 

Dziadek stał nieruchomo w drzwiach i patrzył w ciemnoś ć.

Paragon przeczekał, aż odgł os energicznych krokó w przedstawiciela wł adzy umilknie, i wró cił pod wież yczkę. Postanowił uprzedzić niesforne strachy przed groż ą cym im niebezpieczeń stwem. „Jeż eli one pracują dla dobra nauki — kalkulował — to niech sobie straszą ”.

Wyszukał wył om w murze prowadzą cy do lewego skrzydł a zamku. Kocimi ruchami wspią ł się na mur. Pod nim rozwarta się ciemna otchł ań. Nie wiedział, czy to przepaś ć, czy tylko mrok daje zł udzenie tej gł ę bi. Zaczą ł zsuwać się ostroż nie. Mur w tym miejscu był wilgotny, porosł y mchem i pną czami. Nasz detektyw na pró ż no szukał dogodnego stopnia. Naraz wysł uż one trampki ześ lizgnę ł y się z wystę pu. Paragon zachwiał się i runą ł w dó ł...

Upadł na niezwykle gę ste krzewy, usł yszał trzask ł amią cych się pod nim gał ę zi, a potem zakoł ysał się jak na materacu. „Miał em szczę ś cie” — pomyś lał, gdy rozejrzał się wokó ł i ujrzał zwał y gruzó w. W mroku wyglą dał y jak fragment ponurej pustyni.

Nagle z lewej strony zaroś li odezwał y się nieludzkie ryki. Gdyby kogoś odzierano ż ywcem ze skó ry, nie potrafił by wydobyć z siebie bardziej ż ał osnego krzyku. Paragon zrozumiał, ż e te superję ki nie pochodzą z gł oś nika. Wedł ug szkicu Mandż ara gł oś nik umieszczony był bliż ej zewnę trznych muró w i doś ć wysoko. Te gł osy natomiast dochodził y spod ziemi.

„Prawdopodobnie Mandż aro przecią ł przewó d — wnioskował Paragon — a studenci zaprosili do wspó ł pracy samego chyba diabł a”.

Z wielkim trudem wyplą tał się z gę stych gał ę zi. W zastygł ej w mroku ciszy co chwila odzywał y się te same frazy koszmarnych ję kó w i zawodzeń. A potem znowu niebieskawy bł ysk rozdarł mrok i na zewnę trznym murze lewego skrzydł a ukazał a się zwiewna postać. Ś wiecił a zielonkawym, fosforyzują cym blaskiem jak kometa zabł ą kana przypadkowo wś ró d ruin. A gdy zwró cił a gł owę w stronę, gdzie stał Paragon, bł ysnę ł y jej czerwone ź renice.

Efekt był piorunują cy. Paragon aż ję kną ł z trwoż nego zachwytu. Chciał bliż ej podejś ć ku murom. Ale gdy postą pił kilka krokó w, natrafił na pró ż nię. Zdawał o mu się, ż e znowu leci w przepaś ć. Wnet jednak uderzył o twardy grunt, potoczył się po kamiennych stopniach na dno jakiejś czarnej wilgotnej zapadliny, w sam ś rodek tych ogł uszają cych ję kó w. Nie zdą ż ył nawet podnieś ć gł owy, gdy kilka par rą k przygniotł o go do ziemi. Jeszcze chwilę sł yszał tuż nad sobą to nieludzkie zawodzenie. Potem nagle wszystko umilkł o.

— Co się stał o? — powiedział ktoś napię tym gł osem.

Ci, co go trzymali przygniecionego do ziemi, zaszeptali mię dzy sobą:

— Wcią gnij go gł ę biej.

— Kto to?

— Jakiś chł opiec.

— Ską d on tutaj?

— Nie zadawaj gł upich pytań.

— Co z nim zrobisz?

— Zobaczymy.

Dwoje silnych ramion postawił o go na nogi. Nic nie widział, tylko na twarzy czuł gorą cy oddech prowadzą cego go czł owieka. Po kamiennych, czę ś ciowo zasypanych gruzem i ż wirem stopniach schodzili coraz niż ej i niż ej, jakby opuszczali się na dno nie koń czą cej się groty. Wreszcie stopnie skoń czył y się. W rę ku prowadzą cego bł ysnę ł a elektryczna latarka. Ostre ś wiatł o chlusnę ł o Paragonowi w oczy i oś lepił o go zupeł nie. Spoza kł ują cego sł upa ś wiatł a odezwał się gł os:

— Co ty tu robisz?

Pytanie był o tak oczywiste, a jednocześ nie tak zaskakują ce, ż e Paragon zupeł nie zbaraniał. Nie silił się nawet na odpowiedź. Stał skulony i odwracał gł owę, chronią c oś lepł e od blasku oczy. Spodziewał się, ż e za chwilę zaczną go grzmocić. Przedł uż ają ce się milczenie uwię zł o w narastają cej ciszy.

— No, mó w — usł yszał ostry gł os. Ten gł os wyrwał go z odrę twienia.

— Tam na dziedziń cu milicja — wybą kał. — Chciał em was ostrzec.

Z boku bł ysnę ł a druga latarka i naraz zrobił o się jasno.

Ś wiatł o odbite od ociekają cych wodą muró w rozpł ynę ł o się, wydobywają c z mroku dwie postacie. Ich wydł uż one cienie zachwiał y się na ś cianach.

Czł owiek, trzymają cy go mocno za ramię, odsuną ł się o pó ł kroku, chcą c lepiej przyjrzeć się jego twarzy.

— Kto ty wł aś ciwie jesteś?

— Ja? — wybeł kotał chł opiec. — Paragon!

To jedno sł owo rozł adował o napię cie. Czł owiek z latarką puś cił chł opca i roześ miał się nieoczekiwanie.

— Paragon? Jaki paragon?

— Tak mnie chł opcy nazywają — wyjaś nił Maniuś pospiesznie. Dopiero teraz odważ ył się podnieś ć gł owę i spojrzeć na tajemniczych przeciwnikó w. Z ulgą zobaczył dwie mł ode, ogorzał e twarze.

— Chciał eś nas ostrzec, powiadasz?

— Legalnie — odparł już spokojniej Paragon. — Komendant posterunku był u dziadka. Na wł asne oczy widział em.

Na schodach prowadzą cych do niszy zadudnił y kroki. Wkró tce o ś ciany obił o się ś wiatł o latarek, a za chwilę z gł ę bokiego mroku wył onił a się postać brodacza. Antoniusz, ujrzawszy Paragona, staną ł jak wryty. Jego duż e, niebieskie oczy napeł nił o zdumienie.

— Znam ską dś ptaszka — powiedział wpatrują c się badawczo w chł opca.

Paragon skiną ł gł ową.

— Tak, mieliś my przyjemnoś ć...

— To ty wczoraj zerwał eś mi przewó d?

— Miał em przyjemnoś ć zerwać... ale to nie moja wina. Potkną ł em się i...

— Dobra, dobra — Antoniusz pokiwał z pową tpiewaniem gł ową — o tym pó ź niej porozmawiamy. — Naraz zwró cił się do dwó ch studentó w. — Zjeż dż amy, bo milicja przyszł a.

— Nakryli kogoś? — zapytał student z latarką.

— Nie. Ale trzeba likwidować interes.

— A co z nim? — wskazał ruchem gł owy na Paragona.

— Zabieramy go z sobą.

Wiadomoś ć tę dzielny detektyw przyją ł ze spokojem. Był niezwykle ciekawy, doką d go zaprowadzą i co z nim zrobią. Teraz już nie obawiał się studentó w. A zresztą nowa przygoda był a tak nę cą ca, ż e nie należ ał o zbytnio zastanawiać się nad chwilowym poł oż eniem.

„Mogł oby być gorzej, niż jest — pomyś lał. — Chyba nie zrobią ze mnie marmolady. Jestem chwilowo zakł adnikiem, a zakł adnikom nie dzieje się krzywda”.

Czarny mł odzieniec, uczesany na jeż a, poprowadził ich krę tymi korytarzami. Jasny ję zyk latarki lizał lś nią ce od wilgoci mury, wskazywał im drogę. Dno korytarzy zasł ane był o kamieniami i zalane wodą. Co chwila ktoś potykał się w ciemnoś ci i przeklinał soczyś cie. Woda chlupotał a pod trampkami. Zionę ł o wilgocią i piwnicznym chł odem. Wkró tce jednak wydostali się do wielkiej, podziemnej sali, podpartej kilkoma smukł ymi kolumnami, zamknię tej kamiennym sklepieniem. Stą d po stopniach zaczę li pią ć się w gó rę.

Naraz prowadzą cy ich student zatrzymał się. Zgasił latarkę. Z gó ry powiał o cieplejszym powietrzem. Student wyszeptał:

— Jesteś my na gó rze!

 

Paragon rozejrzał się. Nie mó gł zrozumieć, gdzie się znajdują. Ponad nimi czarną przewieszką wisiał y wysokie mury. Pod nimi, jak groty wbite w ziemię, sterczał y ostre czuby ś wierkó w. Od lasu szedł przyjemny powiew, niosą cy zapach igliwia i ż ywicy, a nad lasem, na czystym przepastnym niebie, migotał a rozsypka gwiazd.

Stromym zboczem zeszli w dó ł i zagł ę bili się w cichy i mroczny las. Dopiero gdy leś nymi ś cież kami zaczę li okrą ż ać zamkowe wzgó rze, Paragon zorientował się, ż e wyszli z drugiej strony muró w.

Wkró tce stanę li na polanie przed namiotami. W ciemnoś ci snuł y się cienie. Sł ychać był o ciche rozmowy, szepty i ś miechy. Nastró j był peł en radosnego podniecenia.

— Czy Ewa z chł opcami już wró cił a? — zapytał brodacz, zbliż ają c się do namiotó w.

— Jestem, jestem — odpowiedział z mroku kobiecy gł os. — Nie nakryli was?

— Nie, wszystko się udał o — odparł wesoł o brodacz.

Paragon przypuszczał, ż e o nim zapomniano.

Mylił się jednak, bo Antoniusz w tym momencie uchylił pł achty namiotu i zwró cił się do czarnego studenta:

— Dawaj tego mał ego.

W namiocie palił a się benzynowa lampa. W jej jasnym blasku widać był o kilka skł adanych ł ó ż ek z pneumatycznymi materacami, zbity z desek stolik, na nim stos ksią ż ek i papieró w, maszyna do pisania, odł amki kamieni, a obok niż szy stolik, na któ rym umieszczono jaką ś nieznaną aparaturę radiową.

Maniuś wszedł do namiotu z hardą miną i podniesioną gł ową. Nie miał zamiaru kajać się ani prosić o przebaczenie. Podpora Klubu Mł odych Detektywó w godnie reprezentował a swych kolegó w.

Brodacz usiadł na ł ó ż ku, uważ nie przyjrzał się chł opcu. Napotkał nieustę pliwe spojrzenie. Zanim zdą ż ył zadać pierwsze pytanie, Paragon rzekł spokojnie:

— Nie bó jcie się, ja nikomu nie powiem.

To nieoczekiwane oś wiadczenie zaskoczył o obecnych w namiocie. Antoniusz unió sł dł oń do rudawej brody. Mią ł w palcach szczeciniaste wł osy.

— A co ty w ogó le wiesz? — zapytał, nie ukrywają c zdumienia.

— Detalicznie wszystko.

Brodacz zmarszczył czoł o.

— To ty dzisiaj znowu zerwał eś przewó d?

— Nie.

— W takim razie, jeż eli wiesz wszystko, to powiedz nam, kto to zrobił.

— W celach doś wiadczalnych, panie szefie — palną ł Maniuś, mruż ą c porozumiewawczo oko.

— Ale kto?

— To tajemnica. W każ dym razie moż ecie być spokojni. To się już nie powtó rzy. Myś my tylko chcieli wiedzieć, jak to jest z tym nowoczesnym elektrotechnicznym straszeniem.

Na peł nych, ł adnie wykrojonych wargach brodacza pojawił się przelotny uś mieszek.

— Kto ty wł aś ciwie jesteś?

— Mó wił em, panie szefie... Paragon.

Brodacz pokiwał gł ową.

Czarny student, uczesany na jeż a, roześ miał się gł oś no. Potem wyjaś nił:

— Tak go koledzy nazywają.

Brodacz pokiwał gł ową.

— Paragon... oryginalne. Ale czego ty wł aś ciwie od nas chcesz? Dlaczego stale tutaj się plą czesz?

— Myś my myś leli, ż e wy...

Brodacz uś miechną ł się zachę cają co.

— Nie krę puj się. Coś cie myś leli?

— Ż e... ż e poszukujecie w podziemiach skarbu.

W namiocie zabrzmiał gł oś ny ś miech. Brodacz poł oż ył chł opcu dł oń na ramieniu.

— Ty coś czarujesz, bracie.

— Jak ciocię Franię kocham, ż e nie.

— Wię c dlatego nas ś ledził eś?

— Legalnie.

— A co z tym skarbem?

Nasz detektyw zamyś lił się.

— Czytał em, ż e w takich starych zamkach zdarzają się skarby. Zresztą, kto to moż e wiedzieć?

— To znaczy, ż e poszukujesz tu z kolegami skarbó w?

Maniuś z niesmakiem wydą ł wargi.

— My na takie drobiazgi nie mamy czasu.

Znowu wesoł y ś miech napeł nił ciasne pomieszczenie namiotu. U wejś cia pojawił o się kilku ciekawych. Wś ró d nich Paragon zobaczył mł odą studentkę, któ rą brodacz nazywał Ewą.

Ewa uś miechnę ł a się do Maniusia przyjaź nie.

— Jaki mił y chł opiec. Puś ć go Antoniuszu, nie znę caj się nad nim.

Paragon wzruszył ramionami.

— Nikt się tu nade mną nie znę ca. A pani — odwzajemnił się najmilszym ze swych uś miechó w — bez pudł a odegrał a rolę atomowego ducha na murach. W teatrze by tak nie zagrali. Klasa!

— Z ciebie czarodziej, Paragon — powiedział poważ nie Antoniusz. — Ty coś przed nami ukrywasz.

— Niech mnie garbata gę ś kopnie, panie szefie! Ja chcę zał atwić honorowo — oburzył się Maniuś. — Powiedział em, ż e nie powiem, to nie powiem. Niech ten pan poś wiadczy — wskazał gwał townym ruchem gł owy na czarnego studenta — ż e chciał em was ostrzec. Mnie się te wasze atomowe duchy podobają, a badania naukowe to duż a rzecz!

Ewa klasnę ł a w dł onie.

— Brawo! Rozsą dnie mó wi.

Antoniusz przycią gną ł go jeszcze bliż ej i jeszcze uważ niej spojrzał mu w oczy.

— Chcesz zał atwić honorowo?

— Legalnie!

— Nie powiesz nikomu?

— Ż ebym miał zdechną ć.

— Dajesz sł owo?

— Daję sł owo.

— A jeś li sł owa nie dotrzymasz?

— Niech mnie dzię cioł y zadziobią.

— I twoi koledzy też nie powiedzą?

— Gwarantuję.

Brodacz nagł ym ruchem wycią gną ł wielką, kosmatą dł oń.

— Dobrze. Daj grabę.

Paragon gorliwie, po doroż karsku plasną ł swą dł onią w dł oń Antoniusza, a potem spló tł ją w mocnym uś cisku.

— Przybite — rzekł poważ nie.

— Przybite — powtó rzył Antoniusz. — A teraz wal, bracie, do domu, bo już pó ź no. Pewnie na ciebie czekają.

Na myś l o powrocie do leś niczó wki zrobił o mu się niewyraź nie. Nie uprzedzili bowiem pani Lichoniowej, ż e wró cą pó ź niej. Chwilę stał bezradnie na ś rodku namiotu otoczony roześ mianymi, ż yczliwie nań spoglą dają cymi studentami. Naraz wzrok jego zahaczył o aparaty stoją ce na niskim stoliku.

— Niezł a rzecz — powiedział z podziwem. — Wywoł ywanie duchó w za pomocą najnowocześ niejszej techniki na kró tkich falach. — Przenió sł spojrzenie z aparatury na Antoniusza i po swojemu przymruż ył oko: — Panie szefie, jak ciocię Franię kocham, my byś my też z wami chę tnie postraszyli.

Brodacz rozł oż ył szeroko rę ce.

— Mó j drogi, straszenie to nie taka prosta sprawa.

 

 




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.