Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





ROZDZIAŁ DRUGI



 

Pani Lichoniowa postawił a na stole fajansowy dzbanek z gorą cą kawą. Podejrzliwym spojrzeniem ogarnę ł a chł opcó w.

— Ale moi chł opcy dzisiaj pó ź no wstali! Taki ł adny dzień, a wy czas tracicie!

Chł opcy jednocześ nie popatrzyli na Paragona, jakby w ten sposó b chcieli dać do zrozumienia, ż e to przez niego spó ź nili się na ś niadanie. Maniuś utkwił wzrok w stercie nakrojonego chleba. Był skupiony, milczą cy i jakby nieobecny. Przedstawiał widok opł akany. Miał zdartą skó rę na czole i brodzie, a nos spuchnię ty jak pomidor. Niczym nie przypominał zawsze roześ mianego i skorego do ż artó w urwisa z Gó rczewskiej.

Baczny wzrok gospodyni spoczą ł na chł opcu.

— Anieli ś wię ci! — zał amał a rę ce. — Maniuś, coś ty z sobą zrobił?

— A nic — wyszeptał niechę tnie. — To taka mał a kontuzja. Do wesela się zagoi.

— Gdzieś ty się tak urzą dził?

— Przypadek, pro... pani. Spadł em z drabiny.

Pani Lichoniowa spojrzał a nieufnie.

— Przyznaj się. Moż eś coś spsocił?

— Nie, ciociu — staną ł w jego obronie Pereł ka — on naprawdę spadł z drabiny.

— Moż e trzeba jechać po doktora?

Maniuś zaprzeczył gwał townym ruchem gł owy.

— Proszę się nie przejmować. Takie rzeczy u mnie to mię ta z trawą.

Pani Lichoniowa pokiwał a z politowaniem gł ową.

— Tak, tak... z wami zawsze kł opoty. Nigdy nie wiadomo, co z czego wylezie. — Wracają c do kuchni, zerknę ł a w stronę baszty i powiedział a od niechcenia: — Mó wią, ż e robotnicy uciekli z baraku i nie bę dą rozbierać lewego skrzydł a. — Potem westchnę ł a gł ę boko, przeż egnał a się ukradkiem i dodał a: — Kto by to przypuszczał, ż e na zamku straszy.

Gdy znikł a w kuchni, Mandż aro nachylił się do Paragona i zapytał tajemniczym szeptem:

— Kiedy zł oż ysz sprawozdanie?

Maniuś wzruszył ramionami.

— Nie widzisz, jak on wyglą da? — wtrą cił Pereł ka.

Mandż aro przybrał urzę dową minę.

— Jeż eli jest w naszej brygadzie, to powinien zł oż yć sprawozdanie.

— Na piś mie? — zapytał Maniuś.

— Niekoniecznie na piś mie, ale w każ dym razie chcemy wiedzieć, gdzie był eś w nocy i co robił eś.

— Sł uchał em sł owikó w i ś wietlicowego zespoł u ż ab.

— Ty zawsze tylko ż artujesz.

Mał y Pereł ka uderzył pię ś cią w stó ł.

— Jak się bę dziecie kł ó cić, to ja wystę puję z Klubu.

Ostrzeż enie to podział ał o ł agodzą co na rozdraż nionych chł opcó w.

Umó wili się, ż e po ś niadaniu pó jdą do szał asu i tam omó wią najważ niejsze sprawy dnia.

* * *

W szał asie był o mroczno, chł odno i zacisznie. Lekki wiaterek przelatywał poprzez plecione ś ciany i szeleś cił w cetynowym dachu, a ś wiatł o kł adł o się jasnymi prę gami na twarzach chł opcó w. Wszyscy mieli niezwykle poważ ne miny, w oczach tlił y się ogniki podniecenia.

— Jak ciocię kocham — powtó rzył jeszcze raz Paragon. — Mó wię wam legalnie, ż e nie mogę powiedzieć.

Mandż aro patrzył nań z niedowierzaniem.

— Wydaje mi się bardzo podejrzane, ż e nie chcesz zł oż yć sprawozdania.

— Jeż eli nie chce, to nie moż e — ż achną ł się mał y Pereł ka.

Paragon walną ł się pię ś cią w piersi, aż zadudnił o.

— Daję wam sł owo detektywa, ż e nie mogę. — Po chwili dorzucił ciszej: — Tu chodzi o moje ż ycie.

Chł opcy zamilkli, pobledli z wraż enia.

— O ż ycie? — wyszeptał Pereł ka i z bojaź nią spojrzał na bohatera ubiegł ej nocy.

Mandż aro zaczą ł grzebać patykiem w trawie.

— Jeż eli nam nie ufasz, to trudno... My cię nie bę dziemy zmuszali... Ale zrozum, ż e jednak jesteś my Klubem i jeż eli jesteś w niebezpieczeń stwie, to moż emy ci pomó c.

Maniuś zamyś lił się. Dł ugo tarł policzek i przesuwał kolarkę z jednego ucha na drugie, zanim wykrztusił:

— No, dobra, powiem wam, ale musicie przysią c, ż e to mię dzy nami zostanie, bo inaczej... bo inaczej... — spojrzał na kolegó w i w jego oczach zapalił y się ż ywe ogniki — bo inaczej smutna moja i wasza dola!

Znowu zapanował a dł uga, przewlekają ca się cisza. Chł opcy patrzyli na Paragona z wzrastają cym podziwem. Jeż eli Maniuś ż ą dał przysię gi, to widocznie musiał o się stać coś niezwykł ego. Maniuś bowiem nie był skory do przesady.

— Na co mamy przysię gać? — zapytał Mandż aro gł osem, w któ rym skondensowana był a powaga obecnej chwili.

— Na przyjaź ń i wiernoś ć naszemu Klubowi — zaproponował Pereł ka.

— Dobrze — zgodził się Paragon.

Spletli mocno dł onie i, patrzą c sobie w oczy, powtarzali za Maniusiem:

— Przysię gamy na naszą przyjaź ń i na wiernoś ć naszemu Klubowi Mł odych Detektywó w, ż e nikomu nie powiemy tego, o czym się teraz dowiemy.

Potrzą snę li mocno splecionymi dł oń mi, a gdy nastał o milczenie, zwró cili oczy na Paragona.

— Wię c mó w! — przynaglił go Mandż aro.

Maniuś uł oż ył się wygodnie, wsparł się na ł okciu i zaczą ł po swojemu, z werwą i temperamentem, opowiadać zdarzenia ubiegł ej nocy. Opowiadanie zakoń czył tymi sł owami:

— Mó wię wam, ten brodacz ma chyba dwa metry i taką sił ę w ł apach, ż e jak mnie chwycił, to myś lał em, ż e mi koś ci poł amie. Z takimi nie warto zaczynać. Jeż eli się dowie, ż e pisną ł em choć jedno sł ó wko, to zrobi ze mnie ż ał osną marmoladę.

Chł opcy patrzyli teraz na Paragona jak na bohatera, któ ry powró cił z samego dna piekł a.

— Kto to moż e być? — zapytał w zamyś leniu Pereł ka.

— Zarę czam ci, ż e nie duch, bo powiedział, ż e jest z Warszawy — odpowiedział Paragon.

— A ten drut — wtrą cił Mandż aro — jaki to był drut i do czego sł uż ył?

Paragon uś miechną ł się kpią co.

— Zdaje mi się, Mandż aro, ż e ciebie kwiczoł ami karmili. Gdybyś, bracie, wyrż ną ł ciemieniem w kupę ż wiru, to byś się zastanawiał, jaki to był drut? Okrą gł y i metalowy, jak ciocię kocham!

Mandż aro z przeję ciem tarł czoł o. Zdawał o się, ż e w ten sposó b chce pobudzić szare komó rki mó zgowe do intensywniejszej pracy. Wreszcie powiedział z namaszczeniem:

— Zdaje mi się, ż e jesteś my na ś ladach niezwykł ych przestę pcó w, któ rzy posł ugują się nowoczesnymi ś rodkami technicznymi. Czeka nas cholernie trudne zadanie. Po pierwsze, musimy dowiedzieć się, kto to jest ten dwumetrowy brodacz...

— Nie radzę ci, Mandż aro — wtrą cił nieś miał o Pereł ka. — On moż e zrobić z nas ż ał osną marmoladę.

— Nie przerywaj! — skarcił go Mandż aro. Trą c coraz mocniej czoł o, cią gną ł: — Po drugie, musimy sprawdzić, co to za drut i do czego sł uż y. A po trzecie, musimy się dowiedzieć, co to za duchy straszą na zamku.

— Bez pudł a — zawyrokował Paragon i po raz pierwszy od przyjazdu spojrzał na Mandż ara ł askawszym okiem.

Pereł ka, chł opiec zawsze skł onny do uniesień i podziwu, chlasną ł dł onią w kolano.

— Panowie, mamy pierwszorzę dną robó tkę! Ta detektywistyczna zagadka bardzo mi się podoba. Tylko co bę dzie, jeś li brodacz dowie się, ż e go ś ledzimy?

— O to chodzi, ż eby się nie dowiedział — przerwał mu Mandż aro. — Dobry detektyw potrafi tak dział ać, ż e nikt go o to nie podejrzewa.

— Legalnie — potwierdził Paragon.

Mandż aro zadowolony z uznania kolegó w chrzą kną ł dwa razy, jakby chciał dać do zrozumienia, ż e nie zależ y mu na tym.

— Panowie, przystę pujemy do dział ania. Jest nas trzech i mamy trzy zadania. Proponuję, ż eby Paragon zają ł się duchami i zbadał zamek.

— Zrobi się — Maniuś skiną ł przytakują co gł ową. — Od wczoraj to moja specjalnoś ć.

— Ty, Boguś — zwró cił się Mandż aro do Pereł ki — bę dziesz miał za zadanie wyś ledzić brodacza...

— Ojej! — skrzywił się Pereł ka. — Czy ja zawsze muszę dostać najtrudniejszą robotę?

— Nie martw się — pocieszył go Paragon. — On wcale nie taki straszny.

— Przecież powiedział, ż e zrobi z ciebie marmoladę.

— To ze mnie, a nie z ciebie. Zresztą on ciebie przecież nie zna.

— W takich sprawach nie powinno być dyskusji — przerwał im Mandż aro. — Inspektor Albinowski otrzymał zadanie, i kropka.

Powiedział to tak stanowczo, ż e Pereł ka zatrzepotał tylko rudawymi rzę sami i zamilkł. Mandż aro zaś dokoń czył: — Ja natomiast zajmę się drutem i obejmę dozó r nad cał ą sprawą. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

— Tak — westchną ł Paragon — zobaczymy, co z tego wyniknie.

W tej chwili zrozumiał, ż e Klub Mł odych Detektywó w to już nie czcza gadanina, lecz najrzeczywistsza prawda.

 

Rozeszli się przy przystani. Mandż aro jeszcze raz zapytał Paragona:

— Gdzie jest ten drut?

— Mó wił em ci już, ż e niedaleko drogi, przy wielkiej kupie ż wiru. — Pstrykną ł w poł amany daszek kolarki i rzucił na poż egnanie: — Czoł em, szefie! Ciao!

Gwiż dż ą c zawadiacko swoje ulubione „Ri-fi-fi”, zaczą ł wspinać się pod strome, poroś nię te jał owcem, gł ogiem i tarniną zbocze. Ledwie widoczna wś ró d gę stej trawy ś cież ka prowadził a ostrymi zakosami aż pod samą basztę. A baszta wisiał a nad skł onem szarą, ponurą, kamienną ś cianą. Na jej widok Maniusia przeszł y ciarki. Przypomniał sobie ubiegł ą noc i naraz zadanie, któ rego się podją ł, wydał o mu się ponad sił y.

Zatrzymał się wś ró d gę stej tarniny. Z ulgą spojrzał za siebie. Pod nim, w zielonym pierś cieniu lasu, leż ał o spokojne jezioro. Jego tafla odbijał a wyraź nie posę pną, kamienną basztę. Przez ś rodek ciemnej wody pł yną ł kajak. Cią gną ł za sobą ś lad podobny do narastają cych na siebie tró jką tó w. W ukoś nych promieniach sł oń ca migotał y dwa wiosł a jak muskają ce przezrocze skrzydł a waż ki. A dalej, u drugiego brzegu, dryfował a wolno ż agló wka. Jej biał y ż agiel, ledwie wzdę ty sł abym podmuchem wiatru, suną ł jak wycię ty z papieru tró jką t. Na przystani kilku pł ywakó w rozbijał o wodę w pieniste bryzgi. Był o cicho i pogodnie.

Cicho i pogodnie był o nad jeziorem, lecz w myś lach chł opca rozgrywał a się walka. Jak mił o i przyjemnie był oby ką pać się teraz w jeziorze. Skakać z pomostu do wody, z dna wył awiać muszle i kamienie, a potem leż eć na wygrzanym piasku.

Paragon przeż ywał chwilę sł aboś ci. Lecz wnet ciekawoś ć, któ ra kazał a mu wczoraj iś ć na nocną wyprawę, pchnę ł a go w dalszą drogę. „Każ dy detektyw przeż ywa coś podobnego — pomyś lał. — Czł owiek nie jest z ż elaza. Trzymaj się, Paragon. Nie wiadomo, co cię czeka”. Jeszcze raz zagwizdał „Ri-fi-fi” i wnet pozbył się wszelkich wą tpliwoś ci. Należ ał do chł opcó w, któ rzy nie lubią się wahać, a ż ycie traktują z pobł aż liwą ż yczliwoś cią.

W kilka minut był już pod basztą.

Spojrzał w gó rę. Chropowaty mur z wybrzuszeniami strzelnic i flank pią ł się ku niebu. Zdawał o się, ż e wspiera krawę dź o pł yną ce obł oki. Okrą ż ył basztę. Wnet znalazł się u gotyckiej bramy prowadzą cej na zamkowy dziedziniec. Rozejrzał się. Był o zupeł nie cicho i pusto. Tak cicho i tak pusto, ż e aż w uszach dzwonił o i zapierał o dech. Niż ej, przy wybrukowanej kocimi ł bami drodze, stał opustoszał y barak. Przez otwarte okna widać był o rozbebeszone prycze i sł omę rozrzuconą mię dzy nimi.

Po murze przebiegł a zielona jaszczurka. Zastygł a na gł adkim piaskowcu jak miniaturowa broszka wykuta z malachitu. Potem zielonym wę ż ykiem mignę ł a wś ró d liś ci dzikiego wina i zapadł a w cienistą szczelinę.

Wszedł wolno na dziedziniec. Tutaj jeszcze gł ę bsza cisza zalegał a chł odną, cienistą przestrzeń. Chł opiec zatrzymał się na ś rodku dziedziń ca. Wolno wodził oczyma po starych, do poł owy winem porosł ych murach. Naraz drgną ł. Usł yszał ciche brzę knię cie, a potem w podziemiach prowadzą cych do lewego skrzydł a zamku zobaczył starego mę ż czyznę z wiadrami podzwaniają cymi na nosidł ach.

Pierwszą myś lą był o — uciekać. Lecz gdy starzec wynurzył się z cienia i wszedł na dziedziniec, chł opiec zbliż ył się do niego. Unió sł wolno rę kę do daszka i warszawskim zwyczajem przywitał go wesoł o:

— Szanowanie panu! Moż e pomó c, bo cię ż ko z dwoma wiadrami?

Staruszek, uję ty uprzejmoś cią chł opca, przystaną ł. Przyjrzał mu się uważ niej. Rzekł starczym, zdartym gł osem:

— Ty pewno z wycieczką? Dzisiaj baszta zamknię ta.

Paragon momentalnie podchwycił tę myś l i powiedział niby od niechcenia:

— Szkoda. Z baszty pewno szlagierowy widok... Najł adniejszy z cał ej okolicy. Zagranicznym goś ciom w ramach wymiany kulturalnej moż na pokazywać.

Na takie zagajenie staruszek postawił wiadra z nosidł ami na ziemi, zamrugał ż ó ł tymi jak wosk powiekami.

— A ską d ty jesteś?

— Ja z Warszawy, z Woli. Okolica szanownego pana mogł aby nam kochane dewizy dawać. Tylko czy u nas znają się na handlu?

Nawet nie spostrzegł, jak z począ tkują cego detektywa przeistoczył się w Maniusia — czarodzieja z Gó rczewskiej. Tak zaciekawił staruszka, ż e ten uś miechną ł się przyjaź nie.

— Mił y z ciebie chł opiec.

— Co robić? U nas na Gó rczewskiej sami mili. Mó wię panu, co jeden to milszy.

Staruszek roześ miał się szczerze, aż mu grdyka zadrgał a, a jasne oczy zaszł y ł zami.

— Chę tnie bym cię wpuś cił, ale nie pozwolili. Kazali zamkną ć aż do odwoł ania.

— To pan szanowny dyrektorem tego przedsię biorstwa?

Staruszek machną ł rę ką, jakby muchy od siebie odganiał.

— Jaki ja tam dyrektor. Ja tu stró ż uję i bilety na basztę sprzedaję.

— To szanowny pan kasjerem, ż e tak powiem.

— Ani kasjer, ani szanowny pan. Mnie tu po prostu dziadkiem nazywają.

Paragon doszedł do wniosku, ż e już zjednał sobie mił ego dziadka, przeszedł wię c do tematu.

— Sł yszał em, ż e u szanownego dziadka duchy ostatnio grasują.

Uś miechnię ta twarz dziadka stę ż ał a, jakby ją ś cią ł chł odny powiew.

Rozejrzał się dokoł a, chrzą kną ł kilka razy i nie powiedziawszy sł owa schylił się po wiadra.

„Ź le zaczą ł em” — pomyś lał Paragon. Nie zraż ony pierwszym niepowodzeniem, uś miechną ł się tajemniczo, przymruż ył ł obuzersko oko.

— To pewno dlatego szanownemu dziadkowi kazali zamkną ć basztę?

Dziadek postawił wiadra.

— A ty ską d wiesz?

— Wiem coś niecoś... — powiedział z namysł em i naraz, jak natchnienie, przyszł a mu do gł owy znakomita myś l. Palną ł wię c odważ nie:

— Mó wił mi taki duż y pan z ryż ą brodą.

Dziadek jeszcze szerzej rozdziawił usta.

— Ten asystent?

— Ten sam — odrzekł bez zastanowienia.

Dziadek pokiwał gł ową.

— Tak, tak... Duchy, nie duchy, a ja ci radzę, ty się lepiej do tego nie wtrą caj. — Podnió sł wiadra i nie patrzą c na chł opca, skierował się ku stoją cej na ś rodku dziedziń ca studni.

— Moż e dziadkowi pomó c? — zawoł ał chł opiec. Lecz dziadek nawet się nie obejrzał.

Maniuś chciał iś ć za nim. Pomyś lał jednak, ż e w tej sytuacji natrę ctwo moż e tylko zaszkodzić. Stał chwilę pogrą ż ony w myś lach. Przypuszczenia jego czę ś ciowo się sprawdził y. Nieznajomy brodacz jest prawdopodobnie tym czł owiekiem, o któ rym wspomniał w rozmowie dziadek. Należ y jedynie to sprawdzić. A jeś li tak jest, to sprawa przedstawia się korzystnie. Zerwany wczoraj drut powinien odsł onić rą bek tajemnicy. Zastanowił y go jednak sł owa dziadka: „Duchy, nie duchy”. Chyba nie duchy, skoro posł ugują się drutami. A wię c kto? Zapewne ktoś groź ny, jeś li dziadek ostrzegł go tak wyraź nie. Moż e groź ni przestę pcy, któ rzy nie chcieli dopuś cić do rozbió rki lewego skrzydł a zamku?

Naraz w umyś le zamą conym nawał em dociekań rozjaś nił o się. Paragon palną ł dł onią w czoł o, roześ miał się gł oś no.

„Ciemna maso! — powiedział sobie. — Trzeba tylko trochę pokombinować. Jeż eli „duchy” nie chciał y dopuś cić do rozbió rki lewego skrzydł a, to w tym skrzydle muszą mieć coś ukrytego. A co moż e być ukryte w starym zamczysku, jak nie zrabowane skarby? ”

Skarby! To jedno czarodziejskie sł owo wprowadził o go w stan cał kowitego oszoł omienia. Postanowił jak najszybciej podzielić się swymi genialnymi spostrzeż eniami z pozostał ymi czł onkami Klubu. Ruszył wię c pę dem ku bramie.

Staruszek, któ ry wł aś nie wycią gał wiadro ze studni, zawoł ał za nim:

— Hej, mał y! Przyjdź jutro, to cię zaprowadzę na basztę!

Ale Paragon nie sł yszał jego sł ó w. Przebiegł przez bramę. Puś cił się prosto w dó ł pę dem, na zł amanie karku.

 

Mandż aro i Pereł ka po rozstaniu z Paragonem postanowili wspó lnie szukać miejsca, w któ rym Maniuś natrafił wczoraj na drut. Nie należ ał o to do wyczynó w najwię kszej miary. Wkró tce, niedaleko drogi prowadzą cej na zamek, zobaczyli duż ą kupę ż wiru. Obeszli ją kilka razy dokoł a, czynią c coraz wię ksze krę gi, aż wreszcie Pereł ka zahaczył nogą o leż ą cy w trawie drut. Był to doś ć gruby przewó d elektryczny w przezroczystej izolacji ze sztucznego tworzywa. Wnet odnaleź li ró wnież miejsce przerwania. Teraz był o już zł ą czone wę zł em i owinię te starannie izolacją.

Pereł ka, klę czą c nad wę zł em, powiedział do Mandż ara z przeką sem:

— Widzisz, nie chciał eś wierzyć Paragonowi. Wszystko się zgadza.

— Paragon lubi bujać — bronił się Mandż aro.

— On czasem lubi sobie bujną ć, ale nie w takich sprawach. — Potem dodał poważ nie: — Ktoś tu był rano i poł ą czył zerwany drut. Widzisz ś wież e ś lady?

Istotnie, w miejscach odsł onię tych i nie zarosł ych widniał y wyraź nie ś lady trampek z charakterystycznymi nacię ciami podeszwy.

— To pewno ten brodacz — wyszeptał Mandż aro.

— Ciekawe, do czego ten drut sł uż y?

— Ba, gdybym ja wiedział. Na tym wł aś nie polega moje zadanie, ż eby wydedukować...

— No to dedukuj — uś miechną ł się Pereł ka. — Ja muszę poszukać brodacza.

Na samą myś l o olbrzymie Pereł ce nogi zadrż ał y w kolanach. „Ł atwo powiedzieć: poszukam brodacza. Gdzie go mam szukać? Co mam zrobić, jeż eli go znajdę? Czy w ogó le brodacz istnieje? A jeż eli istnieje, czy nie zechce mu się zrobić ze mnie marmolady? ” Tego rodzaju wą tpliwoś ci i obawy nasunę ł y się Pereł ce, gdy patrzył na tajemniczy przewó d elektryczny, giną cy w gę stych zasiekach tarniny.

— Mam plan dział ania — powiedział peł en rozsą dku Mandż aro. — Ja pó jdę wzdł uż tego drutu w stronę zamku, do gó ry, a ty w dó ł.

— A jeś li drut się skoń czy?

— Taki drut ma zawsze dwa koń ce — filozofował Mandż aro. — A na dwó ch koń cach są dwa rozwią zania zagadki. No, cześ ć! — skiną ł mu rę ką. — Spotkamy się na obiedzie.

Skulona postać Mandż ara zniknę ł a w krzakach. Mał y Pereł ka został sam. Nie mó gł uwolnić się od przykrego uczucia, ż e ktoś go ś ledzi z oddali. „Jeś li to jest ten brodaty olbrzym, to smutny mó j los” — pomyś lał i naraz poczuł, ż e wł osy jeż ą mu się ze strachu. Ukrył się wię c w tarninie i z niezbyt tę gą miną spojrzał na przewó d. „Doką d on mnie zaprowadzi? ” — medytował, ale wł aś ciwie nie był o czasu na jał owe rozmyś lania. Otrzymał od Mandż ara waż ne zadanie, któ re należ ał o wykonać. Pereł ka był chł opcem zdyscyplinowanym. Zaczą ł wię c schodzić wzdł uż ukrytego w krzewach przewodu.

Zadanie okazał o się doś ć skomplikowane i trudne. Biał a nitka przewodu co chwila ginę ł a w najgę stszych zaroś lach. Pereł ka musiał przedzierać się przez zasieki kolczastych gał ę zi, przebijać się przez gę stwiny, czoł gać wś ró d kamieni i rumowiska. Po kilku minutach ucią ż liwego marszu był cał y zlany potem, miał podrapaną twarz, rę ce i nogi, i dyszał cię ż ko strudzony.

Na szczę ś cie odcinek nie był dł ugi. Nasz detektyw po jakimś czasie ze zdumieniem zobaczył przed sobą mał ą polankę, a na polance dwa duż e namioty. Przewó d prowadził do jednego z nich, stoją cego bliż ej zaroś li. Z radoś cią pomyś lał, ż e znalazł jeden koniec tajemniczego drutu.

I poł oż ył się za kę pą karł owatych jał owcó w, przylgną ł mocno do ziemi, z biją cym sercem obserwował namioty. Był y doś ć duż e, prawdopodobnie sześ cioosobowe. Wejś cia do nich znajdował y się po przeciwnej stronie. Na linkach suszył a się bielizna: skarpetki, koszule, rę czniki. Wiatr poruszał nimi jak banderami na ż agló wce. Panował a cisza. Zdawał o się, ż e wewną trz nikogo nie ma.

Naraz odezwał o się ciche stukanie maszyny do pisania. W niezmą conej ciszy letniego przedpoł udnia zabrzmiał o ono tajemniczo i groź nie, lecz wnet urwał o się, by za chwilę posypać się suchymi uderzeniami jak odgł os gradu na napię tym pł ó tnie namiotu. Po chwili odezwał się czyjś gł os. Z tej odległ oś ci Pereł ka nie mó gł wył owić ani jednego sł owa. Postanowił wię c podczoł gać się bliż ej. Nie odrywają c gł owy od trawy, suną ł po ziemi jak skradają cy się kot. Osł aniał y go gę ste chwasty i wielkie parasole ł opuchowych liś ci. Gdy był już blisko koł kó w podtrzymują cych linki, zatrzymał się. Unió sł lekko gł owę. Maszyna stukał a wyraź nie, jakby znajdował a się blisko ucha, a gdy ustał a, dał się sł yszeć mę ski wesoł y gł os:

— No, na dziś chyba dosyć.

Pereł ka jeszcze mocniej przylgną ł do ziemi. Gdyby mó gł, rozpł aszczył by się jak placek, został by plamą albo wsią kł by w kamienie. Tymczasem usł yszał mił y gł os kobiecy:

— Jeż eli duchy bę dą ł askawe, to pozwolą nam skoń czyć jeszcze w tym tygodniu.

Pereł ka poczuł, ż e skó ra mu cierpnie. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad swoim poł oż eniem, gdyż znowu zabrzmiał gł os mę ski, tubalny i ciepł y:

— Duchy są na naszym utrzymaniu. A zresztą mam nadzieję, ż e profesor zał atwi w Warszawie.

Kobieta roześ miał a się gł oś no.

— A gdzie są teraz nasze duchy?

— Jedne poszł y na zamek, a drugie ką pać się do jeziora — odpowiedział gł os mę ski.

— To wiesz co? Chodź my i my nad jezioro. Trzeba się trochę ochł odzić. W poł udnie bę dzie upał.

Coś zaszeleś cił o w ś rodku namiotu. Pereł ka nie wytrzymał tej wyczerpują cej pró by nerwó w. Zerwał się. Kilkoma susami znalazł się znowu za jał owcem. Był przekonany, ż e za chwilę z namiotu wyjdą co najmniej upiory. „Co za dziwna historia? — plą tał o mu się w gł owie. — Jedne duchy straszą na zamku, drugie ką pią się w jeziorze, a trzecie piszą na maszynie”.

Naraz zastygł. Spoza namiotu wychylił a się kę dzierzawa gł owa. Ujrzał najpierw ogorzał ą na brą z twarz, duż e, bł yszczą ce oczy, a potem... rudawą brodę.

„Olbrzym z brodą! ”

Chciał uciekać, ale widok brodacza odebrał mu zupeł nie zdolnoś ć poruszania się. Mł ody detektyw zamkną ł oczy. Usł yszał wesoł y, niemal dobroduszny ś miech. Przemó gł strach, spojrzał w kierunku namiotu. Olbrzym stał, przecią gają c się leniwie i bł yskają c zdrowymi zę bami. Teraz już nie wydawał się taki straszny ani tak bardzo wielki. Był sł usznego wzrostu, szeroki w ramionach, dobrze zbudowany. Robił wraż enie normalnego, nawet sympatycznego czł owieka. Pereł kę olś nił a nieoczekiwanie myś l: „Te duchy to pewno koledzy brodacza i tej mił ej, mł odej pani, któ ra wyszł a za nim z namiotu”.

Był a bardzo ł adna i bardzo wesoł a. Oboje ś miali się bez przerwy i ż artowali z czegoś, czego wystraszony Pereł ka niestety nie mó gł zrozumieć.

Brodacz zdją ł z linki rę cznik, slipy i koszulę, jego towarzyszka zabrał a kostium ką pielowy, wzię li się za rę ce i pobiegli w stronę lasu. W niczym nie przypominali ani duchó w, ani upioró w. Byli peł ni mł odoś ci, radoś ci i szczę ś cia.

Pereł ka unió sł się wolno z ziemi. Ś wiat był pogodny, sł oneczny, pachną cy trawami, jał owcem i ż ywicą. Ciemne, ponure myś li pierzchł y bezpowrotnie. Pereł ka doznał niewysł owionej ulgi. Podskoczył kilka razy jak konik polny. Ruszył za brodaczem i jego towarzyszką.

Zadanie należ ał o wypeł nić do koń ca.

 

Droga wiodą ca w gó rę wzdł uż tajemniczego przewodu okazał a się duż o cię ż sza. Mandż aro musiał dobrze się namozolić, by przedrzeć się przez dż unglę tarninowych zasiekó w. Wnet jednak znalazł się przy drodze wiodą cej do gł ó wnej bramy. Tutaj przewó d giną ł w betonowym przepuś cie. Skrupulatny szef brygady nie zastanawiał się dł ugo. Wpeł zną ł do betonowej rury, przeczoł gał się na drugą stronę, oczyszczają c przepust z naniesionego bł ota i muł u. Po tym wyczynie podobniejszy był do kreta niż do normalnego chł opca. We wł osach, uszach, w dziurkach nosa miał peł no muł u. Mię dzy zę bami zgrzytał y mu ziarenka piasku.

W pewnym miejscu, niedaleko muró w zamku, przewó d giną ł w rumowisku skalnym. Jego biał a nitka wię zł a w wielkich, zwietrzał ych kamieniach. Mandż aro otarł rę kawem pot z czoł a. Zastanawiał się, czy warto odwalać kamień po kamieniu. Gdy jednak zabrał się do pierwszego, starają c się bez skutku go poruszyć, zrezygnował. Okrą ż ył wię c rumowisko, rozgarniają c każ dy krzaczek, każ dą kę pę trawy. Po godzinie poszukiwań z radoś cią odnalazł wą tł ą nić przewodu.

Poczuł, ż e ogarnia go zmę czenie. Pozwolił sobie na chwilę odpoczynku. Wycią gną ł się na suchej trawie, odetchną ł, pobiegł wzrokiem za pulchnym, ró ż owym obł okiem i na chwilę zapomniał o niepokoją cej zagadce. W tarninie peł no był o ptakó w. Smykał y wś ró d ciemnej gę stwiny jak ryby w akwarium. Spostrzegł mał ego, barwnego szczygł a; ptak usiadł na suchym oś cie; koł yszą c się wydziobywał zeschł e nasiona.

Naraz w sielankową niemal ciszę wdarł się brutalnie gł os ludzki. Ktoś zakryty krzewami mó wił z rozwagą:

— Jak są dzisz, czy ten fragment muró w pochodzi z czternastego, czy z pię tnastego wieku?

— Wydaje mi się — odpowiedział gł os drugi — ż e tę czę ś ć dobudowano pó ź niej.

Mandż aro, wyrwany z mił ego leniuchowania, zerwał się, wychylił gł owę zza krzakó w. Pod murami, któ re w tym miejscu pię ł y się wysoko ponad otaczają ce je drzewa, zobaczył dwó ch mł odzień có w. Siedzieli na wielkim gł azie. Jeden z nich, ubrany w szorty i kraciastą koszulę, szkicował coś w rozł oż onym na kolanach bloku. Drugi, w dż insach i szerokim, sł omkowym kapeluszu, zwijał wolno mierniczą taś mę.

„Co oni tu robią? — myś lał Mandż aro. — Kto to moż e być? Chyba nie przestę pcy... ”

Mł odzieniec w wielkim, sł omkowym kapeluszu zeskoczył nagle ze skał y.

— Doką d idziesz? — zapytał jego towarzysz.

Czł owiek w sł omkowym kapeluszu nie zatrzymują c się odkrzykną ł:

— Muszę sprawdzić, czy przewó d nie zerwany!

Czł owiek w kapeluszu zbliż ył się do miejsca, gdzie przewó d opuszczał rumowisko skalne. Po chwili dał się sł yszeć jego gł os:

— W porzą dku. Wczoraj Antoniusz mó wił, ż e jakiś chł opiec zerwał mu przewó d przy drodze.

— To o Paragonie — wyszeptał Mandż aro i przylgną ł pł asko do ziemi.

Mł odzieniec w szortach zapytał:

— Czy dzisiaj znowu straszymy?

— Tak, ale tylko raz, po zmroku, ż eby nie pomyś leli, ż e duchy się i wyniosł y.

— Ciekaw jestem, kiedy oni się skapują.

— Nie mam poję cia, ale tamci robotnicy już chyba nie wró cą.

Na tym rozmowa się urwał a. Mandż aro usł yszał oddalają ce się kroki i wesoł y, beztroski ś miech odchodzą cych. Gdy wynurzył się z krzakó w, daleko za zakrę tem drogi ujrzał biał y kapelusz i nagie plecy mł odzień ca w dż insach. Zatarł z radoś cią dł onie. Jako chł opiec nadzwyczaj skrupulatny, wyją ł z kieszeni notes i dł ugopis. Starał się w notesie odtworzyć usł yszaną rozmowę.

„Dobra jest! — myś lał, zapisują c każ de sł owo. — Ci przebiegli przestę pcy udają, ż e mierzą mury. Ale my, detektywi, jesteś my sprytniejsi. Nie damy się nabrać. — Roześ miał się ze zł oś liwą satysfakcją. — »Jak są dzisz, czy ten fragment muró w pochodzi z czternastego wieku? « Dobrze się maskują, a tymczasem prowadzą przewó d elektryczny do zamku, ż eby wywoł ywać efekty ś wietlne i straszyć robotnikó w. Znamy się na tym... A wię c mamy do czynienia z niezwykle przebiegł ymi przestę pcami, któ rzy posł ugują się najnowszą techniką i duchami. Poczekajcie! My się do was dobierzemy! Herszt bandy, któ ry wczoraj przył apał Paragona, nazywa się Antoniusz. To pewno jego kryptonim. Poczekaj, ptaszku, jeszcze inaczej zaś piewasz! ”

Skoń czywszy zwię zł e sprawozdanie, postanowił iś ć dalej za nitką przewodu. Był już pewny, ż e doprowadzi go ona do nowego, wielkiego odkrycia. Przewó d, sprytnie i dokł adnie ukryty wś ró d zaroś li, zawió dł go aż pod wysoki mur lewego skrzydł a. Tutaj poprowadzono go po pniu gę stego ś wierka. Mandż aro nie namyś lał się dł ugo. Wspią ł się na drzewo. Gdy był na wysokoś ci mał ego prześ witu w murze, spostrzegł, ż e drut przywią zano do gał ę zi i przerzucono na drugą stronę muru. Trzeba był o cofną ć się, a potem wewną trz muró w lewego skrzydł a szukać dalej przewodu.

Ześ lizną ł się szybko z drzewa. Dł onie miał lepkie od ż ywicy, a kolana zdarte do krwi, lecz nie przejmował się tym wcale. Myś l, ż e wnet rozwią ż e tajemniczą zagadkę, pchał a go wcią ż naprzó d. Znalazł w murze szeroką wyrwę, przecisną ł się przez nią bez trudu i był już po drugiej stronie. Tu niepodzielnie panował y chwasty. Się gał y chł opcu do pasa. Był y to niestety chwasty zł oś liwe, rosną ce prawdopodobnie jedynie w tym celu, by utrudnić pracę mł odemu detektywowi. Przed nim bowiem roztaczał a się wzdł uż fosy prawdziwa dż ungla pokrzyw, tak gę sta, ż e trudno był o przedrzeć się przez nią.

Mandż aro spojrzał ż ał oś nie na swe pokiereszowane nagie kolana, zacisną ł mocno zę by. „Raz kozie ś mierć! ” — pomyś lał i rzucił się w tę dż unglę jak w zielony, pieką cy nurt. Brodził w nim, syczą c z bó lu. Podrapane kolana i ł ydki palił y, smagane ż ywym ogniem. Lecz có ż znaczy bó l wobec myś li, ż e za chwilę odkryje wielką tajemnicę.

Gdy dobrną ł do prześ witu, z radoś cią ujrzał biał e pasemko przewodu ukryte w zał amaniach muru. Spł ywał o ono aż na dno fosy, w samo piekł o pokrzyw, a potem przez otwó r okienny przechodził o już do budynku. W tym miejscu mury był y najbardziej zniszczone. Strop leż ał w gruzach, a w zał amaniach i rozpadlinach rosł y drobne krzewy i drzewka, jak gdyby natura chciał a przystroić ruiny i zatrzeć ś lady ich ran.

Zaroś la był y tu tak gę ste, ż e Mandż aro musiał przebijać się na oś lep. Wycią gnię tą dł onią przesuwał wzdł uż drutu. Wolno, krok za krokiem, parł do przodu.

Naraz jego dł oń napotkał a coś chł odnego, metalowego. Otworzył oczy, rozchylił gał ę zie i sykną ł ze zdumienia. Tuż nad nim, w szczelinie muru, tkwił wielki gł oś nik.

Mandż aro przyjrzał mu się uważ nie. Obmacał go z wszystkich stron, opukał.

„A wię c to tak — pomyś lał uszczę ś liwiony. — Oto tuba, przez któ rą przemawiają duchy starego zamczyska”.

Był dumny ze swego odkrycia. Zagadka jednego koń ca drutu został a rozwią zana. Wyobraż ał sobie miny dwó ch inspektoró w — Paragona i Pereł ki — kiedy stanie przed nimi i powie: „Mam dla was ciekawe wiadomoś ci”. A moż e oni mają jeszcze ciekawsze?

Zaczą ł się niecierpliwić. Wylazł z zaroś li. Wyją ł notatnik, naszkicował pospiesznie plan sytuacyjny, zaznaczył krzyż ykiem miejsce gł oś nika. Zadowolony z solidnie wykonanej roboty, wracał do leś niczó wki.

 

Zziajany, zmę czony, oszoł omiony nadzwyczajnym odkryciem, wbiegł na werandę. Z gł ę bi kuchni wył onił a się zawsze uś miechnię ta pani Lichoniowa.

— Czy jest Boguś albo Paragon? — zapytał z przeję ciem.

Pani Lichoniowa na jego widok zał amał a rę ce.

— Matko najś wię tsza, gdzież eś ty był? Co się z tobą stał o? Wyglą dasz jak straszydł o!

Chł opiec stał przed nią cał y umazany bł otem. Wł osy miał zjeż one, oczy pł oną ce, a twarz, rę ce i kolana tak straszliwie pokiereszowane, jakby wró cił z bijatyki albo z dalekiej wyprawy w gł ą b dż ungli. Jedynie zuchowata, zadziorna mina przeczył a jego ż ał osnemu wyglą dowi.

Pani Lichoniowa powtó rzył a pytanie:

— Gdzież eś ty był, Mandż aro?

Chł opiec uś miechną ł się tajemniczo.

— Ja... proszę pani... speł niał em tylko swó j obowią zek.

— Obowią zek? — zdumiał a się kobieta. — Jaki obowią zek?

— To tajemnica.

— Moż e ty masz gorą czkę?

— Nie, proszę pani. Jestem zupeł nie zdró w.

— W takim razie co się z tobą stał o?

— Wypeł nił em jedynie zadanie.

Pani Lichoniowa jeszcze raz uniosł a rę ce do gó ry ruchem wyraż ają cym rozpacz i zdumienie.

— Ty pleciesz, mó j chł opcze. Moż e dać ci jakieś proszki?

— Dzię kuję.

— W każ dym razie umyj się, bo jak na ciebie patrzę, to mi się chce pł akać.

Z kł opotliwej sytuacji wybawił Mandż ara warkot motoru na drodze prowadzą cej do leś niczó wki.

— Któ ż to moż e jechać? — zapytał a gospodyni, przenoszą c wzrok z chł opca na skraj lasu. Przymruż ył a oczy, uniosł a dł oń do czoł a i na chwilę zastygł a w tym geś cie wyczekiwania.

Warkot motoru zbliż ał się szybko. Był y to dziwne odgł osy, mieszanina skrzypienia starej sieczkarni z grzmotami ś rodkó w wybuchowych. Mandż aro, zaciekawiony tymi niezwykł ymi zjawiskami akustycznymi, staną ł obok gospodyni. Był przekonany, ż e za chwilę z lasu wył oni się maszyna piekielna lub rakieta mię dzyplanetarna. Dł ugą chwilę czekali z rosną cym niepokojem, aż wreszcie na polanę wjechał przedziwny pojazd.

Miał cztery koł a — to fakt, miał karoserię — to fakt, miał maskę i przednią szybę — to też nie ulegał o wą tpliwoś ci, lecz w gruncie rzeczy przypominał raczej przedpotopowy wehikuł aniż eli wspó ł czesny samochó d. Prychał przy tym, jakby jego wnę trznoś ci trawił a piekielna siarka, a z rury wydechowej wyrzucał potę ż ne kł ę by ciemnego dymu.

Pseudosamochó d zatoczył krą g, zachwiał się na rachitycznych koł ach, prychną ł z wś ciekł oś cią i zatrzymał się przed werandą.

Z jego wnę trza wygramolił się z trudem przedziwny osobnik. Był niezwykle wysoki i niezwykle chudy, a przy tym tak przygarbiony, ż e kształ tem przypominał olbrzymi znak zapytania. Nosił szerokie, się gają ce kolan szorty z kraciastego drelichu, trykotową koszulę w poprzeczne biał o-niebieskie pasy, a na czubku jego ł ysej jak kolano gł owy tkwił a mał a, pł ó cienna furaż erka. Ten mł odzień czy stró j uzupeł niał y olbrzymie buty na wibramowej podeszwie i mapnik zwisają cy z boku. Twarz miał suchą, pomarszczoną i spaloną sł oń cem. Na wielkim, ł uszczą cym się nosie tkwił y okulary w rogowej oprawie, spoza któ rych patrzył y mał e, zamglone oczy kró tkowidza.

Dziwaczny przybysz wyprostował się, przetarł okulary i spojrzał na osł upiał ą gospodynię.

— Podobno wynajmuje pani pokoje? — powiedział po chwili.

Pani Lichoniowa cofnę ł a się o krok.

— Jest jeden mał y pokó j, ale jestem pewna, ż e nie bę dzie się panu podobał.

Kto inny po takiej odpowiedzi odjechał by czym prę dzej, ale oryginalny automobilista przetarł jeszcze raz okulary i rzekł niezwykle przewlekle:

— Zooobaczymy.

— A pan na dł ugo?

— Zobaczymy — powtó rzył i nie obejrzawszy się nawet na gospodynię, wszedł na werandę.

Mandż aro z niedowierzaniem patrzył na jego chude, dł ugie nogi obroś nię te gę sto czarnymi wł osami. Dziwił się, jak moż na poruszać się na takich szczudł ach. Pani Lichoniowa zauważ ył a z przeką sem:

— Pokó j jest ciemny, na pewno nie bę dzie się dla pana nadawał.

Nieznajomy nie odwró ciwszy się bą kną ł:

— Lubię ciemne pokoje.

— I wynajmujemy najmniej na dwa tygodnie.

— Zapł acę pani za miesią c.

— I... jest brzydki! — krzyknę ł a niemal.

Nieznajomy nie dał się wyprowadzić z ró wnowagi. Robił wraż enie czł owieka nie reagują cego na ż adne ziemskie zjawiska. Pani Lichoniowa uczynił a w stronę Mandż ara rozpaczliwy gest, jakby chciał a powiedzieć: „Co ja mam zrobić z tym typem? ” Potem wzruszywszy ramionami zaprowadził a nieproszonego goś cia w gł ą b mieszkania.

„Kto to moż e być? — zastanawiał się Mandż aro. Niezwykł a postać przybysza wydał a mu się ogromnie tajemnicza. — Moż e to jeszcze jeden przestę pca? — Szef Klubu Detektywó w przystą pił momentalnie do fachowej oceny osobnika. Sama postawa tego dziwaka wzbudzał a podejrzenie. — Jeż eli to przestę pca, to nie jest tak ź le — rozumował. — Bę dziemy go mieli pod rę ką. A moż e ten czł owiek ma coś wspó lnego z tajemniczymi zjawiskami na zamku? ”

Wiedziony tą myś lą zbliż ył się do wehikuł u, któ ry tylko z litoś ci moż na był o nazwać samochodem. Dziwaczny ten pojazd nie miał przednich bł otnikó w, a blachy maski odstawał y od karoserii jak nie zwinię te skrzydł a wielkiego, oskubanego ptaka. Wewną trz znajdował o się tylko przednie siedzenie obite popę kaną skó rą, spod któ rej wył aził y kł aczki morskiej trawy. Jednym sł owem, przedziwny, przedpotopowy gruchot marki austro-daimler.

Mandż aro odnosił wraż enie, ż e gdy gł ę biej odetchnie, to samochó d rozleci się na czę ś ci. Zbliż ył się wię c ostroż nie, zajrzał do wnę trza. Wś ró d starych, poł atanych dę tek i najrozmaitszych przyrzą dó w samochodowych tkwił a jedna duż a, czarna walizka z solidnymi, mosię ż nymi zamkami. Chł opiec duż o dał by za to, ż eby mó c poznać jej zawartoś ć. Wzbudzał a bowiem w nim podobne zainteresowanie, co jej wł aś ciciel i jego samochó d.

Szef Klubu Mł odych Detektywó w zamyś lił się gł ę boko.

— W tym coś musi być! — wyszeptał w skupieniu. Z gł ę bokiego zamyś lenia wyrwał go gł os Paragona:

— Szanowanie, panie nadinspektorze!

Obejrzał się gwał townie. Od strony lasu zbliż ali się dwaj inspektorowie — Paragon i Pereł ka. Szli raź nym krokiem, a ich zuchowate gę by ś wiadczył y, ż e są w znakomitych humorach i wracają z rannej wyprawy z niezwykle ciekawymi wiadomoś ciami. Na widok przedpotopowego samochodu przyspieszyli kroku.

— Co to? — zapytał zdumiony Paragon.

Mandż aro unió sł palec do ust.

— Ciszej! Mnie się zdaje, ż e bę dziemy mieli nowe zadanie.

 

Za gospodarskimi zabudowaniami leś niczó wki cią gną ł się sad, dalej był y pasieki, a dalej gę sty, pachną cy ż ywicą ś wierkowy mł odnik. W poł udnie sł ychać był o w sadzie senne bzykanie pszczó ł. Jabł onie uginał y się pod cię ż arem dojrzewają cych owocó w. Przesiane przez gał ę zie sł oń ce mż ył o delikatnie na zeschnię tą trawę.

Tutaj wł aś nie udali się mł odzi detektywi na naradę. Nie mieli jednak zamiaru podziwiać pię kna tego zacisznego zaką tka. Peł ni wraż eń, zaję ci wł asnymi sprawami, oszoł omieni nowymi odkryciami — przystą pili do skł adania raportó w.

Pierwszy przemó wił Pereł ka. Ją kają c się z przeję cia, opowiedział dokł adnie przebieg swej przedpoł udniowej sł uż by. Gdy doszedł do momentu odkrycia namiotó w i powtó rzył usł yszaną rozmowę, Mandż aro przerwał mu gwał townie:

— Wszystko się sprawdza. Mó wił em, ż e drut rozwią ż e nam zagadkę. W namiocie jest prawdopodobnie urzą dzenie nadawcze, za pomocą któ rego brodacz i cał a ferajna straszą na zamku. Potwierdza to odnaleziony przeze mnie gł oś nik.

— To fantastyczne — wyszeptał z przeję ciem Pereł ka.

— Fantastyczne — powtó rzył Paragon — ale ską d się wzię ł a na baszcie zjawa? Przecież nie wyskoczył a z gł oś nika.

— To inna sprawa — zauważ ył Mandż aro. — Bę dziesz miał wieczorem nowe zadanie. Sł yszał em, ż e oni dzisiaj znowu straszą.

— Baszta zamknię ta na cztery spusty — zakomunikował Paragon.

— Phi! — Pereł ka wydą ł wargi. — Co to dla takich zradiofonizowanych duchó w. — Odezwał się nie w porę, gdyż w ten sposó b zwró cił na siebie uwagę szefa.

— Sł uchaj, Pereł ka, czyś ty ś ledził tego brodacza? — zapytał Mandż aro.

— No, jasne!

— I co?

— I nic. Poszedł em za nimi na przystań, a potem klops z powidł ami. Odpł ynę li kajakami na wyspę.

— A ty co?

— Ja? Co miał em robić? Przecież nie jestem rybą.

— Trzeba był o popł yną ć za nimi.

— Nie ma cudó w, za daleko.

— Dobry detektyw zawsze coś wykombinuje.

Paragon obruszył się.

— Ty, Mandż aro, nie gadaj tak, bo jak na ciebie patrzę, to mnie zę by bolą.

Mandż aro utkwił w nim badawcze spojrzenie.

— A ty?

— Co ja?

— Coś ty wykrył?

Paragon uś miechną ł się tajemniczo.

— Jednego sympatycznego dziadka, któ ry mi na wszystko oczy otworzył. — Wstał nagle, oparł się o drzewo i powió dł kocimi oczami po kolegach. — Trzeba mieć w szanownej czaszce mó ż dż ek elektronowy i umieć trochę kombinować. Jeż eli szanowne duchy nie chcą dopuś cić do rozbió rki lewego skrzydł a, to co moż na z tego wydedukować, hę? — uś miechną ł się triumfalnie.

Sł awni detektywi zbaranieli. Po chwili Mandż aro odparł niepewnie:

— Moż na wydedukować, ż e im na tym zależ y.

— A dlaczego im na tym zależ y?

— No, bo... — Mandż aro utkną ł. Zaczą ł nerwowym ruchem trzeć czoł o, jakby chciał przyspieszyć oporne myś li.

Pereł ka skrzywił się.

— No, wal, Paragon! Co ty się tak z nami droczysz?

— Moż na wydedukować — podją ł Paragon — ż e w tym skrzydle muszą mieć coś zamelinowanego.

Mandż aro przestał trzeć czoł o. Popatrzył na swego inspektora z respektem.

— Wiesz, ż e o tym nie pomyś lał em.

Maniuś uderzył się w czoł o.

— Elektronowy mó ż dż ek inspektora Paragona pracuje bez awarii. A co moż e być ukryte w historycznych ruinach?

Pereł ka zamrugał powiekami.

— Ż ebym to ja wiedział.

— Skarby! — wyszeptał Paragon.

Oś wiadczenie to wywoł ał o olbrzymie wraż enie. Przez chwilę stali w milczeniu.

— Ską d wiesz? — zapytał wreszcie Mandż aro.

— Mó ż dż ek elektronowy wydedukował z rozmowy z sympatycznym dziadkiem.

Mandż aro nie dał się jednak zwieś ć zaskakują cej teorii swego inspektora. W jego dociekliwym i skrupulatnym umyś le zrodził y się wą tpliwoś ci.

— Bardzo pię knie to wydedukował eś, ale najpierw trzeba udowodnić.

— Bardzo pię knie to powiedział eś, ale to proste jak parasol. Sami musimy odnaleź ć ukryty skarb.

Pereł ka wyszeptał drż ą cymi wargami:

— My... skarby... To fantastyczne!

Szefowi Klubu pomysł ze skarbami wydał się rzeczywiś cie fantastyczny. Zamyś lił się tak gł ę boko, jak Sherlock Holmes, gdy miał podją ć waż ną decyzję.

— Skarby skarbami — rzekł wreszcie — ale my do tej pory nie wiemy, kto to są ci ludzie brodacza.

— Wiadomo! — palną ł bez namysł u Paragon. — Sprytna szajka.

— A dlaczego oni mierzą mury, robią rysunki i piszą na maszynie?

— Dla zamydlenia oczu.

— To wszystko jeszcze nie sprawdzone.

— Sprawdzi się, panie nadinspektorze.

— Sprawdzi się — potwierdził Pereł ka.

— Dobrze — rzekł poważ nie Mandż aro. — Dzisiaj wieczorem rozpracujemy cał ą szajkę.

Nowe okreś lenie szefa spodobał o się obu inspektorom. „Rozpracujemy cał ą szajkę... ” Paragon chciał nawet coś powiedzieć na ten temat, ale w tej samej chwili dał o się sł yszeć woł anie pani Lichoniowej:

— Chł opcy, na obiad! Na obiad!

Mł odocianym Sherlockom Holmesom przypomniał o się, ż e od rana nic nie jedli. Paragonowi gł oś no zaburczał o w brzuchu. Mandż aro schował bezcenny notatnik do kieszeni, Pereł ka pierwszy ruszył ku leś niczó wce. Sł awni detektywi nie mogą ż yć jedynie tropieniem przestę pcó w, zwł aszcza jeż eli na stole czeka smakowity obiad.

 

 




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.