|
|||
Uuk Quality Books. Adam Bahdaj. Spis treści. ROZDZIAŁ PIERWSZY. ROZDZIAŁ DRUGI. ROZDZIAŁ TRZECI. ROZDZIAŁ CZWARTY. ROZDZIAŁ PIĄTY. ROZDZIAŁ SZÓSTY. ROZDZIAŁ SIÓDMY. ROZDZIAŁ ÓSMY. ROZDUuk Quality Books Adam Bahdaj Wakacje z duchami Wydawnictwo SIEDMIORÓ G Spis treś ci
ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄ TY ROZDZIAŁ SZÓ STY ROZDZIAŁ SIÓ DMY ROZDZIAŁ Ó SMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄ TY ROZDZIAŁ DZIESIĄ TY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Maniuś zatrzymał się na brzegu jeziora. Pod nogami czuł mię kki, nagrzany piasek, a w oczach migotał y mu srebrzyste cę tki. To woda odbijał a blask stoją cego nad lasem sł oń ca i zamieniał a jezioro w taflę ł amliwego szkł a. Był o cicho. Chł opiec sł yszał wyraź nie szelest szuwaró w i sł aby ś wist wł asnego oddechu. Z wolna ogarniał a go radoś ć. Zdumionymi oczami wodził po cienistym brzegu, po obł okach suną cych nad grzbietem dalekiego wzgó rza, a gdy znó w spojrzał na jezioro, wydał o mu się, ż e ciemna gł ę bia cią gnie go ku sobie. Uś miechną ł się — niby do siebie, niby do obł okó w — a potem jego ł obuzerska twarz stę ż ał a w wyrazie spokojnej zadumy. Pierwszy raz wyjechał z Warszawy w daleką podró ż, a teraz od trzech dni nie mó gł się nadziwić, ż e ś wiat jest tak szeroki, tak ró ż norodny i takie sprawia niespodzianki. Od trzech dni chodził oszoł omiony i nie mó gł wprost uwierzyć, ż e znalazł się pię ć set kilometró w poza rodzinnym miastem. A wszystko był o przecież takie proste. Pewnego razu, na wiosnę, mał y Pereł ka, jego najlepszy przyjaciel z kamienicy, otrzymał od swej ciotki list. Maniuś widzi teraz wyraź nie, jak Pereł ka wpadł do niego z radosnym okrzykiem: „Hurra! Jedziemy wszyscy nad jezioro! ” — a potem jak obaj zeszli na drugie pię tro do Felka, któ rego nazywali Mandż aro, i wszyscy razem czytali z wypiekami na twarzach. Na począ tku listu był o oczywiś cie: Dlaczego tak dł ugo do nas nie piszecie?, potem: Co u ciebie sł ychać i jak zdrowie tatusia?, ale najciekawsze okazał o się zakoń czenie. Maniuś pamię ta dokł adnie ł adne, okrą gł e pismo pani Lichoniowej i mó gł by recytować na pamię ć jego treś ć. Pani Lichoniowa pisał a: Wspominał eś nam o swych serdecznych kolegach, o Paragonie i Mandż aro. Ską d te dziwaczne przezwiska? Ale mniejsza o to. Jeż eli mają ochotę, niech przyjeż dż ają razem z tobą. U nas w leś niczó wce jest doś ć miejsca, no i powodzi się nam, dzię ki Bogu, nie najgorzej. Myś lę, ż e weselej i raź niej bę dzie ci z kolegami... Oczywiś cie mał emu Pereł ce zawsze raź niej był o z Maniusiem i Felkiem, któ rych dziwaczne przezwiska nikogo pró cz cioci Marii nie raził y. Na Woli nie mieć przezwiska to tak, jakby nie mieć charakteru. A wiadomo przecież, ż e najmilsi i najmorowsi chł opcy w Warszawie to ci z Woli. Pereł kę bolał y wtedy zę by, wię c polecił Paragonowi, ż eby w jego imieniu odpisał cioci. Odpowiedź roił a się od bykó w i byczkó w, ale list to przecież nie zadanie szkolne! Kochana Pani Ciociu! — pisał Maniuś. — To ja, Paragon, odpowiadam w imieniu cał ej trujki. Pyta pani, dlaczego mam takie dziwne przezwisko. Raz nasza pani zapytał a mnie w klasie: „Tkaczyk, dostał eś od matki pię ć zł otych, idziesz do sklepu, kupujesz cztery buł ki po osiemdziesią t groszy. Ile ci wyda kasjerka? ” A ja na to: „Proszę pani, kasjerka wyda mi paragon... ” Chł opcy się ś miali, a ja od tej pory został em Paragonem. Proste, prawda? Z Mandż arem był a gorsza sprawa. Jemu zdaje się, ż e jest najmą drzejszy z nas wszystkich. Raz pan od geografii pyta go, jaki jest najwyż szy szczyt w Afryce, a on, proszę pani, nie wiedział. To ja mu podpowiedział em: Kilimandż aro. To on, proszę pani, nie usł yszał dobrze i mó wi: „Mandż aro”. No i od tego czasu wszyscy na niego mó wią — Mandż aro. Ł adnie, prawda? A Pereł ka, to znaczy Boguś, to już od urodzenia jest Pereł ką. A my z nim to najlepsi koledzy. Pereł kę boli zą b czonowy, to ja za niego piszę. Dzię kujemy serdecznie za zaproszenie. Mił o nam bę dzie nał ykać się ś wierzego powiecza i postraszyć w jeziorze rypki. Mam nadzieję, ż e Szanowna Pani nie bę dzie miał a z nami wielkiego kł opotu. Ja pierwszy raz wyjeż dż am na wieś. Bardzo się cieszę i Mandż aro takż e. Nie bę dziemy robić ceregieli, zjemy byle co, bo apetyty mamy fenomenalne. Przyjeż dż amy w czerfcu. Jeszcze raz dzię kujemy za zaproszenie! Paragon I oto od trzech dni są już u cioci Marii nad jeziorem. I oto Maniuś, zwany na Gó rczewskiej Paragonem, stoi na brzegu radoś nie oszoł omiony pię knem letniego popoł udnia. Ł awica drobnych rybek przemknę ł a niemal pod jego stopami, sponad sosen nadleciał a siwa rybitwa. Ł agodnym ł ukiem spię ł a bł ę kit nieba z zielenią lasu. Naraz runę ł a jak strzał a, aż zakotł ował o się w trzcinach. Potem wzbił a się lekko, unoszą c trzepotliwą rybkę... W tym momencie na ś cież ce biegną cej do lasu rozległ o się gł oś ne woł anie: — Paragon! Paragon! Maniuś odwró cił się. Na tle pni zobaczył biegną cego Pereł kę. Był to drobny, filigranowy chł opiec o ruchach szybkich i nerwowych. Twarz miał okrą gluchną jak spodek i gę sto upstrzoną duż ymi piegami. Oczy szare, zuchowate. Nosek mał y, nieco zadarty i ł uszczą cy się na koń cu jak mł ody kartofelek. Wł osy kró ciutko ostrzyż one i zaczesane na jeż a. Jednym sł owem — Pereł ka. — My na ciebie czekamy — zawoł ał zdyszany — a ty, bracie... — utkną ł w tym miejscu, nie mogą c wydusić ani sł owa. — Co się stał o? — zapytał wesoł o Paragon. — Jak to: co? Mamy przecież naradę w sprawie szał asu. — Zupeł nie o tym zapomniał em. — No chodź ż e, bo Mandż aro się wś cieka. Paragon uś miechną ł się wyrozumiale, wbił dł onie w kieszenie i, nie spieszą c się, ruszył za Pereł ką. Szli przez stary las sosnowy. Wą ska ś cież ka wił a się wś ró d pni, poprzecinana dł ugimi cieniami. Pachniał o rozgrzaną ż ywicą, a w gał ę ziach wesoł o grał y trzmiele. Wkró tce ukazał a się leś na polana, peł na sł oń ca, kwiató w i trzepotu motyli. Na polanie, pod lasem, stał ś wież o zbudowany szał as, a przed szał asem nerwowymi krokami przechadzał się wysoki, zgrabny chł opiec. Miał ł adną, nieco zasę pioną twarz, mą dre, myś lą ce oczy, jasne wł osy opadają ce kę dziorami na czoł o, a z cał ej jego postaci bił a wyją tkowa statecznoś ć i powaga. Był to wł aś nie Mandż aro. Na widok chł opcó w unió sł rę ce gestem zniecierpliwienia. — Jak dł ugo mam czekać? Paragon skwitował to przyjaznym uś miechem. — Ciao! Nie denerwuj się, boś my przecież na bezpł atnych wczasach. W milczeniu usiedli pod szał asem.
Był to solidny szał as, wykonany wedł ug planu Paragona; ś ciany miał wyplecione wikliną, wsparte na grubych palikach sosnowych, dach uł oż ony z ś wież ej, ś wierkowej cetyny. Trzej chł opcy patrzyli na ten szał as, nie wiedzą c, w jakim wł aś ciwie celu go wybudowali. Począ tkowo miał być wigwamem indiań skich wojownikó w, potem — domem poszukiwaczy zł ota, wreszcie — namiotem kró la Wł adysł awa Jagieł ł y wyruszają cego na grunwaldzkie pola. Chł opcy z fantazją rzucali pomysł y, ale od wczoraj nie mogli uzgodnić, do czego ma sł uż yć ich wspaniał e dzieł o. Szał as stał wię c gotowy, ś wież y, pachną cy ż ywicznym igliwiem, a trzej budowniczowie wcią ż jeszcze zastanawiali się nad sposobem jego wykorzystania. Mandż aro spojrzał wyzywają co. — Mam ś wietny pomysł... Paragon poruszył się. W jego gł osie zabrzmiał a nutka zniecierpliwienia: — Ty zawsze masz fenomenalne pomysł y. Pereł ka wygodniej uł oż ył się na trawie. Upstrzoną piegami twarz zwró cił ku chł opcom. — No, mó w — trą cił Mandż ara ł okciem. Ten zastanawiał się chwilę, jak gdyby chciał rozstrzygną ć, czy warto wył oż yć swó j plan. Nagle zapytał tajemniczym szeptem: — Czytaliś cie „Przygody Sherlocka Holmesa”? — Legalnie — ulubione sł ó wko Paragona zabrzmiał o jak wyzwanie. — Myś lisz moż e, ż e nie czytał em? Sam mi poż yczał eś tę ksią ż kę. Moż na powiedzieć, obleci! Ciekawe kawał ki z dziedziny kryminologii — cmokną ł gł oś no i ł ypną ł zaczepnie oczami. Pereł ka milczał. Utkwił wzrok w brudnych palcach, wył aż ą cych z podartych tenisó wek. Udawał, ż e nic go ta rozmowa nie obchodzi. Moż e nie chciał się przyznać, ż e nie czytał „Przygó d Sherlocka Holmesa”... Zapadł a przedł uż ają ca się cisza. Paragon urwał soczyste ź dź bł o trawy. Ssał jego seledynową nasadkę. — No i co z twoim pomysł em? Mandż aro ockną ł się. — To naprawdę ś wietny pomysł... Tylko nie wiem, czy się wam spodoba... — Wal, bracie. Nad czym tak dumasz? Mandż aro unió sł się na ł okciach, skupionej twarzy nadał wyraz niezwykł ej tajemniczoś ci. Patrzał na kolegó w przymruż onymi oczami. Wreszcie rzekł przecią gle: — Chodzi o to... ż e... moż e byś my zał oż yli klub detektywó w... Tego się nie spodziewali! Chł opcom z nagł ego wraż enia opadł y brody. Zaniemó wili. Pereł ka mrugał rudawymi rzę sami. Paragon marszczył ś miesznie czoł o. — Fenomenalny pomysł — wyszeptał pierwszy Pereł ka. Mandż aro odetchną ł z ulgą. Spojrzał pytają co na Paragona. Ten uś miechną ł się po swojemu — szczerze, ł obuzersko. — No, dobra... pomysł obleci... ale ską d weź miemy przestę pcó w? Mandż aro ż achną ł się: — Ty zawsze masz jakieś zastrzeż enia. Nie sł yszał eś, jak wujek Pereł ki opowiadał o kł usownikach? — A ty myś lisz, ż e Sherlock Holmes zawracał by sobie gł owę kł usownikami? Pereł ka ję kną ł: — Znowu się kł ó cicie! Jeż eli bę dą detektywi, to na pewno znajdą się przestę pcy. — Oczywiś cie — podją ł Mandż aro. — Czy to tak trudno o przestę pcó w? Grunt to zastosować metodę dedukcji... Tak ich zaskoczył tym obcym sł owem, ż e znowu rozdziawili usta. Paragon zsuną ł kolarkę na czoł o. Dł ugo drapał się za uchem. — O czym ty mó wisz, Mandż aro? — Czytał eś „Sherlocka”, a nie wiesz, co to metoda dedukcji. — A ty wiesz? — Pewnie, ż e wiem. Pereł ka westchną ł ż ał oś nie: — Znowu się kł ó cicie! Paragon zaperzył się: — Jak wiesz, to powiedz! Czy to takie waż ne? Mandż aro posł ał mu surowe spojrzenie. — To bardzo waż ne. — No to mó w. Mandż aro zaczą ł niezwykle poważ nie: — Dedukcja to metoda... to metoda — utkną ł w poł owie zdania, ze zł oś ci zacisną ł usta, aż mu wargi zbielał y. Paragon pokiwał z politowaniem gł ową. — Metoda, któ rej uż ywał Sherlock Holmes do rozwią zywania zagadek kryminalnych. Tyle to ja też wiem. Pereł ka zł apał się za gł owę. — Wy zawsze musicie się kł ó cić. Dedukcja dedukcją, a my mamy zał oż yć klub detektywó w. — O, wł aś nie — podchwycił skwapliwie Mandż aro. — Proponuję nazwę: Klub Mł odych Detektywó w. — Spojrzał pytają co na chł opcó w. Paragon skiną ł gł ową. — Obleci! — Proponuję — cią gną ł Mandż aro — ż eby nasz Klub mieś cił się w tym szał asie. — Obleci! — przytakną ł Paragon. — I ż ebyś my tymczasem stworzyli jedną brygadę ś ledczą. Ja bę dę nadinspektorem... Paragon chlasną ł dł onią w kolano. — Jak ciocię kocham, ty zawsze musisz być „nad”, a moż e raz bę dziesz „pod”. Mandż aro zmierzył go karcą cym spojrzeniem. — Jak uważ asz, ale zdawał o mi się, ż e... — Nie kł ó ć cie się — przerwał mu Pereł ka. — Nie znamy jeszcze przestę pcó w ani zagadek do rozwią zywania, a wy już... Z wami to tak zawsze — machną ł z rezygnacją rę ką i poł oż ył się na plecach. Paragon uś miechną ł się pojednawczo. — Niech już tak bę dzie, panie nadinspektorze. Ale ja wam mó wię, najpierw musimy mieć przestę pcó w. — Najpierw musimy się dobrze zorganizować — powiedział Mandż aro. Pereł ka wstał, przecią gną ł się, aż mu koś ci zatrzeszczał y. — Organizacja organizacją, a ja czuję przeraź liwą pustkę w ż oł ą dku. Chodź my, wiara, bo ciocia znowu bę dzie gderał a, ż eś my się spó ź nili. — Zł ota myś l — uś miechną ł się Paragon. — Ś nił y mi się pierogi z wiś niami. Pycha! — oblizał się i przejechał dł onią po zapadnię tym brzuchu. — Mó wię wam, grunt to witaminy. Mandż aro stał zamyś lony. — Trzeba przecież wszystko obgadać. — Bę dziemy gadać po drodze — uspokoił go Pereł ka. Ruszyli ku leś niczó wce. Polana tonę ł a w gł ę bokim cieniu. Sł oń ce zapadał o już za wierzchoł ki drzew. Przesiane przez zbity mur gał ę zi, kł adł o się ciepł ymi cę tkami na rozkoł ysane trawy. Pachniał o ż ywicą i sianem. Nad polaną wisiał o wysokie, czyste niebo. Kudł aty, ró ż owy obł ok zaplą tał się w najwyż sze konary drzew, jak kł ę bek waty w kolce gł ogu, a ponad lasem, na wyniosł ym wzgó rzu, w ł unie zachodzą cego sł oń ca, stał a wysoka, posę pna baszta zamku. Na skraju polany chł opcy przystanę li. Jeszcze raz spojrzeli na siebie, na szał as. Stał ukryty w cieniu, solidny, przysadzisty jak chł opska chata. — Pierwszorzę dny szał as — rzucił z dumą Paragon. — Niech wiedzą, ż e warszawiacy umieją budować. — Pierwszorzę dny — powtó rzył Pereł ka i pierwszy zagł ę bił się w leś ną drogę, któ ra przecinał a lekki skł on wzgó rza jak wykuty z ż ywej zieleni tunel.
— Paragon, ską d wiedział eś, ż e na kolację bę dą pierogi z wiś niami? — Mandż aro trą cił ł okciem kolegę. Rozpromienionymi oczyma wskazał na wielki pó ł misek dymią cy na ś rodku stoł u. Paragon uś miechną ł się chytrze. — Przecież od wieczora jestem inspektorem Scotland Yardu. Wy-de-ku-ko-wa-ł em — przymruż ył oko i skwitował odpowiedź jeszcze jednym uś mieszkiem ze swego bogatego repertuaru. — Mó wi się: wydedukował em — poprawił go zawsze akuratny Mandż aro. — Niech bę dzie „wydedukował em”, grunt, ż e pierogi są jak senne marzenie. Siedzieli przy niewielkim stoliku na werandzie leś niczó wki. Wś ró d dzikiego wina, oplatają cego ś ciany, bzykał y zapó ź nione osy, a pod sufitem, wokó ł ż aró wki, wibrował a mgieł ka drobnych muszek i ciem. W gł ę bi stał ciemny, tajemniczy las. Pani Lichoniowa, ciotka Pereł ki, nakł adał a na talerze wielkie, dymią ce pierogi. Pachniał o ś wież o gotowanym ciastem i ś mietaną. Pani Lichoniowa mó wił a swym ś piewnym kresowym akcentem: — Ż eby mi chł opcy wszystko zjedli, a jak zabraknie, to doniosę. Tylko proszę jeś ć grzecznie i nie mlaskać, bo to nie gospoda Samopomocy Chł opskiej. Paragon cmokną ł z zachwytu. — Niech się szanowna pani nie martwi, my to wszystko skonsumujemy. Manka nie bę dzie. Takich wdechowych pierogó w jeszcze w ż yciu nie jadł em. Pani Lichoniowa podzię kował a mu uś miechem. Nał oż ył a suto na talerz. — Maniuś to grzeczny chł opiec, jeszcze nie spró bował, a już chwali. — W Warszawie znamy się na sawuar wiwrze, a zresztą nie trzeba jeś ć, wystarczy popatrzeć i już się wie, ż e najlepszy gatunek. Wiś nie prosto z drzewa, a ś mietanka prosto od krowy. Takiej ś mietanki jeszcze nie jadł em. Widać, ż e tutaj wody się nie dolewa. Mandż aro kopną ł go pod stoł em. — Nie czaruj — sykną ł, ale na Paragonie nie zrobił o to najmniejszego wraż enia. Odwzajemnił się celnym kopnię ciem w kostkę i z najuprzejmiejszym uś miechem, na jaki go był o stać, dorzucił: — Z takimi pieroż kami to na eksport moż na liczyć. Pani Lichoniowa roześ miał a się gł oś no i serdecznie. — Czy Maniuś wszystkim prawi takie komplementy? — Ciocia go jeszcze nie zna — wtrą cił Pereł ka i z uwielbieniem spojrzał na swego najlepszego przyjaciela. — To najmorowszy chł opak na Gó rczewskiej, nawet na cał ej Woli. — Wiem, wiem, pisał eś mi o nim — pani Lichoniowa jeszcze raz uraczył a Maniusia wdzię cznym uś miechem. Naraz spojrzał a w stronę lasu, ponad niewyraź ną linię wierzchoł kó w drzew. Przeż egnał a się szybko: — W imię Ojca i Syna, bł yska się! — To na pogodę — uspokoił ją Paragon. — Na pogodę bł yska się od wschodu, od jeziora, a to nad zamkiem. O, tam! — pokazał a wycią gnię tą rę ką. Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Był o ciemno i tylko ponad czarną ś cianą lasu migotał y w rozsypce gwiazdy. Naraz niebieskawe ś wiatł o rozjaś nił o kawał martwego nieba, a na jego tle ukazał y się niewyraź ne zarysy starej baszty. W drzwiach prowadzą cych z pokoju na werandę zjawił się wuj Pereł ki, leś niczy Lichoń. W pó ł cieniu mignę ł a jego biał a koszula. Pod stopami zatrzeszczał y zeschnię te deski podł ogi. Zrobił o się nagle cicho. Leś niczy staną ł na schodkach, patrzył w stronę baszty. — To wcale się nie bł yska... — zabrzmiał w ciszy jego niski, przyjemny gł os. — Co to moż e być? — Moż e sztuczne ognie? — wtrą cił Paragon. — Ską d by teraz sztuczne ognie — powiedział jakby do siebie leś niczy. — Moż e to robotnicy. Sł yszał em, ż e mają rozbierać lewe skrzydł o zamku. Pani Lichoniowa odetchnę ł a. — Chwał a Bogu, ż e burzy nie bę dzie. — Gł os jej nabrał nagle ciepł ego tonu: — No, chł opcy, jedzcie, bo pierogi wystygną. Leś niczy usiadł do stoł u. Był chudy, koś cisty i nieco przygarbiony. Twarz miał pogodną, spaloną sł oń cem, i mał e, jasne, bardzo niebieskie oczy. Powió dł tymi niebieskimi oczami po chł opcach, uś miechną ł się. — Jak wam smakują pierogi? — Pierwsza klasa! — wyrwał się Paragon. — Cud gastronomiczny! Mandż aro chrzą kną ł cicho, jakby chciał dać do zrozumienia, ż e taka przesada nie jest zbyt taktowna. Po chwili chrzą kną ł powtó rnie i zapytał tonem sprawozdawcy radiowego: — Przepraszam, czy w tej okolicy jest duż o przestę pcó w? Leś niczy unió sł gł owę znad talerza. — Przestę pcó w? A do czego ci przestę pcy? — Ostatnio zaczą ł em interesować się kryminologią. — Czym? — zapytał z niedowierzaniem. — Kryminologią, proszę pana. — On czytał o Sherlocku Holmesie — wyjaś nił Pereł ka. Leś niczy roześ miał się gł oś no; Mandż aro zrobił jeszcze mą drzejszą twarz. — Wł aś nie... chodzi mi o to, czy tu w okolicy są przestę pcy i w jakiej liczbie? Leś niczy wzruszył ramionami. — Wybacz, mó j drogi, ja się tym nie zajmuję. — Legalnie — podją ł Paragon. — Jak chcesz mieć informacje z pierwszej rę ki, to wal, bracie, na milicję. I w ogó le... — parskną ł ś miechem, gdyż nie mó gł wytrzymać widoku niezwykle poważ nej twarzy Mandż ara. Mandż aro zmarszczył brwi. — Co w tym ś miesznego? — I w ogó le — dokoń czył Maniuś — ź le się, bracie, do tego zabierasz. Czy widział eś prawdziwego detektywa, któ ry pyta się, ilu jest w okolicy przestę pcó w? Przecież to nie pę czki rzodkiewek. Mandż aro zbladł. — Przywoł uję cię do porzą dku! Pereł ka wydobył z gardł a najż ał oś niejsze westchnienie: — Znowu się kł ó cą. Leś niczy popatrzył na nich oczami peł nymi zdumienia. — O co wam chodzi? — A o nic, wujku — wtrą cił Pereł ka, starają c się zał agodzić sytuację. — To takie nasze sprawy. Wujek i tak tego nie zrozumie. — Macie jakieś tajemnice? W momencie gdy padł o to kł opotliwe pytanie, na ś cież ce wiodą cej do leś niczó wki odezwał o się gł oś ne woł anie: — Pani Lichoniowa! Pani Lichoniowa! Wszyscy zamilkli. Za chwilę w drzwiach kuchni ukazał się biał y fartuch gospodyni, a potem na schodkach zjawił a się stara Trociowa, któ ra pomagał a w leś niczó wce. Trociowa stanę ł a na najniż szym stopniu kamiennych schodkó w. Dyszą c cię ż ko, starał a się wydobyć z gardł a gł os. Był a bardzo wzburzona i przeraż ona. Sę katymi rę kami wymachiwał a w powietrzu, jakby prowadził a walkę z niewidzialnym przeciwnikiem. — Chryste Panie, co się stał o? — zawoł ał a pani Lichoniowa. Kobiecina zdobył a się na wysił ek i wykrztusił a z zaciś nię tego gardł a: — Pani Lichoniowa, na zamku straszy! Wiadomoś ć ta wywarł a piorunują ce wraż enie. Wszyscy zerwali się od stoł u, wianuszkiem otoczyli Trociową, któ ra dł ugo jeszcze drobnymi haustami ł ykał a powietrze. Pierwszy odezwał się leś niczy: — Uspokó jcie się, Trociowa. Gdzie straszy? — Dyć mó wię, ż e na zamku. — Coś wam się przywidział o. — Na wł asne oczy widział am! — No to mó wcie, na litoś ć boską! — niecierpliwił a się pani Lichoniowa. — Co Trociowa widział a? Starowina nie mogł a otrzą sną ć się ze strachu. Z trudem rzucał a chaotyczne sł owa... — Matko Najsł odsza... idę ja od jeziora pod zamek, a tu coś nagle ję knę ł o... Tak ję knę ł o, jakby się ziemia rozwarł a... Myś lę sobie, ż e to moż e robotnicy wysadzają skał y... A tu nagle, jak się nie bł yś nie! W imię Ojca, Syna, Ducha... Mó wię wam, jakby niebo się rozwarł o... I na baszcie ukazał o się... — Urwał a, bo tchu jej brakł o. Powiodł a po otaczają cych ją twarzach nieprzytomnymi ze strachu oczyma. Leś niczy potrzą sną ł ją za ramię. — Co się ukazał o? — Ano, ukazał a się jakaś postać jasna na baszcie. — Pewnie wam się zwidział o. — Na wł asne oczy widział am. — Myś my też stą d spostrzegli — odezwał a się pani Lichoniowa. — Baszta cał a jasna był a, jakby się bł yskał o. — O, to, to... jakby się bł yskał o — powtó rzył a beł koczą c Trociowa. — Na tym zamku nigdy jeszcze nie straszył o — powiedział z rozwagą leś niczy. — Zresztą ja w strachy nie wierzę. Pani Lichoniowa spojrzał a na mę ż a nieufnie. — Jak tu, Bolciu, nie wierzyć, kiedy Trociowa na wł asne oczy widział a. — Trociowej mogł o się przywidzieć. Kobieta uniosł a rę ce do gó ry. — Ś wię ci anieli, przecie mó wię, ż e się ukazał o. Na baszcie coś się ukazał o w ś wietle ogromnym. Leś niczy pokrę cił z niedowierzaniem gł ową. — Coś w tym musi być. Paragon z pł oną cymi policzkami przysł uchiwał się rozmowie. Jako chł opiec trzeź wy, nie był skory do zbytniego przejmowania się podobnymi zdarzeniami, lecz nie spotykane do tej pory otoczenie — ciemny las, jezioro, tajemniczy zamek, stara leś niczó wka — i wystraszona kobieta wywarł y na nim olbrzymie wraż enie. Teraz, gdy usł yszał ostatnie sł owa Lichonia, powtó rzył za nim w myś li: „Coś w tym musi być ”. Odcią gną ł wię c na bok pó ł przytomnego Pereł kę. — Boguś, moż e byś my tam poszli? Pereł ka wytrzeszczył nań oczy. — Gdzie? — Na zamek... — Zwariował eś! — Nie zwariował em, tylko jestem legalnie ciekawy. — No to idź sam. Ja nie pó jdę. — Boisz się? — Nie. — No to walimy! Pereł ka tak spojrzał na przyjaciela, jakby to on przed chwilą ukazał się na baszcie i wystraszył biedną Trociową. — Ty chyba masz gorą czkę. — To ty masz pietra. — Przecież tam straszy. — Ja w strachy nie wierzę. — Ja też nie — ję kną ł Pereł ka — ale się boję. — To pó jdę sam! — Nie pó jdziesz, bo ciotka zaraz zagoni nas do spania. Maniuś po swojemu przymruż ył oko. — Tam straszy, a ja pó jdę spać! Nie znasz Paragona. Bę dę japoń skim mikadem, jeś li się poł oż ę. Z ciemnoś ci wył onił się Mandż aro. Zbliż ył się do chł opcó w i gł osem wielce tajemniczym wyszeptał: — Klub bę dzie miał waż ne zadanie. Paragon aż podskoczył z radoś ci. — Pan nadinspektor obudził się. Nareszcie zacznie się prawdziwa robota, a nie gadanie. Mandż aro zlekceważ ył tę uwagę. — Musimy wszystko zbadać — wyszeptał jeszcze ciszej i rozejrzał się, czy ktoś ich nie podsł uchuje. — Musimy zbadać, czy Trociowa mó wi prawdę. Paragon zatarł dł onie. — Widzisz, Boguś, szef ma rację. Chodź my, na co czekamy? — Doką d chcesz iś ć? — Legalnie, na zamek. Mandż aro odsuną ł się na pó ł kroku jak od czł owieka niebezpiecznego. — Ty chyba masz gorą czkę. Ja myś lał em, ż e ś ledztwo należ y rozpoczą ć od Trociowej. — Jakie ś ledztwo? — W sprawie duchó w. — Najpierw trzeba wiedzieć, czy te duchy są. — Trzeba wydedukować — powiedział z naciskiem Mandż aro. Paragon skrzywił się. — Dobra, bę dziemy dekukowali na zamku, a nie u Trociowej. — Mó wi się: dedukowali. Paragon spluną ł z obrzydzeniem. — Jak jeszcze raz wypowiesz to sł owo, to cię kopnę w kostkę. — Potem machną ł rę ką. — Ró bcie, co chcecie. Ja idę na zamek. Pod jego trampkami cienko zaskrzypiał ż wir. Potem wszystko ucichł o. Tylko pod dachem leś niczó wki odezwał się przejmują cy gł os puszczyka. W Pereł ce zamarł o serce. Spoglą dał w milczeniu w ledwo dostrzegalny zarys ś cież ki i ze wstydem myś lał, ż e w takiej sytuacji nie należ ał o opuszczać przyjaciela. We dwó ch był oby im na pewno raź niej. Z zamyś lenia wyrwał go gł os Mandż ara: — Zobaczysz, ż e on wró ci najpó ź niej za pó ł godziny. Pereł ka ogarną ł go pogardliwym spojrzeniem. — To nie znasz Paragona. Chciał pobiec za przyjacielem, ale gdy spojrzał na czarną, nieprzebytą ś cianę lasu i przypomniał o mu się opowiadanie Trociowej, coś go zatrzymał o w miejscu. Wolnym, niezdecydowanym krokiem powló kł się za Mandż arem. Dł ugo jednak nie mó gł zasną ć. Myś lał o swym najlepszym przyjacielu — Paragonie.
Paragon był już gł ę boko w lesie. Zanim jego oczy przywykł y do mroku, letnia noc otulił a go szczelnie, zagarnę ł a mię kko, jak nurt wody zagarnia pł ywaka. Szedł niemal instynktownie, stopami wyszukują c twardszy grunt ś cież ki. Nad nim szeleś cił o tajemniczo niskie sklepienie lasu. Ledwo dostrzegalne pó ł szmery, pó ł odgł osy wypeł niał y ciszę niepohamowanym lę kiem. Po przyjeź dzie był już z Pereł ką na zamku. Wiedział, ż e gdy ś cież ka się skoń czy, trzeba przejś ć przez park obok koś cioł a, potem jeszcze kawał ek nad jeziorem, a potem w lewo wspią ć się do gó ry. Przypomniał sobie doskonale cał ą drogę, jednak nie był pewny, czy dobrze idzie. To przecież nie Wola, gdzie znał niemal każ dy kamień i z pamię ci mó gł wyliczyć po kolei wszystkie domy na Gó rczewskiej. Tutaj panował inny krajobraz i inna topografia rzą dził a tym tajemniczym ś wiatem. Powoli ogarniał go dojmują cy lę k. Zdawał o mu się, ż e las — zbity, ciemny las — napeł nia się jeszcze bardziej mrocznymi cieniami. Przystaną ł. Pomyś lał, ż e lepiej bę dzie zawró cić. Ale gdy przypomniał sobie peł ne niedowierzania spojrzenie Mandż ara i kpią cy ton jego gł osu, ruszył jeszcze szybciej. „Niech się dzieje, co chce! ” — pomyś lał i dla dodania sobie odwagi zagwizdał piosenkę, któ ra ostatnio przyplą tał a się i panował a niepodzielnie w jego pamię ci. „Ri-fi-fi” brzmiał o zawadiacko i dodawał o otuchy. Przy akompaniamencie „Ri-fi-fi” przebrną ł przez najmroczniejszy odcinek ś wierkowego mł odnika i wydostał się na jaś niejszy obszar rozcią gają cego się za koś cioł em parku. W oknach plebanii jarzył y się ś wiatł a. Przeciekał y przez gę ste krzewy i rozpraszał y mrok. Moż na był o dostrzec jaś niejsze pasma ś cież ek i zarysy pię knych, rozł oż ystych drzew. „Nie jest tak ź le, jakby mogł o być ” — pomyś lał wesoł o i jeszcze przyspieszył kroku. Wkró tce znalazł się nad jeziorem, obok przystani. Woda leż ał a jak oł owiana tafla — cię ż ko i nieruchomo. Ani jednej zmarszczki na powierzchni. Przycumowane do pomostu kajaki wyglą dał y z brzegu jak wielkie egzotyczne ryby, wynurzają ce pyski z zakrzepł ej gł ę biny. Maniuś jeszcze raz zaś wistał swe ulubione „Ri-fi-fi”. Z drugiego brzegu odpowiedział o mu echo stł umionym „ru-fu-fu” i naraz zrobił o się jasno. Po zakrzepł ej wodzie prześ liznę ł y się bł ę kitnawe refleksy, jak gdyby ktoś od dna puś cił ś wiatł a reflektoró w. A potem daleko, w ciemnej otchł ani nocy, coś ję knę ł o przecią gle i strasznie. Paragon przystaną ł. Wolno zwró cił gł owę ku zamkowej baszcie. Naraz doznał takiego wraż enia, jak gdyby wrastał w ziemię i stawał się sł upem lodu. Wł osy zjeż ył y mu się na gł owie, a na czoł o wystą pił kroplisty pot. Przy akompaniamencie piekielnych ję kó w na flance baszty ukazał a się jasna i zwiewna postać. Jej biał e, luź ne szaty, przepojone niebieskawym, nieziemskim ś wiatł em, powiewał y na wietrze. Nie szł a ani nie kroczył a, lecz pł ynę ł a, jak gdyby wiatr lub inne nieokreś lone sił y przesuwał y ją wzdł uż ciemnych muró w. Trwał o to moment, nie dł uż ej niż kilka gł ę bokich oddechó w wystraszonego chł opca. Naraz mrok zatopił basztę, a postać zniknę ł a jak zdmuchnię ty pł omień ś wiecy. Paragon zerwał się do ucieczki. Biegł na oś lep. Nawet nie spostrzegł, ż e przybliż a się do zamku. Za chwilę znalazł się bowiem niedaleko wysokiej, gotyckiej bramy, wiodą cej na zamkowy dziedziniec. Tutaj zatrzymał się, odetchną ł z ulgą; zobaczył jasno oś wietlony barak, a przed barakiem zebranych ludzi. Stali w ś wietle zawieszonej na sł upie ż aró wki. Wykrzykiwali coś ż ywo. Paragon przetarł oczy. Nie mylił się. Byli to ż ywi, normalni ludzie, a nie nocne zjawy. Ucieszył się niezmiernie i zapragną ł zbliż yć się do nich. Podszedł wię c do baraku, przystaną ł za wę gł em, z uczuciem wzrastają cej ulgi przysł uchiwał się ich gł oś nej, wzburzonej rozmowie. Mł ody czł owiek o wyglą dzie sportowca staną ł przed zwartą gromadą mę ż czyzn w granatowych kombinezonach. Ż ywo gestykulują c mó wił napię tym gł osem: — Opanujcie się, ludzie. Jutro musimy zaczą ć robotę. Ja tu od pię ciu lat przyjeż dż am, ale nigdy nie sł yszał em o ż adnych duchach ani upiorach. Przyrzekam wam, ż e jutro zbadamy cał ą sprawę... — Panie Makulski — zawoł ał ktoś z gromady — co tu badać, kiedy my sami widzieli! Jakiś drugi gł os, twardy i stanowczy, przył ą czył się do tego pierwszego: — My tu robić nie bę dziemy! Ktoś z boku zawoł ał: — Straszy, nie straszy, ale dzieją się dziwne rzeczy! — Pewno, ż e straszy! — zawoł ał stary, przygarbiony czł owiek, stoją cy najbliż ej Paragona. — Dawno mó wili, ż e straszy. Jak kto chce, to niech robi, ja tu nie zostanę. — Chodź my, wiara! Na co czekacie? — powiedział ktoś od drzwi. — Z duchami nie moż na zadzierać. Mł ody czł owiek rozł oż ył rę ce, chcą c ich powstrzymać. — Jesteś cie zabobonni! Wierzycie w takie bzdury! — unió sł rę ce do gó ry i zamarł w tym teatralnym geś cie, gdyż w tej samej chwili w lewym skrzydle zamku odezwał się piekielny rumor, jakby ziemia rozstą pił a się pod murami i pochł onę ł a walą cy się gruz. Jednocześ nie na baszcie znowu jasno bł ysnę ł o... Paragon nie ś miał spojrzeć w tamtą stronę. Przywarł do ś ciany baraku, zamkną ł oczy. Zdawał o mu się, ż e ziemia pod nim zadrż ał a. Sł yszał na drodze kroki uciekają cych z baraku ludzi. Ż wir sypał się spod ich nó g i z ł oskotem opadał na wybrukowany dziedziniec. Chł opiec nie ś miał otworzyć oczu, nie miał sił y poruszyć się z miejsca. Tkwił pod ś cianą jak sparaliż owany. Naraz wszystko ucichł o, a cisza, któ ra teraz nastał a, był a groź niejsza od krzyku i ruchu. Noc zakrzepł a w swej gł ę bi, ś wiat zdrę twiał i ostygł. Maniuś miał wraż enie, ż e tkwi w samym ją drze tej drę twoty. Po chwili otworzył jednak oczy. Nieś miał o spojrzał na wznoszą ce się przed nim mury. Stał y milczą ce, posę pne i groź ne. Na dole, nad jeziorem, sł ychać był o gł oś ne przekleń stwa uciekają cych. Barak opustoszał. Z otwartych drzwi i okien zionę ł a pustka. Zawieszona na sł upie ż aró wka koł ysał a się wolno, oż ywiają c cienie przed zamkową bramą. Maniuś czuł, ż e drż y i szczę ka zę bami. Starał się opanować to drż enie, ale coraz wię kszy zią b przenikał jego ciał o. „Czy ja ż yję? — zapytał w myś li. W tej samej chwili zrobił o mu się weselej: — Przecież jeż eli drż ę i szczę kam zę bami, to z pewnoś cią ż yję. Nie jest tak ź le! ” Chciał zagwizdać ulubioną piosenkę „Ri-fi-fi”, ale zdrę twiał e szczę ki i skoł czał y ję zyk odmawiał y posł uszeń stwa. Był y jak z drewna. Naraz opanował go gniew. Był wś ciekł y, ż e dał się owł adną ć strachowi. „Ż eby mnie pchł y zjadł y, jeś li nie jestem najwię kszym tchó rzem! — zł orzeczył sobie w duchu. — Ż eby mnie dzię cioł y zadziobał y! Ż eby mi wł osy mię dzy zę bami wyrosł y! ” Ten zdrowy, bo ze strachu wypł ywają cy gniew pchną ł go do dział ania. Wyprostował się, nacisną ł na oczy starą kolarkę i biegiem puś cił się ku jezioru. Nie trzymał się drogi. Biegł prosto w dó ł, po porosł ym suchą trawą i usianym kamieniami zboczu. Naraz zahaczył o coś nogą. To coś, naprę ż one jak cię ciwa ł uku, stawiał o chwilę opó r, a potem pę kł o z cichym trzaskiem. Chł opiec upadł na twarz, przekozioł kował i znalazł się na kupie ż wiru. Zanim zdą ż ył zastanowić się nad czymkolwiek, ujrzał nad sobą ogromny cień i usł yszał gniewny gł os: — Co ty tu robisz, smarkaczu? Jeszcze mocniej przywarł do ż wiru. Czuł, ż e ktoś pochyla się nad nim. Potem jedno mocne szarpnię cie postawił o go na nogi. Przed nim stał wysoki, barczysty mł odzieniec. W mroku nie mó gł ujrzeć jego twarzy. Widział tylko sylwetkę i czuł gorą cy oddech. — Czego tu szukasz o tej porze? — Nieznajomy potrzą sną ł mocno chł opcem. Ten milczał. Nie mó gł zebrać myś li ani wydobyć z gardł a gł osu. — No, mó w! — usł yszał gniewem wezbrany gł os. — Moż e jesteś niemowa? — Ja... — wybą kał z najwię kszym trudem Maniuś. — Ja nie wiem... — Jak to nie wiesz? Moż e cię tu ktoś posł ał? No, mó w, bo ci ucho wykrę cę. — Nikt mnie nie posł ał — ję kną ł Maniuś. — Ja sam... — Co: sam? Wiedział eś o czymś? Maniuś dopiero teraz pozbierał myś li i zmiarkował, ż e nie ma ż artó w. Czł owiek, któ ry mocno trzymał jego ramię w garś ci, był rosł y jak atleta. Bary miał rozł oż yste, a na dobitkę nosił brodę, jak to w Warszawie zwykli nosić mł odzi artyś ci. Z takimi brodaczami nie warto zadzierać. Zdobył się wię c na nikł y uś miech i wybeł kotał: — O niczym, pro... pana, nie wiedział em. Przyszedł em na inspekcję... Mł odzieniec ś cisną ł go jeszcze mocniej i przycią gną ł go do siebie. — Ty mi tu nie zawracaj gł owy! Na jaką inspekcję? — Czy te strachy to lipa... — Wiesz coś o tym? Maniuś wzruszył ramionami. — Nic nie wiem. Zdaje mi się, ż e uwierzył em w duchy — powiedział wymijają co, a w duchu dodał: „Ty, bratku, masz coś wspó lnego z tymi duchami, bo za bardzo się wypytujesz”. — Sł uchaj, chł opcze — gł os brodacza zabrzmiał już ł agodniej. — Jeż eli jeszcze raz zobaczę cię tu w nocy, to ci ł eb ukrę cę. A o tym, coś tu widział, ani mru-mru, bo... — w tym miejscu wolną dł onią przejechał po gardle. — Ja nic nie widział em — ję kną ł chł opiec. — To dobrze. — A jeż eli pan chce, to w ogó le nic. — Co: nic? — W ogó le mnie tu nie był o. — Tak bę dzie najlepiej. — I pana też nie był o. Brodacz roześ miał się. — Mą dry z ciebie chł opiec. — Wiadomo: z Woli, z Warszawy... — Ja też z Warszawy, a wię c sztama! Ani pary z ust! Zwł aszcza o tym drucie. — To się wie, pro... pana. Ani mru-mru. — A teraz wyrywaj i nie plą cz mi się tutaj, bo już pó ź no! Paragon nie czekał, aż brodacz powtó rzy drugi raz tę propozycję. Zakrę cił się na pię cie, znikł jak duch w mroku. Biegł, ile mu sił stawał o, choć czuł pieką cy bó l w kolanie i w ł okciach, w rekordowym czasie znalazł się nad jeziorem. Przy przystani zatrzymał się, spojrzał za siebie, ale mrok, gę sty jak czarna ś ciana, zakrywał wszystko. Sł ychać był o tylko plusk wody o burty kajakó w i cichy, sypki szept sitowia. „Ciekawe — pomyś lał Paragon. — Ten brodacz musi mieć jakiś kontakt z duchami! ”
|
|||
|