Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Uuk Quality Books. Adam Bahdaj. Spis treści. ROZDZIAŁ PIERWSZY. ROZDZIAŁ DRUGI. ROZDZIAŁ TRZECI. ROZDZIAŁ CZWARTY. ROZDZIAŁ PIĄTY. ROZDZIAŁ SZÓSTY. ROZDZIAŁ SIÓDMY. ROZDZIAŁ ÓSMY. ROZD



  Uuk Quality Books

Adam Bahdaj

Wakacje z duchami

Wydawnictwo SIEDMIORÓ G
Wrocł aw, 1994


Spis treś ci

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZDZIAŁ PIĄ TY

ROZDZIAŁ SZÓ STY

ROZDZIAŁ SIÓ DMY

ROZDZIAŁ Ó SMY

ROZDZIAŁ DZIEWIĄ TY

ROZDZIAŁ DZIESIĄ TY

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Maniuś zatrzymał się na brzegu jeziora. Pod nogami czuł mię kki, nagrzany piasek, a w oczach migotał y mu srebrzyste cę tki. To woda odbijał a blask stoją cego nad lasem sł oń ca i zamieniał a jezioro w taflę ł amliwego szkł a.

Był o cicho. Chł opiec sł yszał wyraź nie szelest szuwaró w i sł aby ś wist wł asnego oddechu. Z wolna ogarniał a go radoś ć. Zdumionymi oczami wodził po cienistym brzegu, po obł okach suną cych nad grzbietem dalekiego wzgó rza, a gdy znó w spojrzał na jezioro, wydał o mu się, ż e ciemna gł ę bia cią gnie go ku sobie.

Uś miechną ł się — niby do siebie, niby do obł okó w — a potem jego ł obuzerska twarz stę ż ał a w wyrazie spokojnej zadumy.

Pierwszy raz wyjechał z Warszawy w daleką podró ż, a teraz od trzech dni nie mó gł się nadziwić, ż e ś wiat jest tak szeroki, tak ró ż norodny i takie sprawia niespodzianki. Od trzech dni chodził oszoł omiony i nie mó gł wprost uwierzyć, ż e znalazł się pię ć set kilometró w poza rodzinnym miastem.

A wszystko był o przecież takie proste.

Pewnego razu, na wiosnę, mał y Pereł ka, jego najlepszy przyjaciel z kamienicy, otrzymał od swej ciotki list.

Maniuś widzi teraz wyraź nie, jak Pereł ka wpadł do niego z radosnym okrzykiem: „Hurra! Jedziemy wszyscy nad jezioro! ” — a potem jak obaj zeszli na drugie pię tro do Felka, któ rego nazywali Mandż aro, i wszyscy razem czytali z wypiekami na twarzach.

Na począ tku listu był o oczywiś cie: Dlaczego tak dł ugo do nas nie piszecie?, potem: Co u ciebie sł ychać i jak zdrowie tatusia?, ale najciekawsze okazał o się zakoń czenie. Maniuś pamię ta dokł adnie ł adne, okrą gł e pismo pani Lichoniowej i mó gł by recytować na pamię ć jego treś ć.

Pani Lichoniowa pisał a:

Wspominał eś nam o swych serdecznych kolegach, o Paragonie i Mandż aro. Ską d te dziwaczne przezwiska? Ale mniejsza o to. Jeż eli mają ochotę, niech przyjeż dż ają razem z tobą. U nas w leś niczó wce jest doś ć miejsca, no i powodzi się nam, dzię ki Bogu, nie najgorzej. Myś lę, ż e weselej i raź niej bę dzie ci z kolegami...

Oczywiś cie mał emu Pereł ce zawsze raź niej był o z Maniusiem i Felkiem, któ rych dziwaczne przezwiska nikogo pró cz cioci Marii nie raził y.

Na Woli nie mieć przezwiska to tak, jakby nie mieć charakteru. A wiadomo przecież, ż e najmilsi i najmorowsi chł opcy w Warszawie to ci z Woli.

Pereł kę bolał y wtedy zę by, wię c polecił Paragonowi, ż eby w jego imieniu odpisał cioci. Odpowiedź roił a się od bykó w i byczkó w, ale list to przecież nie zadanie szkolne!

Kochana Pani Ciociu! — pisał Maniuś. — To ja, Paragon, odpowiadam w imieniu cał ej trujki. Pyta pani, dlaczego mam takie dziwne przezwisko. Raz nasza pani zapytał a mnie w klasie: „Tkaczyk, dostał eś od matki pię ć zł otych, idziesz do sklepu, kupujesz cztery buł ki po osiemdziesią t groszy. Ile ci wyda kasjerka? ” A ja na to: „Proszę pani, kasjerka wyda mi paragon... ” Chł opcy się ś miali, a ja od tej pory został em Paragonem. Proste, prawda? Z Mandż arem był a gorsza sprawa. Jemu zdaje się, ż e jest najmą drzejszy z nas wszystkich. Raz pan od geografii pyta go, jaki jest najwyż szy szczyt w Afryce, a on, proszę pani, nie wiedział. To ja mu podpowiedział em: Kilimandż aro. To on, proszę pani, nie usł yszał dobrze i mó wi: „Mandż aro”. No i od tego czasu wszyscy na niego mó wią — Mandż aro. Ł adnie, prawda? A Pereł ka, to znaczy Boguś, to już od urodzenia jest Pereł ką. A my z nim to najlepsi koledzy. Pereł kę boli zą b czonowy, to ja za niego piszę. Dzię kujemy serdecznie za zaproszenie. Mił o nam bę dzie nał ykać się ś wierzego powiecza i postraszyć w jeziorze rypki. Mam nadzieję, ż e Szanowna Pani nie bę dzie miał a z nami wielkiego kł opotu. Ja pierwszy raz wyjeż dż am na wieś. Bardzo się cieszę i Mandż aro takż e. Nie bę dziemy robić ceregieli, zjemy byle co, bo apetyty mamy fenomenalne. Przyjeż dż amy w czerfcu. Jeszcze raz dzię kujemy za zaproszenie!

Paragon

I oto od trzech dni są już u cioci Marii nad jeziorem. I oto Maniuś, zwany na Gó rczewskiej Paragonem, stoi na brzegu radoś nie oszoł omiony pię knem letniego popoł udnia.

Ł awica drobnych rybek przemknę ł a niemal pod jego stopami, sponad sosen nadleciał a siwa rybitwa. Ł agodnym ł ukiem spię ł a bł ę kit nieba z zielenią lasu. Naraz runę ł a jak strzał a, aż zakotł ował o się w trzcinach. Potem wzbił a się lekko, unoszą c trzepotliwą rybkę...

W tym momencie na ś cież ce biegną cej do lasu rozległ o się gł oś ne woł anie:

— Paragon! Paragon!

Maniuś odwró cił się. Na tle pni zobaczył biegną cego Pereł kę. Był to drobny, filigranowy chł opiec o ruchach szybkich i nerwowych. Twarz miał okrą gluchną jak spodek i gę sto upstrzoną duż ymi piegami. Oczy szare, zuchowate. Nosek mał y, nieco zadarty i ł uszczą cy się na koń cu jak mł ody kartofelek. Wł osy kró ciutko ostrzyż one i zaczesane na jeż a. Jednym sł owem — Pereł ka.

— My na ciebie czekamy — zawoł ał zdyszany — a ty, bracie... — utkną ł w tym miejscu, nie mogą c wydusić ani sł owa.

— Co się stał o? — zapytał wesoł o Paragon.

— Jak to: co? Mamy przecież naradę w sprawie szał asu.

— Zupeł nie o tym zapomniał em.

— No chodź ż e, bo Mandż aro się wś cieka.

Paragon uś miechną ł się wyrozumiale, wbił dł onie w kieszenie i, nie spieszą c się, ruszył za Pereł ką. Szli przez stary las sosnowy. Wą ska ś cież ka wił a się wś ró d pni, poprzecinana dł ugimi cieniami. Pachniał o rozgrzaną ż ywicą, a w gał ę ziach wesoł o grał y trzmiele.

Wkró tce ukazał a się leś na polana, peł na sł oń ca, kwiató w i trzepotu motyli. Na polanie, pod lasem, stał ś wież o zbudowany szał as, a przed szał asem nerwowymi krokami przechadzał się wysoki, zgrabny chł opiec. Miał ł adną, nieco zasę pioną twarz, mą dre, myś lą ce oczy, jasne wł osy opadają ce kę dziorami na czoł o, a z cał ej jego postaci bił a wyją tkowa statecznoś ć i powaga. Był to wł aś nie Mandż aro.

Na widok chł opcó w unió sł rę ce gestem zniecierpliwienia.

— Jak dł ugo mam czekać?

Paragon skwitował to przyjaznym uś miechem.

— Ciao! Nie denerwuj się, boś my przecież na bezpł atnych wczasach.

W milczeniu usiedli pod szał asem.

 

Był to solidny szał as, wykonany wedł ug planu Paragona; ś ciany miał wyplecione wikliną, wsparte na grubych palikach sosnowych, dach uł oż ony z ś wież ej, ś wierkowej cetyny. Trzej chł opcy patrzyli na ten szał as, nie wiedzą c, w jakim wł aś ciwie celu go wybudowali. Począ tkowo miał być wigwamem indiań skich wojownikó w, potem — domem poszukiwaczy zł ota, wreszcie — namiotem kró la Wł adysł awa Jagieł ł y wyruszają cego na grunwaldzkie pola.

Chł opcy z fantazją rzucali pomysł y, ale od wczoraj nie mogli uzgodnić, do czego ma sł uż yć ich wspaniał e dzieł o. Szał as stał wię c gotowy, ś wież y, pachną cy ż ywicznym igliwiem, a trzej budowniczowie wcią ż jeszcze zastanawiali się nad sposobem jego wykorzystania.

Mandż aro spojrzał wyzywają co.

— Mam ś wietny pomysł...

Paragon poruszył się. W jego gł osie zabrzmiał a nutka zniecierpliwienia:

— Ty zawsze masz fenomenalne pomysł y.

Pereł ka wygodniej uł oż ył się na trawie. Upstrzoną piegami twarz zwró cił ku chł opcom.

— No, mó w — trą cił Mandż ara ł okciem.

Ten zastanawiał się chwilę, jak gdyby chciał rozstrzygną ć, czy warto wył oż yć swó j plan. Nagle zapytał tajemniczym szeptem:

— Czytaliś cie „Przygody Sherlocka Holmesa”?

— Legalnie — ulubione sł ó wko Paragona zabrzmiał o jak wyzwanie. — Myś lisz moż e, ż e nie czytał em? Sam mi poż yczał eś tę ksią ż kę. Moż na powiedzieć, obleci! Ciekawe kawał ki z dziedziny kryminologii — cmokną ł gł oś no i ł ypną ł zaczepnie oczami.

Pereł ka milczał. Utkwił wzrok w brudnych palcach, wył aż ą cych z podartych tenisó wek. Udawał, ż e nic go ta rozmowa nie obchodzi. Moż e nie chciał się przyznać, ż e nie czytał „Przygó d Sherlocka Holmesa”...

Zapadł a przedł uż ają ca się cisza.

Paragon urwał soczyste ź dź bł o trawy. Ssał jego seledynową nasadkę.

— No i co z twoim pomysł em?

Mandż aro ockną ł się.

— To naprawdę ś wietny pomysł... Tylko nie wiem, czy się wam spodoba...

— Wal, bracie. Nad czym tak dumasz?

Mandż aro unió sł się na ł okciach, skupionej twarzy nadał wyraz niezwykł ej tajemniczoś ci. Patrzał na kolegó w przymruż onymi oczami. Wreszcie rzekł przecią gle:

— Chodzi o to... ż e... moż e byś my zał oż yli klub detektywó w...

Tego się nie spodziewali! Chł opcom z nagł ego wraż enia opadł y brody. Zaniemó wili. Pereł ka mrugał rudawymi rzę sami. Paragon marszczył ś miesznie czoł o.

— Fenomenalny pomysł — wyszeptał pierwszy Pereł ka.

Mandż aro odetchną ł z ulgą. Spojrzał pytają co na Paragona. Ten uś miechną ł się po swojemu — szczerze, ł obuzersko.

— No, dobra... pomysł obleci... ale ską d weź miemy przestę pcó w?

Mandż aro ż achną ł się:

— Ty zawsze masz jakieś zastrzeż enia. Nie sł yszał eś, jak wujek Pereł ki opowiadał o kł usownikach?

— A ty myś lisz, ż e Sherlock Holmes zawracał by sobie gł owę kł usownikami?

Pereł ka ję kną ł:

— Znowu się kł ó cicie! Jeż eli bę dą detektywi, to na pewno znajdą się przestę pcy.

— Oczywiś cie — podją ł Mandż aro. — Czy to tak trudno o przestę pcó w? Grunt to zastosować metodę dedukcji...

Tak ich zaskoczył tym obcym sł owem, ż e znowu rozdziawili usta. Paragon zsuną ł kolarkę na czoł o. Dł ugo drapał się za uchem.

— O czym ty mó wisz, Mandż aro?

— Czytał eś „Sherlocka”, a nie wiesz, co to metoda dedukcji.

— A ty wiesz?

— Pewnie, ż e wiem.

Pereł ka westchną ł ż ał oś nie:

— Znowu się kł ó cicie!

Paragon zaperzył się:

— Jak wiesz, to powiedz! Czy to takie waż ne?

Mandż aro posł ał mu surowe spojrzenie.

— To bardzo waż ne.

— No to mó w.

Mandż aro zaczą ł niezwykle poważ nie:

— Dedukcja to metoda... to metoda — utkną ł w poł owie zdania, ze zł oś ci zacisną ł usta, aż mu wargi zbielał y.

Paragon pokiwał z politowaniem gł ową.

— Metoda, któ rej uż ywał Sherlock Holmes do rozwią zywania zagadek kryminalnych. Tyle to ja też wiem.

Pereł ka zł apał się za gł owę.

— Wy zawsze musicie się kł ó cić. Dedukcja dedukcją, a my mamy zał oż yć klub detektywó w.

— O, wł aś nie — podchwycił skwapliwie Mandż aro. — Proponuję nazwę: Klub Mł odych Detektywó w. — Spojrzał pytają co na chł opcó w.

Paragon skiną ł gł ową.

— Obleci!

— Proponuję — cią gną ł Mandż aro — ż eby nasz Klub mieś cił się w tym szał asie.

— Obleci! — przytakną ł Paragon.

— I ż ebyś my tymczasem stworzyli jedną brygadę ś ledczą. Ja bę dę nadinspektorem...

Paragon chlasną ł dł onią w kolano.

— Jak ciocię kocham, ty zawsze musisz być „nad”, a moż e raz bę dziesz „pod”.

Mandż aro zmierzył go karcą cym spojrzeniem.

— Jak uważ asz, ale zdawał o mi się, ż e...

— Nie kł ó ć cie się — przerwał mu Pereł ka. — Nie znamy jeszcze przestę pcó w ani zagadek do rozwią zywania, a wy już... Z wami to tak zawsze — machną ł z rezygnacją rę ką i poł oż ył się na plecach.

Paragon uś miechną ł się pojednawczo.

— Niech już tak bę dzie, panie nadinspektorze. Ale ja wam mó wię, najpierw musimy mieć przestę pcó w.

— Najpierw musimy się dobrze zorganizować — powiedział Mandż aro.

Pereł ka wstał, przecią gną ł się, aż mu koś ci zatrzeszczał y.

— Organizacja organizacją, a ja czuję przeraź liwą pustkę w ż oł ą dku. Chodź my, wiara, bo ciocia znowu bę dzie gderał a, ż eś my się spó ź nili.

— Zł ota myś l — uś miechną ł się Paragon. — Ś nił y mi się pierogi z wiś niami. Pycha! — oblizał się i przejechał dł onią po zapadnię tym brzuchu. — Mó wię wam, grunt to witaminy.

Mandż aro stał zamyś lony.

— Trzeba przecież wszystko obgadać.

— Bę dziemy gadać po drodze — uspokoił go Pereł ka.

Ruszyli ku leś niczó wce. Polana tonę ł a w gł ę bokim cieniu. Sł oń ce zapadał o już za wierzchoł ki drzew. Przesiane przez zbity mur gał ę zi, kł adł o się ciepł ymi cę tkami na rozkoł ysane trawy. Pachniał o ż ywicą i sianem. Nad polaną wisiał o wysokie, czyste niebo. Kudł aty, ró ż owy obł ok zaplą tał się w najwyż sze konary drzew, jak kł ę bek waty w kolce gł ogu, a ponad lasem, na wyniosł ym wzgó rzu, w ł unie zachodzą cego sł oń ca, stał a wysoka, posę pna baszta zamku.

Na skraju polany chł opcy przystanę li. Jeszcze raz spojrzeli na siebie, na szał as.

Stał ukryty w cieniu, solidny, przysadzisty jak chł opska chata.

— Pierwszorzę dny szał as — rzucił z dumą Paragon. — Niech wiedzą, ż e warszawiacy umieją budować.

— Pierwszorzę dny — powtó rzył Pereł ka i pierwszy zagł ę bił się w leś ną drogę, któ ra przecinał a lekki skł on wzgó rza jak wykuty z ż ywej zieleni tunel.

 

— Paragon, ską d wiedział eś, ż e na kolację bę dą pierogi z wiś niami? — Mandż aro trą cił ł okciem kolegę. Rozpromienionymi oczyma wskazał na wielki pó ł misek dymią cy na ś rodku stoł u.

Paragon uś miechną ł się chytrze.

— Przecież od wieczora jestem inspektorem Scotland Yardu. Wy-de-ku-ko-wa-ł em — przymruż ył oko i skwitował odpowiedź jeszcze jednym uś mieszkiem ze swego bogatego repertuaru.

— Mó wi się: wydedukował em — poprawił go zawsze akuratny Mandż aro.

— Niech bę dzie „wydedukował em”, grunt, ż e pierogi są jak senne marzenie.

Siedzieli przy niewielkim stoliku na werandzie leś niczó wki. Wś ró d dzikiego wina, oplatają cego ś ciany, bzykał y zapó ź nione osy, a pod sufitem, wokó ł ż aró wki, wibrował a mgieł ka drobnych muszek i ciem. W gł ę bi stał ciemny, tajemniczy las.

Pani Lichoniowa, ciotka Pereł ki, nakł adał a na talerze wielkie, dymią ce pierogi. Pachniał o ś wież o gotowanym ciastem i ś mietaną. Pani Lichoniowa mó wił a swym ś piewnym kresowym akcentem:

— Ż eby mi chł opcy wszystko zjedli, a jak zabraknie, to doniosę. Tylko proszę jeś ć grzecznie i nie mlaskać, bo to nie gospoda Samopomocy Chł opskiej.

Paragon cmokną ł z zachwytu.

— Niech się szanowna pani nie martwi, my to wszystko skonsumujemy. Manka nie bę dzie. Takich wdechowych pierogó w jeszcze w ż yciu nie jadł em.

Pani Lichoniowa podzię kował a mu uś miechem. Nał oż ył a suto na talerz.

— Maniuś to grzeczny chł opiec, jeszcze nie spró bował, a już chwali.

— W Warszawie znamy się na sawuar wiwrze, a zresztą nie trzeba jeś ć, wystarczy popatrzeć i już się wie, ż e najlepszy gatunek. Wiś nie prosto z drzewa, a ś mietanka prosto od krowy. Takiej ś mietanki jeszcze nie jadł em. Widać, ż e tutaj wody się nie dolewa.

Mandż aro kopną ł go pod stoł em.

— Nie czaruj — sykną ł, ale na Paragonie nie zrobił o to najmniejszego wraż enia. Odwzajemnił się celnym kopnię ciem w kostkę i z najuprzejmiejszym uś miechem, na jaki go był o stać, dorzucił:

— Z takimi pieroż kami to na eksport moż na liczyć.

Pani Lichoniowa roześ miał a się gł oś no i serdecznie.

— Czy Maniuś wszystkim prawi takie komplementy?

— Ciocia go jeszcze nie zna — wtrą cił Pereł ka i z uwielbieniem spojrzał na swego najlepszego przyjaciela. — To najmorowszy chł opak na Gó rczewskiej, nawet na cał ej Woli.

— Wiem, wiem, pisał eś mi o nim — pani Lichoniowa jeszcze raz uraczył a Maniusia wdzię cznym uś miechem. Naraz spojrzał a w stronę lasu, ponad niewyraź ną linię wierzchoł kó w drzew. Przeż egnał a się szybko: — W imię Ojca i Syna, bł yska się!

— To na pogodę — uspokoił ją Paragon.

— Na pogodę bł yska się od wschodu, od jeziora, a to nad zamkiem. O, tam! — pokazał a wycią gnię tą rę ką.

Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Był o ciemno i tylko ponad czarną ś cianą lasu migotał y w rozsypce gwiazdy. Naraz niebieskawe ś wiatł o rozjaś nił o kawał martwego nieba, a na jego tle ukazał y się niewyraź ne zarysy starej baszty.

W drzwiach prowadzą cych z pokoju na werandę zjawił się wuj Pereł ki, leś niczy Lichoń. W pó ł cieniu mignę ł a jego biał a koszula. Pod stopami zatrzeszczał y zeschnię te deski podł ogi. Zrobił o się nagle cicho. Leś niczy staną ł na schodkach, patrzył w stronę baszty.

— To wcale się nie bł yska... — zabrzmiał w ciszy jego niski, przyjemny gł os. — Co to moż e być?

— Moż e sztuczne ognie? — wtrą cił Paragon.

— Ską d by teraz sztuczne ognie — powiedział jakby do siebie leś niczy. — Moż e to robotnicy. Sł yszał em, ż e mają rozbierać lewe skrzydł o zamku.

Pani Lichoniowa odetchnę ł a.

— Chwał a Bogu, ż e burzy nie bę dzie. — Gł os jej nabrał nagle ciepł ego tonu: — No, chł opcy, jedzcie, bo pierogi wystygną.

Leś niczy usiadł do stoł u. Był chudy, koś cisty i nieco przygarbiony. Twarz miał pogodną, spaloną sł oń cem, i mał e, jasne, bardzo niebieskie oczy. Powió dł tymi niebieskimi oczami po chł opcach, uś miechną ł się.

— Jak wam smakują pierogi?

— Pierwsza klasa! — wyrwał się Paragon. — Cud gastronomiczny!

Mandż aro chrzą kną ł cicho, jakby chciał dać do zrozumienia, ż e taka przesada nie jest zbyt taktowna. Po chwili chrzą kną ł powtó rnie i zapytał tonem sprawozdawcy radiowego:

— Przepraszam, czy w tej okolicy jest duż o przestę pcó w?

Leś niczy unió sł gł owę znad talerza.

— Przestę pcó w? A do czego ci przestę pcy?

— Ostatnio zaczą ł em interesować się kryminologią.

— Czym? — zapytał z niedowierzaniem.

— Kryminologią, proszę pana.

— On czytał o Sherlocku Holmesie — wyjaś nił Pereł ka.

Leś niczy roześ miał się gł oś no; Mandż aro zrobił jeszcze mą drzejszą twarz.

— Wł aś nie... chodzi mi o to, czy tu w okolicy są przestę pcy i w jakiej liczbie?

Leś niczy wzruszył ramionami.

— Wybacz, mó j drogi, ja się tym nie zajmuję.

— Legalnie — podją ł Paragon. — Jak chcesz mieć informacje z pierwszej rę ki, to wal, bracie, na milicję. I w ogó le... — parskną ł ś miechem, gdyż nie mó gł wytrzymać widoku niezwykle poważ nej twarzy Mandż ara.

Mandż aro zmarszczył brwi.

— Co w tym ś miesznego?

— I w ogó le — dokoń czył Maniuś — ź le się, bracie, do tego zabierasz. Czy widział eś prawdziwego detektywa, któ ry pyta się, ilu jest w okolicy przestę pcó w? Przecież to nie pę czki rzodkiewek.

Mandż aro zbladł.

— Przywoł uję cię do porzą dku!

Pereł ka wydobył z gardł a najż ał oś niejsze westchnienie:

— Znowu się kł ó cą.

Leś niczy popatrzył na nich oczami peł nymi zdumienia.

— O co wam chodzi?

— A o nic, wujku — wtrą cił Pereł ka, starają c się zał agodzić sytuację. — To takie nasze sprawy. Wujek i tak tego nie zrozumie.

— Macie jakieś tajemnice?

W momencie gdy padł o to kł opotliwe pytanie, na ś cież ce wiodą cej do leś niczó wki odezwał o się gł oś ne woł anie:

— Pani Lichoniowa! Pani Lichoniowa!

Wszyscy zamilkli. Za chwilę w drzwiach kuchni ukazał się biał y fartuch gospodyni, a potem na schodkach zjawił a się stara Trociowa, któ ra pomagał a w leś niczó wce. Trociowa stanę ł a na najniż szym stopniu kamiennych schodkó w. Dyszą c cię ż ko, starał a się wydobyć z gardł a gł os. Był a bardzo wzburzona i przeraż ona. Sę katymi rę kami wymachiwał a w powietrzu, jakby prowadził a walkę z niewidzialnym przeciwnikiem.

— Chryste Panie, co się stał o? — zawoł ał a pani Lichoniowa.

Kobiecina zdobył a się na wysił ek i wykrztusił a z zaciś nię tego gardł a:

— Pani Lichoniowa, na zamku straszy!

Wiadomoś ć ta wywarł a piorunują ce wraż enie. Wszyscy zerwali się od stoł u, wianuszkiem otoczyli Trociową, któ ra dł ugo jeszcze drobnymi haustami ł ykał a powietrze.

Pierwszy odezwał się leś niczy:

— Uspokó jcie się, Trociowa. Gdzie straszy?

— Dyć mó wię, ż e na zamku.

— Coś wam się przywidział o.

— Na wł asne oczy widział am!

— No to mó wcie, na litoś ć boską! — niecierpliwił a się pani Lichoniowa. — Co Trociowa widział a?

Starowina nie mogł a otrzą sną ć się ze strachu. Z trudem rzucał a chaotyczne sł owa...

— Matko Najsł odsza... idę ja od jeziora pod zamek, a tu coś nagle ję knę ł o... Tak ję knę ł o, jakby się ziemia rozwarł a... Myś lę sobie, ż e to moż e robotnicy wysadzają skał y... A tu nagle, jak się nie bł yś nie! W imię Ojca, Syna, Ducha... Mó wię wam, jakby niebo się rozwarł o... I na baszcie ukazał o się... — Urwał a, bo tchu jej brakł o. Powiodł a po otaczają cych ją twarzach nieprzytomnymi ze strachu oczyma.

Leś niczy potrzą sną ł ją za ramię.

— Co się ukazał o?

— Ano, ukazał a się jakaś postać jasna na baszcie.

— Pewnie wam się zwidział o.

— Na wł asne oczy widział am.

— Myś my też stą d spostrzegli — odezwał a się pani Lichoniowa. — Baszta cał a jasna był a, jakby się bł yskał o.

— O, to, to... jakby się bł yskał o — powtó rzył a beł koczą c Trociowa.

— Na tym zamku nigdy jeszcze nie straszył o — powiedział z rozwagą leś niczy. — Zresztą ja w strachy nie wierzę.

Pani Lichoniowa spojrzał a na mę ż a nieufnie.

— Jak tu, Bolciu, nie wierzyć, kiedy Trociowa na wł asne oczy widział a.

— Trociowej mogł o się przywidzieć.

Kobieta uniosł a rę ce do gó ry.

— Ś wię ci anieli, przecie mó wię, ż e się ukazał o. Na baszcie coś się ukazał o w ś wietle ogromnym.

Leś niczy pokrę cił z niedowierzaniem gł ową.

— Coś w tym musi być.

Paragon z pł oną cymi policzkami przysł uchiwał się rozmowie. Jako chł opiec trzeź wy, nie był skory do zbytniego przejmowania się podobnymi zdarzeniami, lecz nie spotykane do tej pory otoczenie — ciemny las, jezioro, tajemniczy zamek, stara leś niczó wka — i wystraszona kobieta wywarł y na nim olbrzymie wraż enie. Teraz, gdy usł yszał ostatnie sł owa Lichonia, powtó rzył za nim w myś li: „Coś w tym musi być ”. Odcią gną ł wię c na bok pó ł przytomnego Pereł kę.

— Boguś, moż e byś my tam poszli?

Pereł ka wytrzeszczył nań oczy.

— Gdzie?

— Na zamek...

— Zwariował eś!

— Nie zwariował em, tylko jestem legalnie ciekawy.

— No to idź sam. Ja nie pó jdę.

— Boisz się?

— Nie.

— No to walimy!

Pereł ka tak spojrzał na przyjaciela, jakby to on przed chwilą ukazał się na baszcie i wystraszył biedną Trociową.

— Ty chyba masz gorą czkę.

— To ty masz pietra.

— Przecież tam straszy.

— Ja w strachy nie wierzę.

— Ja też nie — ję kną ł Pereł ka — ale się boję.

— To pó jdę sam!

— Nie pó jdziesz, bo ciotka zaraz zagoni nas do spania.

Maniuś po swojemu przymruż ył oko.

— Tam straszy, a ja pó jdę spać! Nie znasz Paragona. Bę dę japoń skim mikadem, jeś li się poł oż ę.

Z ciemnoś ci wył onił się Mandż aro. Zbliż ył się do chł opcó w i gł osem wielce tajemniczym wyszeptał:

— Klub bę dzie miał waż ne zadanie.

Paragon aż podskoczył z radoś ci.

— Pan nadinspektor obudził się. Nareszcie zacznie się prawdziwa robota, a nie gadanie.

Mandż aro zlekceważ ył tę uwagę.

— Musimy wszystko zbadać — wyszeptał jeszcze ciszej i rozejrzał się, czy ktoś ich nie podsł uchuje. — Musimy zbadać, czy Trociowa mó wi prawdę.

Paragon zatarł dł onie.

— Widzisz, Boguś, szef ma rację. Chodź my, na co czekamy?

— Doką d chcesz iś ć?

— Legalnie, na zamek.

Mandż aro odsuną ł się na pó ł kroku jak od czł owieka niebezpiecznego.

— Ty chyba masz gorą czkę. Ja myś lał em, ż e ś ledztwo należ y rozpoczą ć od Trociowej.

— Jakie ś ledztwo?

— W sprawie duchó w.

— Najpierw trzeba wiedzieć, czy te duchy są.

— Trzeba wydedukować — powiedział z naciskiem Mandż aro.

Paragon skrzywił się.

— Dobra, bę dziemy dekukowali na zamku, a nie u Trociowej.

— Mó wi się: dedukowali.

Paragon spluną ł z obrzydzeniem.

— Jak jeszcze raz wypowiesz to sł owo, to cię kopnę w kostkę. — Potem machną ł rę ką. — Ró bcie, co chcecie. Ja idę na zamek.

Pod jego trampkami cienko zaskrzypiał ż wir. Potem wszystko ucichł o. Tylko pod dachem leś niczó wki odezwał się przejmują cy gł os puszczyka. W Pereł ce zamarł o serce. Spoglą dał w milczeniu w ledwo dostrzegalny zarys ś cież ki i ze wstydem myś lał, ż e w takiej sytuacji nie należ ał o opuszczać przyjaciela. We dwó ch był oby im na pewno raź niej.

Z zamyś lenia wyrwał go gł os Mandż ara:

— Zobaczysz, ż e on wró ci najpó ź niej za pó ł godziny.

Pereł ka ogarną ł go pogardliwym spojrzeniem.

— To nie znasz Paragona.

Chciał pobiec za przyjacielem, ale gdy spojrzał na czarną, nieprzebytą ś cianę lasu i przypomniał o mu się opowiadanie Trociowej, coś go zatrzymał o w miejscu.

Wolnym, niezdecydowanym krokiem powló kł się za Mandż arem. Dł ugo jednak nie mó gł zasną ć. Myś lał o swym najlepszym przyjacielu — Paragonie.

 

Paragon był już gł ę boko w lesie. Zanim jego oczy przywykł y do mroku, letnia noc otulił a go szczelnie, zagarnę ł a mię kko, jak nurt wody zagarnia pł ywaka. Szedł niemal instynktownie, stopami wyszukują c twardszy grunt ś cież ki. Nad nim szeleś cił o tajemniczo niskie sklepienie lasu. Ledwo dostrzegalne pó ł szmery, pó ł odgł osy wypeł niał y ciszę niepohamowanym lę kiem.

Po przyjeź dzie był już z Pereł ką na zamku. Wiedział, ż e gdy ś cież ka się skoń czy, trzeba przejś ć przez park obok koś cioł a, potem jeszcze kawał ek nad jeziorem, a potem w lewo wspią ć się do gó ry. Przypomniał sobie doskonale cał ą drogę, jednak nie był pewny, czy dobrze idzie. To przecież nie Wola, gdzie znał niemal każ dy kamień i z pamię ci mó gł wyliczyć po kolei wszystkie domy na Gó rczewskiej. Tutaj panował inny krajobraz i inna topografia rzą dził a tym tajemniczym ś wiatem.

Powoli ogarniał go dojmują cy lę k. Zdawał o mu się, ż e las — zbity, ciemny las — napeł nia się jeszcze bardziej mrocznymi cieniami. Przystaną ł. Pomyś lał, ż e lepiej bę dzie zawró cić. Ale gdy przypomniał sobie peł ne niedowierzania spojrzenie Mandż ara i kpią cy ton jego gł osu, ruszył jeszcze szybciej.

„Niech się dzieje, co chce! ” — pomyś lał i dla dodania sobie odwagi zagwizdał piosenkę, któ ra ostatnio przyplą tał a się i panował a niepodzielnie w jego pamię ci. „Ri-fi-fi” brzmiał o zawadiacko i dodawał o otuchy. Przy akompaniamencie „Ri-fi-fi” przebrną ł przez najmroczniejszy odcinek ś wierkowego mł odnika i wydostał się na jaś niejszy obszar rozcią gają cego się za koś cioł em parku.

W oknach plebanii jarzył y się ś wiatł a. Przeciekał y przez gę ste krzewy i rozpraszał y mrok. Moż na był o dostrzec jaś niejsze pasma ś cież ek i zarysy pię knych, rozł oż ystych drzew.

„Nie jest tak ź le, jakby mogł o być ” — pomyś lał wesoł o i jeszcze przyspieszył kroku. Wkró tce znalazł się nad jeziorem, obok przystani. Woda leż ał a jak oł owiana tafla — cię ż ko i nieruchomo. Ani jednej zmarszczki na powierzchni. Przycumowane do pomostu kajaki wyglą dał y z brzegu jak wielkie egzotyczne ryby, wynurzają ce pyski z zakrzepł ej gł ę biny.

Maniuś jeszcze raz zaś wistał swe ulubione „Ri-fi-fi”. Z drugiego brzegu odpowiedział o mu echo stł umionym „ru-fu-fu” i naraz zrobił o się jasno. Po zakrzepł ej wodzie prześ liznę ł y się bł ę kitnawe refleksy, jak gdyby ktoś od dna puś cił ś wiatł a reflektoró w. A potem daleko, w ciemnej otchł ani nocy, coś ję knę ł o przecią gle i strasznie.

Paragon przystaną ł. Wolno zwró cił gł owę ku zamkowej baszcie. Naraz doznał takiego wraż enia, jak gdyby wrastał w ziemię i stawał się sł upem lodu. Wł osy zjeż ył y mu się na gł owie, a na czoł o wystą pił kroplisty pot.

Przy akompaniamencie piekielnych ję kó w na flance baszty ukazał a się jasna i zwiewna postać. Jej biał e, luź ne szaty, przepojone niebieskawym, nieziemskim ś wiatł em, powiewał y na wietrze. Nie szł a ani nie kroczył a, lecz pł ynę ł a, jak gdyby wiatr lub inne nieokreś lone sił y przesuwał y ją wzdł uż ciemnych muró w.

Trwał o to moment, nie dł uż ej niż kilka gł ę bokich oddechó w wystraszonego chł opca. Naraz mrok zatopił basztę, a postać zniknę ł a jak zdmuchnię ty pł omień ś wiecy.

Paragon zerwał się do ucieczki. Biegł na oś lep. Nawet nie spostrzegł, ż e przybliż a się do zamku. Za chwilę znalazł się bowiem niedaleko wysokiej, gotyckiej bramy, wiodą cej na zamkowy dziedziniec. Tutaj zatrzymał się, odetchną ł z ulgą; zobaczył jasno oś wietlony barak, a przed barakiem zebranych ludzi. Stali w ś wietle zawieszonej na sł upie ż aró wki. Wykrzykiwali coś ż ywo.

Paragon przetarł oczy. Nie mylił się. Byli to ż ywi, normalni ludzie, a nie nocne zjawy. Ucieszył się niezmiernie i zapragną ł zbliż yć się do nich. Podszedł wię c do baraku, przystaną ł za wę gł em, z uczuciem wzrastają cej ulgi przysł uchiwał się ich gł oś nej, wzburzonej rozmowie.

Mł ody czł owiek o wyglą dzie sportowca staną ł przed zwartą gromadą mę ż czyzn w granatowych kombinezonach. Ż ywo gestykulują c mó wił napię tym gł osem:

— Opanujcie się, ludzie. Jutro musimy zaczą ć robotę. Ja tu od pię ciu lat przyjeż dż am, ale nigdy nie sł yszał em o ż adnych duchach ani upiorach. Przyrzekam wam, ż e jutro zbadamy cał ą sprawę...

— Panie Makulski — zawoł ał ktoś z gromady — co tu badać, kiedy my sami widzieli!

Jakiś drugi gł os, twardy i stanowczy, przył ą czył się do tego pierwszego:

— My tu robić nie bę dziemy!

Ktoś z boku zawoł ał:

— Straszy, nie straszy, ale dzieją się dziwne rzeczy!

— Pewno, ż e straszy! — zawoł ał stary, przygarbiony czł owiek, stoją cy najbliż ej Paragona. — Dawno mó wili, ż e straszy. Jak kto chce, to niech robi, ja tu nie zostanę.

— Chodź my, wiara! Na co czekacie? — powiedział ktoś od drzwi. — Z duchami nie moż na zadzierać.

Mł ody czł owiek rozł oż ył rę ce, chcą c ich powstrzymać.

— Jesteś cie zabobonni! Wierzycie w takie bzdury! — unió sł rę ce do gó ry i zamarł w tym teatralnym geś cie, gdyż w tej samej chwili w lewym skrzydle zamku odezwał się piekielny rumor, jakby ziemia rozstą pił a się pod murami i pochł onę ł a walą cy się gruz. Jednocześ nie na baszcie znowu jasno bł ysnę ł o...

Paragon nie ś miał spojrzeć w tamtą stronę. Przywarł do ś ciany baraku, zamkną ł oczy. Zdawał o mu się, ż e ziemia pod nim zadrż ał a. Sł yszał na drodze kroki uciekają cych z baraku ludzi. Ż wir sypał się spod ich nó g i z ł oskotem opadał na wybrukowany dziedziniec. Chł opiec nie ś miał otworzyć oczu, nie miał sił y poruszyć się z miejsca. Tkwił pod ś cianą jak sparaliż owany.

Naraz wszystko ucichł o, a cisza, któ ra teraz nastał a, był a groź niejsza od krzyku i ruchu. Noc zakrzepł a w swej gł ę bi, ś wiat zdrę twiał i ostygł. Maniuś miał wraż enie, ż e tkwi w samym ją drze tej drę twoty.

Po chwili otworzył jednak oczy. Nieś miał o spojrzał na wznoszą ce się przed nim mury. Stał y milczą ce, posę pne i groź ne. Na dole, nad jeziorem, sł ychać był o gł oś ne przekleń stwa uciekają cych. Barak opustoszał. Z otwartych drzwi i okien zionę ł a pustka. Zawieszona na sł upie ż aró wka koł ysał a się wolno, oż ywiają c cienie przed zamkową bramą.

Maniuś czuł, ż e drż y i szczę ka zę bami. Starał się opanować to drż enie, ale coraz wię kszy zią b przenikał jego ciał o.

„Czy ja ż yję? — zapytał w myś li. W tej samej chwili zrobił o mu się weselej: — Przecież jeż eli drż ę i szczę kam zę bami, to z pewnoś cią ż yję. Nie jest tak ź le! ”

Chciał zagwizdać ulubioną piosenkę „Ri-fi-fi”, ale zdrę twiał e szczę ki i skoł czał y ję zyk odmawiał y posł uszeń stwa. Był y jak z drewna.

Naraz opanował go gniew. Był wś ciekł y, ż e dał się owł adną ć strachowi.

„Ż eby mnie pchł y zjadł y, jeś li nie jestem najwię kszym tchó rzem! — zł orzeczył sobie w duchu. — Ż eby mnie dzię cioł y zadziobał y! Ż eby mi wł osy mię dzy zę bami wyrosł y! ”

Ten zdrowy, bo ze strachu wypł ywają cy gniew pchną ł go do dział ania. Wyprostował się, nacisną ł na oczy starą kolarkę i biegiem puś cił się ku jezioru. Nie trzymał się drogi. Biegł prosto w dó ł, po porosł ym suchą trawą i usianym kamieniami zboczu.

Naraz zahaczył o coś nogą. To coś, naprę ż one jak cię ciwa ł uku, stawiał o chwilę opó r, a potem pę kł o z cichym trzaskiem. Chł opiec upadł na twarz, przekozioł kował i znalazł się na kupie ż wiru. Zanim zdą ż ył zastanowić się nad czymkolwiek, ujrzał nad sobą ogromny cień i usł yszał gniewny gł os:

— Co ty tu robisz, smarkaczu?

Jeszcze mocniej przywarł do ż wiru. Czuł, ż e ktoś pochyla się nad nim. Potem jedno mocne szarpnię cie postawił o go na nogi.

Przed nim stał wysoki, barczysty mł odzieniec. W mroku nie mó gł ujrzeć jego twarzy. Widział tylko sylwetkę i czuł gorą cy oddech.

— Czego tu szukasz o tej porze? — Nieznajomy potrzą sną ł mocno chł opcem. Ten milczał. Nie mó gł zebrać myś li ani wydobyć z gardł a gł osu.

— No, mó w! — usł yszał gniewem wezbrany gł os. — Moż e jesteś niemowa?

— Ja... — wybą kał z najwię kszym trudem Maniuś. — Ja nie wiem...

— Jak to nie wiesz? Moż e cię tu ktoś posł ał? No, mó w, bo ci ucho wykrę cę.

— Nikt mnie nie posł ał — ję kną ł Maniuś. — Ja sam...

— Co: sam? Wiedział eś o czymś?

Maniuś dopiero teraz pozbierał myś li i zmiarkował, ż e nie ma ż artó w. Czł owiek, któ ry mocno trzymał jego ramię w garś ci, był rosł y jak atleta. Bary miał rozł oż yste, a na dobitkę nosił brodę, jak to w Warszawie zwykli nosić mł odzi artyś ci. Z takimi brodaczami nie warto zadzierać. Zdobył się wię c na nikł y uś miech i wybeł kotał:

— O niczym, pro... pana, nie wiedział em. Przyszedł em na inspekcję...

Mł odzieniec ś cisną ł go jeszcze mocniej i przycią gną ł go do siebie.

— Ty mi tu nie zawracaj gł owy! Na jaką inspekcję?

— Czy te strachy to lipa...

— Wiesz coś o tym?

Maniuś wzruszył ramionami.

— Nic nie wiem. Zdaje mi się, ż e uwierzył em w duchy — powiedział wymijają co, a w duchu dodał: „Ty, bratku, masz coś wspó lnego z tymi duchami, bo za bardzo się wypytujesz”.

— Sł uchaj, chł opcze — gł os brodacza zabrzmiał już ł agodniej. — Jeż eli jeszcze raz zobaczę cię tu w nocy, to ci ł eb ukrę cę. A o tym, coś tu widział, ani mru-mru, bo... — w tym miejscu wolną dł onią przejechał po gardle.

— Ja nic nie widział em — ję kną ł chł opiec.

— To dobrze.

— A jeż eli pan chce, to w ogó le nic.

— Co: nic?

— W ogó le mnie tu nie był o.

— Tak bę dzie najlepiej.

— I pana też nie był o.

Brodacz roześ miał się.

— Mą dry z ciebie chł opiec.

— Wiadomo: z Woli, z Warszawy...

— Ja też z Warszawy, a wię c sztama! Ani pary z ust! Zwł aszcza o tym drucie.

— To się wie, pro... pana. Ani mru-mru.

— A teraz wyrywaj i nie plą cz mi się tutaj, bo już pó ź no!

Paragon nie czekał, aż brodacz powtó rzy drugi raz tę propozycję. Zakrę cił się na pię cie, znikł jak duch w mroku. Biegł, ile mu sił stawał o, choć czuł pieką cy bó l w kolanie i w ł okciach, w rekordowym czasie znalazł się nad jeziorem. Przy przystani zatrzymał się, spojrzał za siebie, ale mrok, gę sty jak czarna ś ciana, zakrywał wszystko. Sł ychać był o tylko plusk wody o burty kajakó w i cichy, sypki szept sitowia.

„Ciekawe — pomyś lał Paragon. — Ten brodacz musi mieć jakiś kontakt z duchami! ”

 

 




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.