Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ CZWARTA 5 страница



- Ja... nie wiem... W poł udnie trzech przecho­dził o wedle polany... Tych dwó ch - skinę ł a gł ową w stronę skał y - i trzeci z karabinem. Ale wi­dział am go z daleka...

- To on - zawoł ał spod skał y Ryż y. - To on był z nami. Ty... chodź tu do nas... Jest jeszcze miejsce...

Sierż ant dopiero teraz przyjrzał się baczniej Bu­kowemu. Stał przed nim czł owiek obdarty, zbiedzony, wynę dzniał y. Twarz jego ginę ł a w szczeciniastym zaroś cie, a oczy w krwawych naciekach. " Tak wyglą dają ci, któ rzy uciekli z od­dział ó w albo wł ó czą się i rabują " - pomyś lał i ostro zapytał:

- Jak się nazywasz?

Ję drek spojrzał zdumiony, jakby go zaskoczył o to pytanie i chciał zwlekać z odpowiedzią. Dopiero po chwili odparł niepewnie:

- Andrzej Bukowy.

" Kł amie" - przemknę ł a pierwsza myś l. Sier­ż ant sł yszał o Ję drku Bukowym. Na Podhalu czę sto wspominano o jego brawurowych wyczynach.

Wiedział, ż e jest kurierem. Nie mó gł jednak do­pasować sylwetki tego wynę dzniał ego czł owieka do owianej legendą postaci sł awnego kuriera. Uś miechną ł się wię c kpią co.

- Kł amiesz - powiedział. - My o Ję drku Bu­kowym sł yszeliś my duż o dobrych rzeczy. A ty napadasz, rabujesz.

Jeniec drgną ł, stę ż ał, a potem krzykną ł napię ­tym gł osem:

- Jestem Bukowy!

" Zaczyna się denerwować. Widocznie czuje, ż e nie wierzymy tym kł amstwom. Gdyby był Bu­kowym, nie protestował by tak niezrę cznie... - myś lał. - A zresztą, jeż eli jest Bukowym, to po­winien mieć jakieś dokumenty. Moż e nawet nie na to nazwisko, ale fał szywe papiery wę gierskie czy sł owackie... "

- Gdzie masz dokumenty? - zapytał już ł a­godniej.

- Niemcy mnie zł apali. Odebrali wszystkie dokumenty...

" Chce się wymigać... Najł atwiej wykrę cić się Niemcami... Gdyby go Niemcy zł apali, nie wypu­ś ciliby go tak ł atwo... Przecież Bukowy od dawna był poszukiwany... "

Jak gdyby na potwierdzenie tego toku myś li, odezwał się Gł adczan, mą ż napadnię tej w nocy kobiety:

- Cholerny ś wiat! Niemcy cię zł apali i tak od razu puś cili?

Jeniec spojrzał bezradnie nabiegł ymi krwią oczami.

- Uciekł em...

" Gdyby uciekł Niemcom - pomyś lał sier­ż ant - to nie kumał by się z tymi bandytami. A zresztą nie tak ł atwo teraz uciec. Niemcy czu­ją, ż e tracą grunt pod nogami... "

I znowu w ten splot myś lowych dociekań wdarł się nabrzmiał y gniewem gł os Gł adczana:

- Uciekł eś Niemcom, a przył ą czył eś się do tych bandytó w?

Jeniec zadrż ał cał y. Jego postać zwiotczał a. Zda­wał o się, ż e za chwilę upadnie. Jednak wyprosto­wał się i powiedział z wielkim wysił kiem:

- To był przypadek. Spotkał em ich pod Siwiań skimi Turniami. Napadli na mnie...

Spod skał y dał się sł yszeć nasią knię ty nienawi­ś cią gł os Ryż ego:

- To ty na nas napadł eś.

Sierż ant był już niemal pewny, ż e to jeden z tych trzech. Przecież tamci dwaj nie przyznawa­liby się do niego, gdyby nie miał z nimi nic wspó l­nego. Zapytał wię c twardo:

- A ską d wzią ł eś karabin? Moż e Niemcy ci dali?

- Karabin im odebrał em... Potem schował em w pajcie nad rzeką...

" Plą cze się - myś lał sierż ant. - Nie warto dł u­ż ej go przesł uchiwać. Wszystko wł aś ciwie jest jas­ne. Mieli jakieś zbó jeckie porachunki... " Zaś miał się gł oś no.

- Gdybyś był mę ż czyzną, tobyś się przynaj­mniej przyznał, a ty bujasz jak naję ty. Myś lisz, ż e ci uwierzymy. Powiedz przynajmniej, jak się nazywasz?

Tym razem jeniec odpowiedział bez namysł u:

- Andrzej Bukowy... - A potem dodał: - I nie mam nic wspó lnego z tymi dwoma...

" Już wyuczył się tej ś piewki... Nie moż e zna­leź ć nic konkretnego na swoją obronę. Sprawa jest zupeł nie jasna... " - Sierż ant zdecydował w myś li, ż e trzeba z tym jak najszybciej skoń ­czyć.

- Nie masz z nimi nic wspó lnego - powiedział jakby do siebie i nagle, ż eby się ostatecznie upew­nić, zwró cił się do tamtych dwó ch stoją cych pod skał ą: - Hej, wy... poznajecie go?

Ryż y spluną ł na kamienie.

- Coby nie - odkrzykną ł, a potem skiną ł ku­dł atą gł ową w stronę jeń ca i z dzikim okrucień ­stwem zawoł ał: - Ty, nie wstydź się... Znajdzie się miejsce...

Sierż ant nie patrzył już w tamtą stronę. Jego cię ż kie spojrzenie spoczę ł o na twarzy Ję drka. Ten zupeł nie zwiotczał, jak gdyby doszedł do wnio­sku, ż e nie warto dł uż ej się bronić. Kiedy Ryż y odstą pił do swego kamrata, zostawiają c puste miejsce dla jeń ca, ten cofną ł się gwał townie, lecz Gł adczan zł apał go za ramię i pchną ł na ś rodek kamień ca.

" Doś ć już tej historii" - pomyś lał sierż ant. Zbli­ż ył się do Bukowego i powiedział ostro:

- Rozbieraj się! Ję drek cofną ł się.

- Nie! Nie zrobicie tego - rzucił cicho, tak cicho, ż e aż się zdziwił, ską d w nim tyle spokoju.

Sierż ant popatrzył nań chł odno, jakby wyrok już zapadł i nie był o odwoł ania.

- Jeż eli chcesz umrzeć jak mę ż czyzna, to zrzucaj z siebie te ł achy, bo inaczej to cię po­wiesimy.

Bukowy spojrzał na spienioną rzekę. Przez mo­ment pomyś lał, ż e rzuci się w jej nurt. Niech za nim strzelają. Niech go poszatkują, ale nie pó jdzie do tamtych.

- No... ty! Na co czekasz? Weselej nam bę dzie z tobą - zawoł ał spod urwiska Ryż y.

Ję drek nie patrzał na nich. Wcią ż jeszcze widział przejrzystą wodę, wzdę tą i spienioną na ogrom­nych gł azach, niosą cą z prą dem kawał ki lodu, i drugi brzeg porosł y rdzawymi pę kami wi­kliny.

- Nie zrobicie tego - powtó rzył już gł o­ś niej. - Ja... ja - chciał powiedzieć, ż e jest niewinny, lecz zrozumiał, ż e sł owa są zbyteczne. I tak mu nie uwierzą. Widział to w zwę ż onych. bł yszczą cych oczach sierż anta. I nagle mgł a przy­ć mił a mu oczy, a myś l stał a się mę tna i niezdol­na ogarną ć, co się wokó ł niego dzieje. A potem wszystko stał o się jasne jak ten spł acheć nieba wiszą cy nad czarnymi czubami jodeł. " To już koniec! "

I wtedy doznał takiego uczucia, jak gdyby zda­rzenia cał ego jego ż ycia zawę ź lił y się w tę jedną chwilę, a ta jedna chwila stał a się cał ym ż yciem. Potem z plą taniny obrazó w wył onił y się oczy Ewy - migdał owe, ł agodne, peł ne nieprzewidzianej obietnicy. I z daleka, niby spoza rwą cej rzeki, usł y­szał jej cichy gł os:

- Czy naprawdę musisz iś ć na to spotkanie? A potem usł yszał inny gł os. Czł owiek, któ ry stał opodal i od dł uż szego czasu przyglą dał mu się ze wzmoż oną uwagą, zwró cił się nagle do sierż anta:

- Ty... Wał ek, moż e jednak poczekamy na Pazdura...

To jedno sł owo utknę ł o w jego ś wiadomoś ci jak strzał a w mię kkim pniu drzewa.

- Pazdur! - zawoł ał zdł awionym gł osem. - Ja go znam. Sł uż yliś my razem w wojsku... On mo­ż e za mnie zaś wiadczyć.

- Znasz Pazdura? zapytał zdumiony sierż ant.

- No jasne... Przeszliś my razem cał ą kampanię wrześ niową... On się nazywa Tadeusz Opię ł a.

Otoczyli go nagle zwartym koł em i dł ugo pa­trzyli, jakby nie chcieli wierzyć, ż e stoi na tym sł onecznym kamień cu, oddycha i ż yje.

- To ty naprawdę jesteś Bukowy?...

W tym momencie na drugim brzegu, ś ró d kę p rdzawej wikliny ukazał się jeź dziec. Jechał ostrym kł usem. Spod kopyt gó ralskiego konika pryskał y kamienie. Nagle zawró cił i skierował konia do rzeki. Bukowy poznał go. Rzucił się ku kamienistemu brzegowi, zatrzymał się nad wodą.

- Tadek! Tadek! - zawoł ał.

W tej samej chwili sił y go opuś cił y. W gł o­wie czuł zamę t, a przed oczami ujrzał wi­rują ce pł aty nieba. Osuną ł się. Jeszcze chwilę sł y­szał dudnienie koń skich kopyt i chlupot wody, a potem wszystko ucichł o... Pod policzkiem czuł gł adkoś ć nagrzanego sł oń cem kamienia i jakaś myś l zwiewna, krucha przyplą tał a się z ogromnej, szarej pustki: " Jakie okrutne jest ż ycie. I jakie pię kne, kiedy jeszcze raz... na nowo moż na poznać jego smak... "

 


 

Dwa dni leż ał w partyzanckiej zie­miance pod Hurhocim Wierchem. Czas się odmie­nił. Ję drek nie wiedział, czy to dzień, czy noc. Majaczył, a w majakach wszystko przeż ywał od nowa. Na trzeci dzień pod wieczó r, poprzez utka­ne mchem ś ciany ziemianki usł yszał daleki ś piew. Zdawał o mu się, ż e jest w domu, na Skibó wkach, a popod Regle idą chł opcy i ś piewają na dunajecką nutę. Wstał. Ubrał się szybko. Zarzu­cił na plecy koż uch, pod któ rym leż ał. Wyszedł... Zawirował o mu w gł owie. Zachwiał się, lecz nie upadł, tylko oparł się plecami o ś cianę i tak stał dł ugo. Nad czarnymi czubami smrekó w widział przepastne niebo usiane gwiazdami. W radosnym podnieceniu zdał o mu się, ż e to niebo jest sto­kroć bardziej przepastne, niż był o, a gwiazdy ś wiecą po stokroć silniej, niż w istocie ś wiecił y. I powietrze był o czyste, tę gie jak wino. Niż ej, na polanie, zobaczył pł oną cą watrę. Wokó ł niej sie­dzieli gó rale.

Ruszył ku nim. Krok miał jeszcze niepewny, chwiejny. Szedł wię c wolno, ostroż nie omijają c ł achy zlodowaciał ego ś niegu. Zatrzymał się przy starym smreku. Oparł się plecami o chropowaty pień. W zadumie sł uchał piosenki. Ś piewali ją na dwa gł osy. Pierwszy gł os nió sł się jak muzyka rwą ­cego potoku; drugi smę tnie, okrą gł o jak poszum wiatru.

 

Pł ynie woda, pł ynie skroś ł ę gi spokojna.

Pł ace matka, syna zabrał a jej wojna...

 

Przymkną ł oczy. Zdawał o mu się, ż e ta pio­senka przepł ywa przez niego jak oż ywczy prą d. Nutę znał doskonale, ale sł ó w nigdy nie sł yszał. Pomyś lał, ż e pewnie uł oż ył ją któ ryś z tych gó ­ralskich chł opcó w od Dunajca, od Bustryka, Bań skiej czy Maruszyny, jak dawniej ukł adali ich ojcowie, dziadowie, pradziadowie... Ta skalista ziemia plennie rodził a artystó w. Wystarczył o dać chł opcu kozik do rę ki, ż eby z kawał ka lipowego drewna wystrugać mał e arcydzieł o. Wystarczył o dać mę ż czyź nie siekierę, by z pnia jodł y wycio­sał cudownie pię kną, symetrycznie doskonał ą pł azę.

Ockną ł się z zadumy, bo nagle piosenka nabrał a rytmu wojennego marsza.

 

Wzieni karabiny, wzieni rą banice.

Poś li w gó ry hyrni na te dujawice.

 

" Poś li w gó ry hyrni... " - powtó rzył w myś li. Poczuł się nagle mocniejszy. Sam przecież był jednym z nich, z tych, co pierwsi poszli przez dujawice, kurniawy, przez gó ry skute lodami i ś niegiem na nieznane szlaki, a potem bili się, gi­nę li - na kurierskich trasach, we francuskich Vogezach, na piaskach Libii i Egiptu, nad zamglo­nym Londynem, na bezkresnych oceanach. Oni... synowie tej skalistej ziemi.

Do ogniska ktoś dorzucił suchych gał ę zi. Pł o­mienie zakoł ysał y się nad stosem, posypał y się iskry. A oni dalej ś piewali:

 

Pł ynie woda bystra, na wantach się pieni.

Nie pł ac matuś, nie pł ac, syć ko się odmieni...

 

- Syć ko się odmieni - usł yszał za sobą zna­jomy gł os. Obejrzał się. Zobaczył zbliż ają cego się Opielę.

Opię ł a podał mu paczkę papierosó w.

- Zakurzysz?

- Nie, dzię kuję... Sł yszysz, jak ś piewają?

- Ej, ty gó ralu - uś miechną ł się Opiela. - Jak się czujesz?

- Lepiej, panie poruczniku - zaż artował.

- To dobrze. I co chcesz robić?

- Muszę iś ć do Rabki.

- Czł owieku, przecie nie masz tych pienię dzy.

- To nic... Muszę im dać znać o sobie... Powie­dzieć, co się stał o.

- A potem? - Opię ł a przyjrzał mu się uważ nie.

- Potem? - odparł Bukowy w zamyś leniu. - Potem wró cę do was.

 



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.