Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ CZWARTA 4 страница



Wszystko nagle stał o się ruchem. Strzelec z za­wrotną szybkoś cią zaczai się staczać w gardziel zlodowaciał ego ż lebu. Jeszcze się bronił, jeszcze starał się unieś ć na nogi, lecz znowu go poder­wał o i coraz szybciej suną ł ku przepaś ci.

Bukowy utrzymał się na nogach. Zakantował lekko krawę dziami butó w, niby w narciarskim szusie ugią ł kolana i niesiony pę dem, kierował się ku skalistej grzę dzie. Nad nim ktoś krzykną ł, ktoś zaklą ł gł oś no. W tej samej chwili kró tka seria z automatu wdarł a się w ciszę. Sł yszał nad gł ową suchy ś wist pociskó w. Już był na grzę dzie. Z ogromnym pę dem wpadł na trawiastą pł asienkę. Zdawał o się, ż e go zwinie, ż e nie wytrzyma tego straszliwego naporu, lecz on jak skoczek odbił się od skalnego wystę pu i pł yn­nym szusem przesadził kamienie. Wpadł w kę pę kosodrzewiny. Nogi zaplą tał y się w sprę ż yste gał ę zie, szarpnę ł o nim straszliwie, kilka razy przekozioł kował przez zbity gą szcz. W ostatniej chwili zdoł ał się zatrzymać na skalnej pó ł ce. Wi­dział, jak drugi Niemiec suną ł bezwł adnie po oblodzonym stoku, w piekielnym pę dzie wpadł mię dzy leż ą ce na dnie doliny gł azy i tak został bez ruchu.

Z prawej był ten drugi, mniej stromy i nie przer­wany zerwą ż leb. Bukowy skierował się ku niemu. Kilkoma skokami znalazł się w cienistej gardzieli. W tym momencie w gó rze usł yszał nową serię z automatu. To poderwał o go do dalszej ucieczki. Odbił się od skalistej grzę dy, zaczą ł zjeż dż ać na bu­tach w dó ł. Niosł o go coraz szybciej, coraz szyb­ciej... Zdawał o mu się, ż e traci kontakt ze ś niegiem i pł ynie w powietrzu. Przed sobą zobaczył kę py kosodrzewiny, a niż ej zamarznię ty potok.. Chciał wyhamować, wię c pł ynnym ł ukiem, niby narciar­skim ś migiem, zmienił kierunek. Pę d był jednak tak wielki, ż e znowu zniosł o go w kosó wkę, zwinę ­ł o... Przeleciał przez gą szcz i nagle znalazł się na dnie zamarznię tego potoku.

Spojrzał w gó rę. Na krawę dzi nawisu, niby na okapie gigantycznego dachu, widniał y trzy drob­ne sylwetki. Tamci też go spostrzegli. Po chwili zagrał y automaty. Bukowy podnió sł się szybko, przebiegł kilkanaś cie krokó w i wnet znalazł się wś ró d pierwszych sietniaczych smrekó w. Zaś miał się, z dziką radoś cią zawoł ał:

- Strzelajcie! Strzelajcie!

 


 

Pod wieczó r mgł a podeszł a w doliny. Zalał a gó rskie roztocza mę tnymi falami, a ś wiat, do tej pory szeroki i pogodny, skurczył się i spo­sę pniał.

Bukowy cał y dzień kluczył po stokach otaczają ­cych Chochoł owską, krył się w najgł ę bszych lasach, szedł najtrudniejszymi szlakami, był e nie natkną ć się na Niemcó w, Wiedział, ż e Lemke zaalarmował cał y zakopiań ski garnizon, a Niemcy przeczesują okolicę. Kilka razy ujrzał ich z daleka, lecz zawsze umkną ł im w porę. Kiedy spostrzegł, ż e mgł a za­tapia gó ry, odetchną ł z ulgą. We mgle zawsze trud­niej znaleź ć uciekiniera.

Teraz zbliż ał się do szał asó w na Hali Przysł op. Był tak wyczerpany i gł odny, ż e sł aniał się na no­gach, a jednak starczył o mu jeszcze sił, by dowlec się do znajomego szał asu i rzucić się na wią zkę zdeptanego siana...

 

*

 

W tym samym czasie na polanie pod Palenicą - wierchem wznoszą cym się lesistą kopuł ą nad Koś cieliskiem, trzej mę ż czyź ni siedzieli przy ma­ł ej watrze. Rudy barczysty chł op i ten drugi, chudy, czarny, odziany w futro z bobrowym koł ­nierzem - odsunę li się od trzeciego, któ ry dopiero dwa dni temu przył ą czył się do nich. Z zawiś cią spoglą dali na karabin, któ ry tamten trzymał prze­zornie na kolanach. Umó wili się, ż e odbiorą mu go tej nocy. Bez broni nie mogli dł uż ej bł ą kać się po gó rach.

Ten trzeci, ś niady Cygan, o gę stej, czarnej czu­prynie, zdawał się nie zwracać na nich uwagi. Przysuną ł do siebie obszarpany, stary plecak, wyją ł zeń owinię te w kawał ek worka skrzypce, Odwijał je wolno. Potem zaczą ł stroić.

- Przestań - powiedział Ryż y stł umionym gł osem.

Cygan nawet nie spojrzał na niego. Przejechał jeszcze raz smykiem, wydobywają c ze skrzypiec ż ał osne tony. Po chwili zaczą ł grać na madziar­ską nutę.

- Mó wię ci, przestań - gł os Ryż ego za­brzmiał ponuro i ostrzegawczo.

Cygan znieruchomiał. Bł yszczą ce dziwnym bla­skiem oczy skierował na Ryż ego.

- A co ci?

- Nie sł yszał eś w poł udnie strzał ó w? Cygan wzruszył ramionami.

- Mał o to teraz strzelają?

Tamten ł ypną ł groź nie mę tnymi oczami:

- Mó wię ci, przestań, bo ci te skrzypce rozł upię.

Cygan uś miechną ł się dziwnie, jeszcze raz wzruszył ramionami i niechę tnie odł oż ył skrzyp­ce. Ten drugi, chudy, z oczami ostrymi jak u ł a­sicy, wytarł wierzchem dł oni spieczone wargi.

- Teraz to nawet w gó rach nie ma spokoju - powiedział przecią gle. - Peł no luda się krę ci; jak nie Niemcy, to partyzanci, jak nie partyzan­ci, to Niemcy... Nawet Ruscy się zjawiają. Rzucają ich na spadochronach. Peł no ich po sł owackiej stronie.

Cygan uś miechną ł się blado i znowu podnió sł skrzypce. Ryż y rzucił mu piorunują ce spojrzenie.

- Ty... ile razy mam ci mó wić.

- Co ci szkodzi... Smutno...

- A jak usł yszą... przyjdą... zł apią... ł adnie bę ­dziesz wyglą dał.

- Mnie i tak wszystko jedno... Co to za ż ycie, kiedy nawet zagrać nie moż na.

Chudy poruszył się niespokojnie.

- Daj mu zagrać, Wacek. Co ci szkodzi... - powiedział stł umionym gł osem i mrugną ł poro­zumiewawczo.

Ryż y machną ł z rezygnacją rę ką.

- A niech gra... On i do piekł a ze skrzypcami pó jdzie.

W oczach Cygana pojawił się jasny blask. Chwycił skrzypce, przejechał dwa razy smykiem, potem przymkną ł w rozmarzeniu oczy i zaczą ł grać cicho... tak cicho, ż e ledwie powietrze za­drgał o. Wtedy Chudy podnió sł się. Zgarną ł przy­dł ugie poł y futra, mocniej przepasał się surowym rzemieniem i udał, ż e się oddala, ale kiedy prze­chodził obok Cygana, bł yskawicznym ruchem schylił się, chwycił za lufę i porwał mu karabin z kolan.

Cygan wstał, jak pchnię ty sprę ż yną.

- Co robisz? - zawoł ał zdł awionym gł osem. Chudy cofną ł się o dwa kroki. Unió sł lufę ka­rabinu.

- Tobie przecież niepotrzebny - zaż artował wisielczo.

- Oddaj!

- Nam się bardziej przyda - rzucił z boku Ryż y i roześ miał się chrypliwie.

Chudy zarepetował broń.

- Po co ci karabin? Starczą ci skrzypce... Na karabinie nie bę dziesz grał...

- Oddaj! - krzykną ł Cygan zał amują cym się gł osem.

Ryż y pokiwał kudł atą gł ową.

- Nie szarp się... I tak zostaniesz z nami... Ja­ka to ró ż nica, czy ty go bę dziesz miał, czy my...

Cygan cofną ł się, zacisną ł pię ś ci, jak gdyby gotował się do ataku, ale ujrzawszy skierowaną w jego stronę lufę, opuś cił bezradnie rę ce.

- Tacy koledzy - spluną ł. - Nie zostanę z wami! Nie zostanę!

W oczach Chudego pojawił się gniewny bł ysk.

- Jak nie zostaniesz, to zmiataj! I to już! - przycią gną ł do siebie kolbę, a lufę podnió sł na wy­sokoś ć jego gł owy.

- Nie zostanę - wyszeptał Cygan. Schylił się po leż ą cy przy ognisku plecak, wrzucił do ś rodka skrzypce i zł apawszy plecak za rzemienie, zaczą ł się cofać, nie spuszczają c z oczu Chudego. Kiedy był już wś ró d pni drzew, spluną ł jeszcze raz i zawoł ał: - Nie zostanę! A wy i tak zadynda­cie na szubienicy.

Ryż y schylił się. Ze zlodowaciał ego ś niegu wyrwał pł aski kamień. Cisną ł go w stronę Cy­gana, lecz jego już nie był o widać. Znikną ł w gę stej smreczynie. Ryż y wró cił do ogniska, spojrzał w stronę Chudego. Ten uś miechną ł się szeroko, ują ł karabin w obie rę ce i cisną ł kamratowi. Ryż y zł apał go w locie. Chwilę przy­glą dał się mu z uwagą, potem chlasną ł dł onią w kolbę.

- W porzą dku - powiedział. - Teraz moż e­my tam iś ć.

 

*

 

Był a to nę dzna szopa, w któ rej latem skł adano siano. Stał a pod samym lasem, a do najbliż szego przysió ł ka - Roztok - trzeba był o iś ć pó ł go­dziny. Gł adczanka przeniosł a się do niej jesienią, kiedy Niemcy spalili jej dom w Kajsó wce. Osza­lował a deskami ś ciany, przegrodził a szopę. Z jed­nej strony przegrody umieś cił a krowy i dwie owce, a z drugiej zrobił a palenisko. Mą ż jej Wojtek Gł adczan - od lat już w partyzantce. Z matką został tylko jedenastoletni syn, Maciek. Mieli nadzieję, ż e przetrwają tu do koń ­ca wojny.

Pod paleniskiem trzaskał y wesoł o smolne bierwiona. Maciek usiadł na zydlu, wycią gną ł przed siebie dł onie, grzał je w ł agodnym cieple biją ­cym od ogniska. Na blasze syczał a woda. Kobieta ugniatał a na desce cię ż kie jak glina ciasto. Na­raz gdzieś wysoko, w mglistym powietrzu ponad szopą odezwał się przecią gł y wizg, niby brzę cze­nie komara. Maciek unió sł gł owę. - Sł yszeliś cie, mamo... Znowu lecą...

- Co ci ta leci?

- Dyć samoloty... Podobno Buscy broń zrzu­cają... po sł owackiej stronie.

- Ską d wiesz?

- A dyć mó wili, ż e na granicy pod Hurhocim Wierchem chł opi spadochron znaleź li... I cał ą skrzynię amunicji...

Kobieta westchnę ł a.

- Lepiej by spyrkę zrzucili albo kieł basę... Chł opiec roześ miał się gł oś no.

- No, wej, lepiej by był o... A rano chł opcy pod Kajsó wką widzieli cał y oddział naszych... Podobno pod Czarnym Dunajcem Niemcó w roz­bili... - Urwał nagle, gdyż w tej samej chwili ktoś mocno zał omotał we drzwi. Kobieta znieru­chomiał a w trwoż nym oczekiwaniu. Chł opiec wstał, ostroż nie podszedł do drzwi.

- Nie otwieraj! - krzyknę ł a przeraż ona. Drobnymi krokami podbiegł a do drzwi. Po dro­dze wycierał a oblepione ciastem dł onie. Po chwili cał e drzwi zadygotał y, zapiszczał y w zawiasach. Ktoś walił w deski kolbą.

- Kto tam? - zawoł ał a zdł awionym gł osem.

- Swoi, swoi... Otwierać - odezwał się za drzwiami mę ski, niski gł os.

- Nikogo nie wpuszczę - odkrzyknę ł a. Pod­parł a drzwi ramieniem, jak gdyby chciał a przy­gotować się do odparcia ataku.

- My od waszego mę ż a... Z oddział u... Kobieta zamienił a z chł opcem porozumiewaw­cze spojrzenie.

- Wpuś cie, mamo, to od taty - wyszeptał Maciek.

- Nie wpuszczę - powiedział a twardo. - Niech przyjdą za dnia. - A potem zawoł ał a w stronę drzwi: - Za dnia przyjdź cie.

- Mamy waż ne wiadomoś ci - odezwał się drugi gł os, wyż szy i nieco piskliwy. Chł opiec spojrzał bł agalnie,

- Puś cie ich...

Przeż egnał a się pospiesznie. Wolno odsunę ł a zasuwę. Ktoś pchną ł drzwi i nagle w biją cym od naftowej lampy ś wietle ukazali się ci dwaj - je­den ryż y, w niemieckim skó rzanym pł aszczu, drugi ciemny, w futrze z koł nierzem postawio­nym wysoko na uszy. Wtoczyli się niosą c ze sobą chł odny powiew wieczoru i zastał y odó r potu zmieszany z zapachem machorki. Obaj byli zmor­dowani, wynę dzniali, a z ich oczu bił o coś groź ­nego.

Kobieta wydał a stł umiony okrzyk. Trwoż nie spojrzał a na tkwią cy w dł oniach Ryż ego karabin. Chł opiec cofną ł się do paleniska.

- Nie bó jcie się - powiedział Ryż y stł umio­nym gł osem.

Ten w futrze zatrzasną ł za sobą drzwi. Rozej­rzał się przymruż onymi oczyma, a gdy stwier­dził, ż e pró cz tych dwojga nikogo nie ma w szo­pie, zapytał:

- Nie widzieliś cie tu w okolicy Niemcó w?

- Nie... wyszeptał a kobieta, cofają c się pod ś cianę.

- A innych tu nie był o?

Kobieta opanował a pierwszy atak lę ku, wypro­stował a się, rzucił a niemal wyzywają co:

- A co wy się tak dopytujecie? Radził abym wam uciekać, bo tu nieraz patrole zachodzą. Mó wcie, co macie do powiedzenia i...

- Spokojnie! - przerwał jej Ryż y. Chł opiec przez cał y czas przypatrywał się im szeroko rozwartymi oczami. Teraz podszedł do matki.

- A co z tatą?

Ryż y uś miechną ł się kpią co.

- Zdró w... Nic mu nie bę dzie.

Kobieta ż achnę ł a się gniewem. Jej pię kne, ciemne oczy bł ysnę ł y jak u osaczonej kocicy.

- Mó wiliś cie, ż e od mę ż a, ale widzę...

- Nie tal? ostro! - krzykną ł Ryż y. Jeszcze raz z uwagą rozejrzał się po ką tach. Potem rzu­cił już ł agodniej: - Nie bó jcie się, chcemy z wami spokojnie pogadać.

- To mó wcie, czego chcecie?

- Nic wielkiego... Trochę ż arcia... Chleba, spyrki, sera...

- Nie mani - powiedział a «twardo. - Wszyst­ko już inni zabrali.

Ten w futrze uś miechną ł się kpią co.

- Poszukaj, to moż e coś się znajdzie. Kobieta chwycił a mocno chł opca za ramię, przygarnę ł a do siebie.

- Ź leś cie trafili. U mnie bieda.

- Bieda - uś miechną ł się niemrawo Ryż y. - U nas jeszcze wię ksza...

- Ale ja do was po proś bie nie przyjdę. Ryż y spojrzał ponuro spod krzaczastych brwi.

- My nie po proś bie. A Chudy dodał z boku:

- Coś cie taka niegoś cinna... - Podcią gają c opadają ce do kostek futro, zbliż ył się drobnymi krokami do stoją cego w ką cie, przykrytego biał ą ł oktusą cebrzyka. - A to co? - zapytał z chy­trym uś mieszkiem.

Kobieta rzucił a się w jego stronę. Zabiegł a mu drogę.

- Wszystkiego mi nie zabierzecie!

Odtrą cił ją jednym pchnię ciem i zdarł z ce­brzyka ł oktusę. Na wierzchu cebrzyka był a drewniana pokrywa przyciś nię ta sporym kamieniem. Chudy chciał odsuną ć kamień, lecz kobieta natarł a na niego, chwycił a go za bobrowy koł ­nierz i chciał a odcią gną ć, lecz w tej samej chwili Ryż y krzykną ł gł osem nie znoszą cym sprzeciwu:

- Stó j!

Usł yszał a, ż e repetuje karabin. Cofnę ł a się, oparł a plecami o ś cianę i zawoł ał a ję kliwie:

- Strzelajcie, psie krwie! Strzelajcie! Chudy poprawił bobrowy koł nierz.

- Po co tyle krzyku... o trochę bryndzy. Mo­ż emy się podzielić.

Zacisnę ł a zę by. Zawoł ał a w straszliwym gniewie:

- Nie dam! Nie zabierzecie mi wszystkiego!... Chudy doskoczył do niej. Chwycił ją w pó ł.

Zaczę li się szamotać. Kobieta ję knę ł a gł ucho i przecią gle jak ranne zwierzę. Chł opiec zapł a­kał. Rzucił się na Chudego i ją ł go okł adać pię ś ciami. Ten kopną ł go. Obją ł mocniej kobietę, rozwartą dł onią zasł onił jej usta.

- Nie krzycz, gł upia! Nie krzycz... Oczy masz zł e, ale ł adne... Cholernie ł adne i ogniste...

Odepchnę ł a go, wymknę ł a się z uś cisku, a kie­dy zobaczył a skaczą cego z zaciś nię tymi pię ś cia­mi chł opca, chwycił a go za przegub rę ki i od­cią gnę ł a. Potem spojrzenie jej spoczę ł o na kara­binie. Ryż y stał o trzy kroki, broń trzymał go­tową do strzał u... w jego przymruż onych oczach czaił o się okrucień stwo.

- No, co - powiedział przecią gle. Na co czekasz?

Kobieta ogarnę ł a się, wepchnę ł a pod spó dnice rozerwaną bluzkę.

- O oczy wam chyba nie chodzi - powie­dział a zgryź liwie. W jej ź renicach pojawił się no­wy bł ysk, zdradzają cy kobiecą przebiegł oś ć. Po­deszł a bliż ej paleniska. - Jakż eś cie gł odni, to zaraz uwarzę zacierek...

- Trzeba był o tak od razu - uś miechną ł się Chudy. - Ł adnaś i nie taka gł upia...

Wzruszył a ramionami.

- A wy od razu z karabinem... - Podeszł a wolno do paleniska.

Ryż y ruszył za nią. Jego ogromny cień przesł o­nił poł owę izby. Kobieta nachylił a się nad kocioł ­kiem, zerknę ł a za siebie. Widział a jego pł aską, opuchnię tą, osypaną rudym zarostem twarz i mał e, wodniste oczy... Udał a, ż e przesuwa kocioł ek na ś rodek paleniska. Naraz zł apał a kocioł ek, chlusnę ł a wrzą cą wodą prosto w twarz Ryż emu. Ten ję kną ł, zasł onił oczy ramieniem... Karabin wypadł mu z rą k, gł ucho uderzył o spró chniał e deski podł ogi. Chudy rzucił się po karabin, lecz zanim go dosię gną ł, otrzymał straszliwy cios rozpalonym ko­cioł kiem w gł owę. Mię kko osuną ł się na ziemię.

Kobieta chwycił a chł opca za rę kę, pocią gnę ł a za sobą i biegiem dopadł a drzwi. Pchnę ł a je. Nie obejrzawszy się, wybiegł a z szopy...

Chudy ockną ł się z zamroczenia. Unió sł się na klę czki, zobaczył leż ą cy na podł odze karabin. Chwycił go, wstał i chwiejnym krokiem ruszył do drzwi. Na dworze był o mglisto, w dali majaczył y osnute przę dzą mroku drzewa, a bliż ej wy­deptana ś cież ka ciemniejszym szlakiem biegł a przez szarzyznę ś nież nego pola. I zią b szedł od lasu... Na ś cież ce nikogo już nie był o.

Odwró cił się. Jego kamrat stał plecami oparty o ś cianę. Zgię tym ramieniem osł aniał poparzoną twarz. Ję czał. A kiedy usł yszał kroki i odsł onił twarz, Chudy aż krzykną ł z wraż enia. Twarz był a czerwona i opuchnię ta, oczy tonę ł y w fał dach na­brzmiał ych powiek.

- A to suka! - wyszeptał Ryż y przez zaci­ś nię te wargi. Nagle krew uderzył a mu gorą cą falą do gł owy i pociemniał o w oczach od gniewu. Doskoczył do paleniska. Z wś ciekł oś cią kopną ł uł oż oną na ce­gł ach blachę. Blacha gł ucho uderzył a o ś cianę, a przepalone cegł y z ł oskotem posypał y się na podł ogę. W ataku szał u kopał bez opamię tania obmu­rowanie paleniska, a potem butem rozgarną ł doga­sają cy ż ar. Wę gle z sykiem potoczył y się na podł o­gę. Chudy spluną ł wś ciekle i nagle zawoł ał:

- Uciekamy, Wacek! - Chwycił kamrata pod ramię i pocią gną ł ku drzwiom.

Kiedy wychodzili z szopy, pł omienie ogarniał y już podł ogę...

 


 

" Byle dojś ć do Dzianisza do ciotki Honorki... Do Dzianisza". Ta jedna myś l tł ukł a się w zmą conym, skoł atanym umyś le Bukowego. Był już tak sł aby, ż e co chwila przystawał, opierał się o najbliż szy pień i, dyszą c cię ż ko, odpoczywał. " Byle dojś ć do Dzianisza".

Przy Siwej Polanie spotkał chł opcó w zwoż ą cych drzewo. Dostał od nich kawał ek chleba. Szedł dalej, ż ują c chleb. Mdlił o go. W oczach miał coraz gę stszą ć mę i coraz bardziej bolał y go pogrucho­tane ż ebra.

Kiedy miną ł drogę do Czarnego Dunajca, przy­pomniał sobie, ż e nad rzeką, w starej pajcie zo­stawił karabin. " Dobrze by był o mieć przy sobie broń... Dobrze by był o... " Teraz ta myś l owł ad­nę ł a nim i powracał a natarczywie jak fraza na zdartej pł ycie. " Dobrze by był o mieć broń... Kto wie co mnie jeszcze czeka... "

Gę stymi mł odnikami powló kł się ku pajcie. Pod daszkiem, wś ró d ró wno uł oż onych desek, znalazł karabin. Wycią gną ł go i chwilę waż ył w dł oni. Czuł jego cię ż ar i naraz zdał o mu się, ż e teraz już ł atwiej bę dzie dobrną ć do celu tej morderczej wę dró wki... Trochę niż ej, gdzie rzeka rozlewa się szeroko na kamień cu, przebrną ł przez wodę. Potem skrajem lasu skierował się ku Palenicy.

Kiedy dochodził do polany, z daleka poczuł swą d pogorzeliska. Nie zwró cił na to uwagi. Szedł wolnym, chwiejnym krokiem. Karabin wcią ż trzymał w dł oni. Ziarnisty, zlodowaciał y ś nieg chrzę ś cił miał ko pod jego butami, a z ga­ł ę zi opadał y drobne grudki lodu. I las był coraz rzadszy.

Nagle rozwarł a się przed nim polana. Ś nieg na niej leż ał rozpalony sł onecznym blaskiem, a bo­kiem kł adł y się dł ugie, zę bate cienie. I wą ska ś cież ka biegł a ł ukiem przez ś nież ne pole, A w dali dymił jeszcze szkielet spalonej szopy. Cofną ł się. Brzegiem lasu okrą ż ył polanę. Doszedł do miejsca, gdzie ś cież ka wbiegał a do lasu, i wtedy usł yszał za sobą czyjeś kroki. Drgną ł, chciał się obejrzeć, lecz w tej samej chwili ktoś z boku krzykną ł napię tym gł osem:

- Rzuć broń!

Zachwiał się, jak gdyby raptem ziemia ustą ­pił a spod stó p. Staną ł, lecz nie wypuś cił kara­binu.

- Rzuć broń, bo strzelam - usł yszał ten sam gł os.

Wtedy dopiero zerkną ł w bok. Zobaczył wył a­niają cego się spoza wykrotu mł odego gó rala. Był w bukowych portkach, w serdaku, na gł owie miał baranią gó ralską czapkę, a w dł oniach trzymał au­tomat.

- Ja swó j - zawoł ał cichym, ale nabrzmiał ym radoś cią gł osem.

Gó ral wyż ej podcią gną ł lufę automatu.

- Rzucaj! I rę ce do gó ry!

- Ja swó j... - powtó rzył szeptem, lecz gdy zobaczył, ż e gó ral jeszcze wyż ej podnosi lufę, opuś cił karabin i z trudem unió sł cię ż kie jak kł ody ramiona. W tej chwili spoza drzew wyszedł ten drugi, któ ry szedł za nim: rosł y mę ż czyzna w bre­zentowej kurtce i narciarskiej weł nianej czapce z pomponikiem. Zbliż ył się szybko. Powiedział jak­by z ulgą:

- No... to mamy jeszcze jednego.

Bukowy patrzył na nich w radosnym zakł opota­niu. Nie zdawał sobie sprawy, co się stał o.

- Ja swó j, chł opcy - powiedział nieco gł oś niej. - Uciekł em Niemcom... Ja swó j...

Mę ż czyzna w narciarskiej czapce uś miechną ł się cierpko.

- Dobrze, dobrze... Zaraz zobaczysz swoich...

A mł ody gó ral zaszedł go od tył u, pchną ł lekko lufą automatu i rozkazał:

- Idziemy!

 

*

 

Doszli do rzeki...

Woda szumiał a wiosennym przyborem, niosł a kawał ki bł ę kitnego lodu, wzdymał a się na wiel­kich gł azach. Szli jeszcze chwilę stromym podmytym przez nacierają cy prą d brzegiem, a potem przedarli się przez gę stą smreczynę i stanę li na zalanym miedzianym blaskiem kamień cu. W pierwszej chwili Bukowy ujrzał kilku uzbro­jonych ludzi i dwa juczne konie z cekaemami na grzbietach. Potem pod stromą, skutą jeszcze lo­dem ś cianą zobaczył tamtych dwó ch - Ryż ego i Chudego. Stali boso, w bieliź nie. Brudne gacie opadał y im na kolana, podarte koszule w strzę ­pach zwisał y z ramion. Twarze mieli stę ż ał e jak maski.

Partyzant w narciarskiej czapce pchną ł Buko­wego na ś rodek kamień ca.

- Panie sierż ancie - zwró cił się do czł owieka w granatowym, kolejarskim pł aszczu - przypro­wadziliś my jeszcze jednego.

Sierż ant gwał townym gestem wskazał na stoją ­cych pod skał ą.

- Poznajesz ich?

- Tak... - powiedział sł abym gł osem Bukowy. - Spotkał em ich pod Siwiań skimi Turniami.

- A wy go poznajecie? - zawoł ał do stoją cych pod skał ą,

- Coby nie - zawoł ał z dziką radoś cią Ryż y, Unió sł rę kę. Skiną ł na Bukowego: - Ty, nie wstydź się kolegó w... Chodź tu do nas.

Powiał o chł odem... Bukowy dopiero teraz zrozu­miał, ż e wokó ł niego dzieje się coś zł ego.

- Ja nie mam z nimi nic wspó lnego...

- Spokojnie - przerwał mu sierż ant gł osem nie znoszą cym sprzeciwu. - Ciebie teraz nie py­tamy... - I nagle wzrok przenió sł na stoją cą z bo­ku kobietę.

Stał a wyprostowana, godna i peł na niewysł owionego ż alu.

- A wy go poznajecie?

Kobieta utkwił a swe ciemne oczy w Bukowym. Przypatrywał a mu się z chł odną rozwagą.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.