|
|||
CZĘŚĆ CZWARTA 3 страницаTen chudy wysuną ł z bobrowego koł nierza zniszczoną, osypaną rzadkim zarostem twarz. - Nie widział eś Niemcó w? - Nikogo nie spotkał em. - A moż e partyzantó w? - zagadną ł już ł agodnie Ryż y. - Mó wię wam, ż e nie spotkał em ż ywej duszy. - A ty?... Doką d, bracie? - rzucił niemal przyjaź nie. - Przed siebie. - Każ dy przed siebie idzie... ale wie doką d. - Co ci z tego przyjdzie, jak ci powiem, ż e do Nowego Targu. Ryż y unió sł ramiona gestem zniecierpliwienia. - Coś ty taki hyrny i honorowy. Nawet po ludzku nie chcesz pogadać. - Bo nie mam czasu. - Hę... - zaś miał się Chudy - nie masz się do czego spieszyć. Wcześ niej czy pó ź niej cię zł apią. Bukowy odwzajemnił się nic nie znaczą cym uś mieszkiem. Ruszył przed siebie, jakby ich chciał ominą ć, ale Ryż y zagrodził mu drogę karabinem. - Co się tak spieszysz, bracie - powiedział przecią gle. - My do ciebie jak ludzie, a ty... bracie... - To mó w, czego chcecie? - powiedział ostro. Chytre spojrzenie Chudego spoczę ł o dł uż ej na plecaku. - Masz ż arcie? - Mam trochę, ale mi chyba nie zabierzecie. Czeka mnie jeszcze dł uga droga. - Ty - w oczach Ryż ego zapalił y się gniewne bł yski - ty z nami nie ż artuj. Podzielimy się tym, co masz. Tak bę dzie sprawiedliwie. A Chudy dodał, szczerzą c pró chnieją ce zę by: - Od dwó ch dni nie jemy. Bukowy pomyś lał, ż e za cenę puszki konserw nie warto ryzykować. Rzucił na piarg narty, zdją ł plecak, poł oż ył go na pł askim kamieniu i szybko rozsznurował. Na wierzchu miał jeszcze dwie wę gierskie konserwy i kawał ek paprykowanej sł oniny. Rzucił wię c konserwę Ryż emu. Ten zł apał ją w locie. - I co jeszcze? - zagadną ł, waż ą c puszkę w cię ż kiej jak ł opata ł apie. - Mam kawał ek sł oniny, ale nie ma się czym dzielić. - To daj cał y - zaś miał się Chudy. Bukowy się gną ł po sł oninę. - Masz! Na zdrowie! - Coś ty taki honorowy - warkną ł ponuro Ryż y. - Pokaż no, bracie, ten plecak, moż e coś jeszcze znajdziemy. Bukowy schylił się gwał townie, poderwał plecak z ziemi. - Plecaka mi nie zabierzecie. Ryż y cofną ł się o pó ł kroku. Wolnym ruchem unió sł karabin na wysokoś ć piersi Bukowego. Ten zobaczył okrą gł y otwó r lufy i rtę ciowy blask na oksydowanej stali. Cofną ł się. - Czego chcesz? - zapytał przez zaciś nię te zę by. - Dostał eś wię cej, niż chciał eś. - Daj mu spokó j, Wacek - powiedział Chudy pojednawczo. - Ty się nie wtrą caj. Niech nie bę dzie taki honorowy. Naraz jego czerwona, strupiasta twarz sposę pniał a, a w oczach na dnie ź renic pojawił się groź ny bł ysk. - Dawaj plecak! - skiną ł gł ową na Bukowego. Ję drek w tej samej chwili pomyś lał o puszce z ovomaltiną. Co bę dzie, jeś li znajdą pienią dze. Puszkę miał schowaną gł ę boko w ś piworze. Moż e jej nie znajdą. A jeś li zechcą zabrać mu ś piwó r?... Wahał się. - No dawaj! - wrzasną ł Ryż y i wyż ej podcią gną ł karabin. - Ty... tego mi nie zrobisz - rzucił zuchwale Bukowy. Nagle zwró cił się do Chudego, w któ rego oczach wyczytał cień wspó ł czucia: - Powiedz mu... Ja wam mogę dać jeszcze jedną puszkę. - Dawaj plecak! - usł yszał napię ty do granic wytrzymał oś ci gł os Ryż ego i zobaczył, ż e tamten repetuje karabin. - Masz! - rzucił mu plecak pod nogi. Ryż y kopną ł go w stronę kamrata. - Przeszukaj, Zenek! Chudy, nie spieszą c się, chwycił plecak za rzemienie, przewró cił i kilkoma potrzą ś nię ciami wysypał na piarg cał ą jego zawartoś ć. Menaż ka i puszka konserw potoczył y się po stromiź nie. Na wierzchu został zapasowy sweter, bielizna i zwinię ty ś piwó r. Ryż y cofną ł się, trzymają c cał y czas Bukowego na muszce. Zerkną ł bokiem na ś piwó r. - Co to? - zapytał zdziwiony. - Taki worek do spania - powiedział cicho Chudy. Chwycił ś piwó r za dwa rogi i jednym rzutem rozwiną ł go. Chwilę krę cił gł ową: - Niezł a rzecz. Przyda się... - Jeszcze ż eby dwa był y... - dodał z mdł ym uś miechem Ryż y. - Nie masz drugiego? - zapytał kpią co Ję drka. Ten milczał. Drż ał cał y. Jeż eli mu zabiorą ś piwó r, a ze ś piworem puszkę z dolarami, to cał a wyprawa na nic... " Tyle dni poniewierki" - pomyś lał, nie spuszczają c tamtych z oczu. Chudy tymczasem rozł oż ył ś piwó r na piargu i ś mieją c się, poł oż ył się na nim. - Dobra rzecz - powiedział do Ryż ego. - Przeciwreumatyczny worek do spania. Ja ś pię pierwszą noc... - Naraz poderwał się i nerwowymi ruchami zaczą ł obmacywać pł achtę ś piwora. - Coś tu jest, bo tak strasznie gniecie... - powiedział do siebie. Bukowy z przeraż eniem zobaczył, ż e Chudy pod delikatnym jedwabiem wymacał puszkę. Po chwili wycią gną ł ją ze ś piwora i ze zdumieniem pokazał Ryż emu. - Patrz, Wacek... Tamten obejrzał się na chwilę. Bukowy szybkim jak mgnienie skokiem dopadł go, chwycił za lufę. W tej samej chwili padł strzał. Gł uchy ł oskot podnió sł się po leś nym roztoczu i zmą cił ciszę. Ję drek nie wypuś cił lufy. Dobrze wymierzonym ciosem kolana ugodził Ryż ego w brzuch, jednym szarpnię ciem wydarł mu karabin. Ryż y zgią ł się jak ś cię ty. Upadł. Ten drugi się gną ł po leż ą cy na ziemi sztucer, lecz zanim go podnió sł, dostał straszliwy cios kolbą w szyję. Zwiną ł się jak poczwarka, stoczył po piargu na ł achę brudnego ś niegu. Tam szeroko rozpostarł ramiona i zamarł na chwilę. Ję drek doskoczył do plecaka. Zaczą ł go poś piesznie pakować. Wpychał bezł adnie bieliznę, sweter, ś piwó r, a potem zbiegł kilka krokó w niż ej i spoś ró d kamieni podnió sł puszkę z pienię dzmi... W tym momencie Ryż y podnió sł się na kolana. - Zostaw choć karabin - ję kną ł, krzywią c z bó lu usta. - Ty bandziorze! - zaklą ł Bukowy. - Ż ebyś mó gł rabować, napadać... - Zostaw... Zginiemy z gł odu. Bukowy mocniej ś cisną ł karabin. - Najchę tniej to bym cię rozwalił, bandyto! - Tyś nie lepszy - ję kną ł Ryż y. Podź wigną ł się na rę kach, wstał. Twarz miał jeszcze skrzywioną bolesnym grymasem, a oczy peł ne hamowanego gniewu. Dyszał cię ż ko. - Tyś nie lepszy od nas! Bukowy podszedł do plecaka. Szybko wepchną ł puszkę mię dzy bieliznę. Zasznurował plecak, a potem sztucer przewiesił przez ramię. Spojrzał na tamtych. Ryż y stał zgię ty, trzymają c się obiema rę kami za brzuch. Chudy wcią ż jeszcze leż ał na ś niegu. Ję czał. Ję drek skiną ł lufą karabinu na Ryż ego. - Ty... Ja odchodzę, a wy... Wy tu zostaniecie jeszcze pó ł godziny. Nie ruszajcie się z tego miejsca, bo jak was spotkani, to zastrzelę. Rozumiesz? Tamten ł ypną ł gniewnie oczami. - Miej litoś ć... Zostaw przynajmniej sztucer. Bukowy nie spojrzał już na niego. Zarzucił na ramiona plecak, szybko zaczą ł schodzić po ś nież nej ł asze, a potem, gdy znalazł się już w lesie, puś cił się biegiem. " Co za pech - pomyś lał. - I tacy szmatł awcy mogli mnie wykoń czyć ". Przypomniał sobie sł owa Smygi, kiedy ż egnali się w Budapeszcie. " Pan jest najbardziej doś wiadczony, a przy tym sprzyja panu szczę ś cie... " Uś miechną ł się do tej myś li. Miał ogromne szczę ś cie. Co by to był o, gdyby ten Ryż y o uł amek sekundy wcześ niej nacisną ł spust, albo ten drugi wcześ niej podnió sł z ziemi sztucer? Albo... Nie chciał o tym myś leć. Doznał takiego uczucia, ż e teraz bez przeszkó d dojdzie do Rabki. Miał dobrze obmyś loną trasę. Wzdł uż Siwego Potoku zejdzie ku drodze prowadzą cej do Czarnego Dunajca, przetnie ją w zalesionym miejscu, potem trawersem wejdzie na Palenicę, a z Palenicy przez Ciche, Maruszynę bę dzie się pchał w stronę Gorcó w... Nie da się już zaskoczyć... Nad potokiem znowu przypią ł narty. Zjazd był cię ż ki. Wezbrana woda przebijał a już lody, z szumem toczył a się wś ró d gł azó w. Trzeba był o zjeż dż ać wzdł uż stromego brzegu, wymijać gę ste smreczyny, wspinać się i kluczyć wś ró d pni. A jednak ta karkoł omna jazda sprawiał a mu przyjemnoś ć. Miał takie wraż enie, jakby przejeż dż ał gigantyczną trasę slalomu. Wnet znalazł się przy czarnodunajskiej drodze... Tutaj rozejrzał się bacznie. Miał ze sobą karabin i sztucer. Sztucer postanowił zatrzymać. Zawsze raź niej idzie się z bronią. Karabin jednak trzeba był o zostawić. Zastanawiał się, gdzie? Tymczasem ruszył w stronę rzeki. W tym miejscu Czarny Dunajec rozlewał się szeroko na rozległ ym kamień cu, woda był a pł ytka. Zatrzymał się wię c na brzegu. Z boku, o kilkadziesią t metró w, zobaczył starą szopę. Doszedł do niej. Od strony rzeki, pod dachem, leż ał y uł oż one pod ś cianą deski. Znalazł w ich stercie szeroką szparę. Wsuną ł weń karabin. Potem zatrzymał się na chwilę nad rzeką. Był o cicho. Tylko woda szumiał a w skalnym ł oż ysku, a ló d krucho pę kał przy brzegach. Jeszcze raz się rozejrzał. Na drugim brzegu rosł y wysokie olchy, a wś ró d kamieni rudymi pę kami krzewił a się wiklina. Na ś niegu nie był o ani jednego ś ladu. Szybko ruszył. Wszedł do wody. Silny prą d podcinał mu nogi, a ś liskie kamienie usuwał y się spod butó w. Nie zwracał na to uwagi. Szedł coraz szybciej i coraz bliż ej był drugiego brzegu... Naraz jakiś cień przemkną ł wś ró d szarych pni olch. W tej samej chwili Bukowy usł yszał okrzyk: - Halt! Hä nde hoch!
Oficer gestapo, któ ry go przesł uchiwał, nazywał się Lemke. Miał przylizane wł osy, nieskazitelny przedział ek, czoł o gł adkie jak nacią gnię ty pergamin, twarz podł uż ną, kanciastą i wą skie, proste jak sina krecha usta. Nosił szkł a, a za tymi szkł ami tkwił y gł ę boko osadzone, chł odne oczy. Mó wił dobrze po polsku. - No tak... - powiedział cicho. Wolnym ruchem otworzył leż ą cą przed nim teczkę, wyją ł z niej trzy legitymacje. Przesuwał je chwilę dł ugimi, koś cistymi palcami. Potem otworzył pierwszą. Z dozą sarkazmu przeczytał: - Budaj Antal, urodzony w Sopron. - Podsuną ł ją bliż ej Bukowemu, jak gdyby chciał się z nim droczyć. Po chwili rozł oż ył niewielką ksią ż eczkę oprawną w brą zowe pł ó tno: - Ondrej Gasparek, urodzony w Nitrze, obywatel sł owacki... - Wreszcie nerwowym ruchem podnió sł do oczu kennkartę z niemieckim stylizowanym orł em. - Walery Pawł owski, urodzony w roku 1913 w Limanowej, zamieszkał y w Kasinie... Pię knie, co? - Rzucił kennkartę na biurko, otworzył leż ą cą obok teczki kopertę, a z niej wył uskał fotografię duż ego formatu. Przyjrzał się jej ze zjadliwym uś miechem, potem podsuną ł pod oczy Bukowemu. Na zdję ciu Ję drek zobaczył siebie z numerem startowym na piersi i z nartami na ramieniu. Gestapowiec uś miechną ł się kpią co. - A to kto? - To ja - odparł spokojnie Bukowy. - A tamci trzej? - To też ja. - A teraz jak się nazywasz? - Andrzej Bukowy. - Sportman, narciarz, przewodnik... Pię knie, co? A tak gł upio wpadł eś... - Ruchem niemal doskonale spokojnym, urzę dniczym odł oż ył fotografię, zajrzał do papieró w w teczce. - Masz tu u nas duż e konto... W lutym czterdziestego roku ucieczka z wię zienia w Popradzie... Pierwszy list goń czy... Nagroda dziesię ć tysię cy koron... Rok pó ź niej napad na eskortę policji sł owackiej w Lubotyniu i odbicie wię ź nia... Drugi list goń czy... Nagroda pię ć dziesią t tysię cy koron... Matka Agnieszka, z domu Hyc, w Auschwitz... Siostra, Bronisł awa, poszukiwana przez Polizei... No, pię knie, co?... - Naraz zgarną ł wszystkie papiery do teczki. Zamkną ł ją z hukiem, a potem spojrzał dociekliwie: - Widzisz, ż e mamy o tobie dokł adne informacje i cierpliwie czekaliś my na ciebie. - Wolnym ruchem przysuną ł do siebie puszkę ovomaltiny, przechylił ją i na biurko wysypał zwinię te banknoty. - A teraz powiedz, ską d masz te dolary? - Już wam raz mó wił em - odparł niemal spokojnie Bukowy. - Kł amał eś - powiedział syczą cym szeptem oficer, - Nikt nie uwierzy, ż e to twoje pienią dze. - Handlował em w Budapeszcie zł otem. Na sinych wargach gestapowca pojawił się ledwo dostrzegalny uś mieszek, - Ty... Bukowy... zastanó w się lepiej, bo teraz jeszcze rozmawiamy spokojnie. - Wtem jego blada twarz nabrał a groź nego wyrazu: - Mó w, od kogo masz pienią dze i dla kogo je niosł eś? - Mó wił em... Gestapowiec przerwał mu ostro: - Takie bajeczki to nie dla nas. Nikt ci nie uwierzy, ż e zarobił eś dwadzieś cia pię ć tysię cy dolaró w. - Jeż eli nie wierzycie, to trudno. Nic innego nie mogę wam powiedzieć. - Był eś przecież kurierem. - Nigdy nie był em kurierem. Przeprowadzał em ludzi przez granicę za pienią dze, a potem w Budapeszcie handlował em... - Genug! - wrzasną ł Lemke. Wnet jednak opanował się i ją ł mó wić z jadowitą uprzejmoś cią: - Ty, Bukowy... dam ci jedną radę... Za dł ugo czekaliś my na ciebie, ż ebyś teraz robił z nas wariató w. Ja lubię sportowcó w i postaram się być wyrozumiał y. Wszystko zależ y od ciebie. Jeż eli bę dziesz rozmawiał z nami po ludzku i powiesz wszystko, jak był o, postaram się, ż eby nie stał a ci się krzywda... W przeciwnym razie, wiesz dobrze, co cię czeka... - Wiem - powiedział niemal zuchwale Bukowy. - To dobrze, ż e wiesz... Ale ja ci jeszcze przypomnę. Po pierwszym przesł uchaniu bę dziesz jeszcze zaciskał zę by i upierał się przy swoim. Po drugim zaczniesz się zastanawiać, czy warto się upierać, a po trzecim bę dziesz szmatą... szmatą, rozumiesz... i bę dziesz mó wił to, czego od ciebie zaż ą damy. Wię c po co niepotrzebnie przedł uż ać sprawę, skoro moż emy zał atwić wszystko czysto i szybko. Bukowy spojrzał na martwą jak maska twarz gestapowca. W jego szkł ach widział wł asne odbicie, fragment okratowanego okna, a za oknem szare konary nagich drzew. Pomyś lał, ż e moż e teraz, kiedy go jeszcze nie mę czą, powinien wytoczyć ten ostatni argument, w któ rym pokł adał wszystkie nadzieje. Wnet jednak zrozumiał, ż e za wcześ nie. Nie uwierzą. Najpierw musi przejś ć pierwsze bicie, ż eby myś leli, ż e mó wi pod presją. Wzruszył wię c lekko ramionami i powiedział z rozmysł em: - Macie protokó ł z pierwszego przesł uchania. To wszystko, co mogę powiedzieć. Lemke zabę bnił palcami na krawę dzi biurka. - Zastanó w się, Bukowy. - Już dobrze się zastanowił em. Lemke wstał. Jeszcze raz rzucił Bukowemu przelotne spojrzenie... Po chwili wyprostował się i zawoł ał suchym gł osem: - Brauer! Ktoś pchną ł drzwi, a w progu ukazał się niski, krę py gestapowiec o twarzy pł askiej i blisko siebie osadzonych oczach. Trzasną ł obcasami, wyprę ż ył się w sł uż bistym oczekiwaniu. Lemke uczynił kró tki ruch rę ką. - Wyprowadzić go!
*
Po godzinie przy wlekli go znowu do pokoju Lemkego. Kiedy wchodził, w szkł ach gestapowca zobaczył swoje odbicie. Przeraził się. Z rozcię tej wargi na brodę spł ywał a struż ka krwi. Twarz miał siną, a oczy ginę ł y w opuchliź nie i krwawych naciekach. Nie poznał siebie. Lemke przywitał go szyderczym uś miechem. - I po co ci to był o, Bukowy? Zastanowił eś się? - Tak - powiedział z chł odną rozwagą. - Wię c ską d masz te dolary? - Zrabował em. Lemke znieruchomiał. Otworzył usta w bezgranicznym zdumieniu, lecz po chwili zmarszczył brwi i rzucił ostro: - Nie ż artuj, Bukowy. - Ja wcale nie ż artuję... Moż ecie sprawdzić. - Rabował eś? - w gł osie gestapowca zabrzmiał a nutka kpiny. - Ty... patriota, bohater... zrabował eś pienią dze. Bukowy wyruszył ramionami. - Trzeba ż yć... Zabezpieczyć się na przyszł oś ć... Lemke trzepną ł dł onią w blat biurka. - Das ist unmö glich - rzucił po niemiecku - Du, mensch... Ty mnie chcesz wykiwać... - Moż ecie sprawdzić - powiedział Bukowy z naciskiem. - Skumał em się z takimi dwoma... Spotkał em ich w gó rach... Razem napadaliś my na ludzi po naszej i po sł owackiej stronie... - Z jakimi dwoma? - A tacy jedni... Oni jeszcze grasują... Lemke odsuną ł się od biurka, jakby chciał lepiej przyjrzeć się przesł uchiwanemu. - Das ist unmö glich... - powtó rzył cicho. - My dobrze wiemy, coś ty robił przez te lata. Był eś kurierem. Bukowy uś miechną ł się. - Niech pan się dobrze zastanowi, czy kurier przechodził by granicę ze strzelbą myś liwską i z karabinem. Moż ecie to sprawdzić. - A ską d miał eś tę broń? - wrzasną ł wyprowadzony z ró wnowagi gestapowiec. - Napadliś my na sł owackiej stronie na jednego leś niczego. - Gdzie? - A to był o w Mał ej Fatrze, gdzieś pod Czyczmanami. A potem napadliś my na adwokata pod Mikulaszem... Zabraliś my mu zł oto i futro z bobrowym koł nierzem. Jeż eli uda wam się zł apać tych dwó ch, to się przekonacie... Lemke zerwał nagle okulary, wyją ł chusteczkę i przecierał szkł a nerwowymi ruchami. - Zł oto, mó wisz? A gdzie macie to zł oto? - Ukryliś my w gó rach... - Gdzie? - W gó rach - powiedział przecią gle Bukowy. - Mogę was zaprowadzić. Wtedy pan przekona się na wł asne oczy. - Ile tego jest? Bukowy spojrzał ukradkiem na puszkę z dolarami. - Dobrze to nie wiem, ale na pewno duż o wię cej niż w tej puszce, bo są i pienią dze... - Pienią dze... - powiedział Lemke w zamyś leniu. Naraz wstał, podszedł do okna i odwró cił się plecami, jakby nie chciał pokazywać twarzy. Bukowy ś ledził każ dy jego ruch. Wiedział, ż e w tym momencie rozstrzyga się jego los. W ruchach gestapowca wyczuł wahanie. Nagle tamten odwró cił się, chwilę patrzał przenikliwie w oczy Bukowego, jak gdyby pragną ł przejrzeć go na wskroś i wyczytać prawdę. Ję drek wytrzymał to spojrzenie. Lemke podszedł bliż ej, oparł się o biurko, nachylił i powiedział przez zaciś nię te wargi: - Bandyta!... - W gł osie jego zabrzmiał a ni to nuta rozczarowania, ni podziwu. Potem nachylił się jeszcze gł ę biej: - Ty, Bukowy - cedził przez zę by - masz ostatnią szansę, ale pamię taj, jeż eli przekonam się, ż e to bujda, każ ę cię na miejscu rozstrzelać. - Wyprostował się, się gną ł po leż ą cą na biurku papieroś nicę. Zapalił. Potem nagle zawoł ał: - Brauer! Po chwili w drzwiach zjawił się ten sam gestapowiec, któ ry wyprowadzał Bukowego poprzednio. Trzasną ł obcasami. - Brauer - powiedział Lemke, nie patrzą c na Ję drka - posadź cie go w oddzielnej celi i dajcie mu dobrze zjeś ć, z naszej kuchni, rozumiecie... I jeszcze jedno. Zawoł ajcie lekarza, ż eby go dobrze opatrzył. Jutro musi być w dobrej kondycji.
Wybrał to miejsce z rozwagą doś wiadczonego taternika. Kiedyś, przed wojną, ś cią gał z Pogotowiem z tego ż lebu zabł ą kanego we mgle narciarza. Pamię tał dokł adnie każ dy szczegó ł terenu. Ż leb począ tkowo ł agodnie spadał z Trzydniowiań skiego Wierchu ku Starorobociań skiej. Potem urywał się stumetrową zerwą. Z prawej był a skalna grzę da, któ rą moż na się był o przedostać do są siedniego, bardzo stromego ż lebu schodzą cego na dno doliny. Tę dy moż na był o uciekać. W wyobraź ni sto razy ukł adał plan dział ania i sto razy widział odmienną sytuację. Wreszcie postawił wszystko na los przypadku. Jedno był o pewne: jeż eli nie zdoł a uciec, bę dzie zgubiony. Na Trzydniowiań ski podchodzili od strony Jarzą bczej. Był o ich razem sześ ciu: on, Lemke, dwó ch gestapowcó w i dwó ch grenzschutzó w z oddział ó w strzelcó w alpejskich. Szli bez nart. Od Jarzą bczej wspinali się hawiarską drogą. Ranek był pogodny i mroź ny. Ś nieg leż ał twardy, sfirniony. Cienie smrekó w kł adł y się na biał e pola zę batymi plamami jak harpuny. W zał omach skał był o granatowo, firnowe pola bł yszczał y jak rozpalone blachy, gł os krokó w nió sł się swobodnie w rozrzedzonym powietrzu. Szli w milczeniu. Przodem dwó ch strzelcó w, za nimi Bukowy, dwó ch gestapowcó w, a na koń cu Lemke. Twardy ś nieg chrzę ś cił pod narciarskimi butami, osypywał się ziarniś cie. Sł ychać był o cię ż kie oddechy. Bukowy bał się jednego: ż eby tylko nie ustać w drodze. Czuł bowiem, ż e ogarnia go sł aboś ć. Miał za sobą osiem dni z Budapesztu i dwa dni udrę ki w gestapo. Po wczorajszym przesł uchaniu cał y był obolał y. Najbardziej dokuczał y mu pogruchotane ż ebra. Nie mó gł swobodnie oddychać ani poruszać się. Zaciskał jednak zę by i nie dawał poznać, ż e idzie ostatkiem sił. Wydostali się wreszcie na grań. Stanę li na niewielkim siodeł ku, od któ rego ku Starorobociań skiej opadał ten ż leb. - To tutaj, niedaleko - powiedział Bukowy pokazują c wycią gnię tą rę ką turniczki wznoszą ce się na grzę dzie. Tamci spojrzeli z niedowierzaniem. Widok był groź ny: na grani wznosił się wysoki nawis ś nież ny, pod nim był o ś nież ne pole zwę ż ają ce się ku stromemu ż lebowi. W padają cym od nawisu cieniu wydawał o się strome, przepastne. Ż eby dojś ć do turniczek, trzeba był o sforsować nawis, przecią ć stromy ż leb i wspią ć się na prostopadł e skał y. - Ale wybrał eś sobie miejsce - powiedział ponuro Lemke. Bukowy wzruszył tylko ramionami. Dwaj strzelcy alpejscy zbliż yli się do krawę dzi nawisu. Jeden z nich odezwał się, krę cą c bezradnie gł ową: - Trudne przejś cie. Nie wiem, czy damy radę. Trzeba był o zabrać linę i czekany. Bukowy zrozumiał ich. Podszedł do tamtych, spojrzał w dó ł, a potem pewnym gł osem powiedział w stronę Lemkego: - Trzeba zeskoczyć z nawisu, a pó ź niej to już gł upstwo. Lemke przeł oż ył jego sł owa na niemiecki. Strzelcy jeszcze chwilę krę cili gł owami, wnet jednak jeden z nich usiadł na twardym, zlodowaciał ym nawisie, ostroż nie ześ lizną ł się w dó ł. Poniosł o go moż e z dziesię ć metró w, lecz zrę cznie przyhamował krawę dziami butó w i zatrzymał się na stromiź nie. - Moż na! Moż na! - zawoł ał z ulgą. Lemke skiną ł na Bukowego. - No, Bukowy... Tylko nie pró buj uciekać. Ję drek rozejrzał się. Dwaj gestapowcy stanę li po obu stronach Lemkego z gotowymi do strzał u automatami. Ich czarne sylwetki ostro odbijał y się od czystego nieba. Drugi strzelec szukał dogodniejszego zejś cia w nawisie. Bukowy w jednej chwili ocenił sytuację. Teraz nie mó gł uciekać. Gestapowcy sprzą tnę liby go z automató w, zanim zdą ż ył by ześ lizną ć się do gardzieli ż lebu. Jedyne wyjś cie zejś ć niż ej i schować się za przechył - No, Bukowy - usł yszał napię ty gł os Lemkego. Czas naglił. Usiadł wię c na krawę dzi nawisu, wolno ześ lizną ł się na stromiznę. Był tak sł aby, ż e ledwo utrzymał się na nogach. Zdą ż ył jednak przyhamować i zatrzymać się obok oczekują cego nań strzelca. Drugi strzelec czekał jeszcze chwilę, ale wnet i on ześ lizną ł się z nawisu. Wzię li go mię dzy siebie. Zaczę li schodzić. Po chwili okrył ich cień. Od ż lebu wiał ostry wiatr, a ś nieg był twardy jak beton, pokryty cienką skorupą ł upliwego lodu. Strzelec szedł ostroż nie. Krawę dziami butó w rą bał ledwo zaznaczają ce się stopnie. Bukowy wyczuł, ż e Niemiec się boi, bo stopnie był y coraz ską psze i coraz sł abiej pracował y napię te mię ś nie nó g. Zerkną ł w gó rę. Sylwetki stoją cych na nawisie gestapowcó w zniknę ł y już do poł owy. Spojrzał przed siebie. Strzelec zatrzymał się na chwilę, jakby się zachwiał. I wtedy Ję drek nie wytrzymał. Kilkoma drobnymi, niezwykł e szybkimi krokami był już przy nim. Wyglą dał o to tak, jak gdyby chciał mu pomó c, lecz w momencie, gdy go dosię gną ł, podcią ł mu nogi.
|
|||
|