Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ CZWARTA 2 страница



- Ewa... - wyszeptał ł agodnie. Wyprostował a się. Chustką ocierał a z policzkó w ł zy.

- Przepraszam cię... Wiem, ż e nie moż e być inaczej... Ale powiedz przynajmniej, ż e wró cisz.

- Nie wiem.

- Przynajmniej powiedz.

- Jeż eli tylko bę dę mó gł, to wró cę.

- Przepraszam cię, ż e beczę - powiedział a już spokojniej. Naraz w jego rę ce zobaczył a owinię tą w gazetę puszkę. - Co tam masz? - zapytał a z uś miechem.

- Ovomaltinę.

- Kupił eś ma drogę?

- Tak.

- Gł uptasie... Trzeba był o mi powiedzieć, to ja bym ci kupił a...

- Gł upstwo. Wstą pił em po drodze do sklepu.

- Kiedy wyruszasz?

- Wieczorem... Ale nie mogę iś ć do domu. Ro­zumiesz, mogą mnie szukać u ciebie.

- To ja się zwolnię...

- O to chciał em cię prosić. Jedź do domu. Za­bierz plecak i wszystkie potrzebne do drogi rze­czy. Ś piwó r jest na strychu. Nie zapomnij. I kup duż o ż arcia... To co zwykle...

- Moż e trochę konserw.

- Ś wietnie... Tylko gdzie się umó wimy?

- Najlepiej tu, w szpitalu. O któ rej?

- O czwartej.

 


 

Bukowy zbliż ał się do granicy w Za­chodnich Tatrach.

Cał y tydzień był już w drodze. Od Rozsnyó szedł piechotą. Na Sł owacji wstą pił jedynie do sió str Novomeskich po narty. Potem sł owackie gó ry przemierzył bezdroż ami, lasami, perciami, jak wilk, któ ry omija wszystkie strefy niebezpieczeń stwa i skrada się do upragnionego celu.

Kiedy za Dobszyną wszedł w hornatyń skie lasy, poczuł się pewniej, a jednocześ nie doznał dziw­nego wraż enia, jak gdyby coś się w gó rach zmie­nił o. W nocy, kiedy spał w opuszczonym szał asie, sł yszał kilkakrotnie nikł y jak brzę czenie koma­ró w warkot samolotó w. Nad ranem obudził o go dalekie, dochodzą ce spoza leś nej ś ciany woł anie. Zerwał się, spakował plecak i o szarym, peł nym przejmują cej ciszy brzasku, ruszył w dalszą drogę.

W gó rach leż ał jeszcze gł ę boki ś nieg. Z wiel­kim trudem prowadził ś lad poprzez zalesione sto­ki, nagie upł azy, zalane wiosennym sł oń cem po­lany. Z daleka omijał osiedla. A jednak w poł ud­nie natkną ł się na ludzi. Zaskoczyli go w gł ę bokiej dolinie. I dziwnie w tych horehroń skich stro­nach zabrzmiał a ich ś piewna mowa.

Radzieccy spadochroniarze począ tkowo podeszli do niego nieufnie, ale gdy się dowiedzieli, ż e wra­ca do Polski, zaczę li wypytywać o drogę na Kralową Holę, gdzie mieli punkt zborny i miejsce spotkania ze sł owackimi partyzantami.

- Ja w tę samą stronę - powiedział z rozwagą. - Moż ecie iś ć ze mną.

Po drodze przył ą czył się do nich mał y oddział robotnikó w kolejowych ze Zwolenia, a potem dwó ch dezerteró w z hlinkowskiego wojska. Szli cał y dzień i pó ł nocy. Dopiero gdy gwiazdy zaczę ł y bledną c na matowym niebie, pod niż ną halą za­trzymał a ich wysunię ta placó wka partyzancka. Wypruci z sił, przemarznię ci znaleź li schronienie w nę dznych szał asach. Kiedy wstali, był już peł ny dzień. Sł oń ce wstał o wysoko nad garbatymi wzgó ­rzami, a w dali w miedzianej poś wiacie widać był o wysokie Tatry ze skalnym szań cem Garł ucha na pierwszym planie. Ś wiat wydawał się szeroki, ogromny.

- Zostań z nami - mó wili do Bukowego sł o­waccy partyzanci. - Nowe czasy idą... Rusza się cał a Sł owacja... Doś ć mamy rzą dó w księ ż y i fa­szystó w...

- Ja do Polski. Do swoich - odparł kró tko.

Poż egnali go po bratersku, ż yczyli dobrej dro­gi. Znowu wybrał najtrudniejszą, najmniej uczę ­szczaną drogę. Gę stymi lasami wzdł uż stokó w Wapiennicy przedzierał się w stronę doliny Czar­nego Wagu. Droga, któ ra w zwykł ych warunkach trwał aby kilka godzin, teraz zaję ł a mu cał y dzień. Pod wieczó r z daleka zobaczył wież ę koś cioł a w Liptowskich Tepliczkach. Był już bardzo zmę ­czony. Znalazł wię c okoloną gę stym mł odnikiem polanę, rzucił się na spł acheć wył aniają cego się spod ś niegu mchu i czekał do zmroku. Miał przed sobą najtrudniejszy odcinek drogi - cał ą Kotlinę Liptowską, gę sto usianą wsiami i osadami, po­zbawioną lasó w. Postanowił przebyć ją nocą.

Po dwó ch dniach mozolnego kluczenia znalazł się wreszcie w Tatrach, w Dolinie Raczkowej. Ranek był mglisty. Ś nieg twardy jak beton. Zdją ł wię c narty i leś nymi stokami zaczą ł wspi­nać się pod zbocza Magury. Chciał bowiem omi­ną ć drogę biegną cą dnem doliny, czę sto odwiedza­ną przez patrole. Kiedy wszedł na gó rny skraj lasu, sł oń ce przebił o się przez mgł y, a z szarych kł ę bó w wył onił a się potę ż na i jakby przez mgł y jeszcze wywyż szona grań Bystrej. Skuty lodem szczyt pł oną ł w peł nym blasku jak odlany z metalu. I granatowe pasmo cienia biegł o wzdł uż ś nież nych nawisó w.

Bukowy szedł przez wył aniają ce się spod ś nie­gu pole kosodrzewiny, krył się wś ró d zał omó w skalnych, przecinał przepastne ż leby. Był o pusto, mgł y rozpł ywał y się w praż ą cym sł oń cu, a cie­nie sunę ł y wolno po firnowych polach i stokach. Dochodził już do wyż szego tarasu doliny, gdy nagle usł yszał ostrzegawczy gwizd. Po chwili spoza wielkich gł azó w wył onił się czł owiek z ka­rabinem.

- Stó j! - zawoł ał napię tym gł osem. Bukowy zatrzymał się na ś nież nej pł aś ni. Nie miał odwrotu. Tamten wolno zbliż ał się do niego. Był w przepasanym rzemieniem serdaku, narciar­skich spodniach, a na gł owie miał weł nianą czapkę. Szedł wolnym, rozkoł ysanym krokiem czł owieka obytego z gó rami. Kiedy zbliż ył się na odległ oś ć rzutu kamieniem, zatrzymał się, podcią gną ł wyż ej karabin i zawoł ał po sł owacku:

- Coś ty za jeden?

- Nie widzisz? - odkrzykną ł Bukowy. - Idę do Polski.

- Masz broń?

- Nie.

- To chodź do mnie.

Bukowy zszedł nieco niż ej, mię dzy skał y. Tam­ten ś ledził każ dy jego ruch, a gdy znaleź li się twa­rzą w twarz, zapytał ostro:

- Czł owieku, co tu robisz?

- Do Polski idę.

- Polak?

- Sł yszysz, ż e Polak. Z Zakopanego.

- A czegoś tu szukał? Bukowy wzruszył ramionami.

- Wracam z Wę gier... z Budapesztu. Tamten przyjrzał mu się uważ niej. W jego ciemnych oczach pojawił się bł ysk zaintereso­wania.

- Z Budapesztu - powiedział przecią gle, a potem na jego mł odej, zaroś nię tej twarzy zro­dził się uś miech. - Ty... tak jakbym cię znał... Jakbym cię gdzieś widział.

- Moż liwe... - Bukowy spojrzał na karabin, któ ry chł opak wcią ż trzymał w pogotowiu, lufą skierowany w jego pierś. - I odł ó ż tę pukawkę...

Tamten cofną ł się, lecz nie opuś cił karabinu.

- Jakbym cię gdzieś widział - powtó rzył z naciskiem.

- Moż liwe - ż achną ł się Bukowy. - Ja tu czę sto przed wojną chodził em. Był em przewod­nikiem...

- A znasz gajowego ze Stabejki?

- Martina? No a jakż e...

- To mó j ojciec. Teraz już wiem... W gajó wce u ojca cię widział em. - Opuś cił wolno karabin.

- A ty - zahaczył nagle Bukowy - co ty tu robisz?

Mł ody Martin znowu wyż ej podcią gną ł kara­bin, a jego chł opię ca twarz nagle stę ż ał a.

- Muszę de zaprowadzić do naszych. Taki mam rozkaz.

- Do naszych?... A któ ż to taki?

- Zaraz się przekonasz. - Skiną ł gł ową, na­kazują c, ż eby ruszył przed nim.

- Wolał bym teraz wiedzieć. Partyzanci?

- Nie bą dź taki ciekawy. - Przecie znasz mnie.

- Znam... ale rozkaz rozkazem - rzucił twardo i pchną ł go lekko lufą karabinu.

Schodzili stromym ż lebem, ś ró d kę p kosodrze­winy, sietniaczych skorusó w i smreczkó w oblepio­nych cienką skorupą lodu, a gdy obeszli skalną zerwę, Bukowy ujrzał wydeptaną w ś niegu ś cież ­kę, prowadzą cą ku okapowi skalnemu. Znowu znaleź li się w kosodrzewinie. Wą ziutka ś cież ka ginę ł a w jej rozwichrzonych zasiekach, a potem doprowadził a ich na pochył ą pł aś ń zasypaną drobnymi gł azami. Pod skalnym nawisem Buko­wy zobaczył dobrze zamaskowaną ś cianę postawio­ną z nie okorowanych okrą glakó w, a w ś cianie zbite z surowych desek drzwi na rzemiennych za­wiasach.

Naraz ktoś wewną trz koliby pchną ł drzwi. W peł ­nym sł oń cu ukazał się rosł y mę ż czyzna o twarzy ostro rzeź bionej i przenikliwych, ciemnych oczach. Miał na sobie skó rzaną kurtkę przepasaną wojsko­wym pasem, u któ rego wisiał w kaburze cię ż ki pi­stolet. Był bez czapki, a jego czarne wł osy przety­kał a siwizna.

- Turysta! - rzucił ż artobliwie na widok Bu­kowego, dź wigają cego narty i plecak. - Na wy­cieczkę, co?

- Coś w tym rodzaju - odparł podobnym tonem.

- No to wł aź, bracie! - ruchem gł owy wska­zał otwarte drzwi.

Bukowy oparł narty o ś cianę.

- Czego ode mnie chcecie? - zapytał zaczep­nie. - Puś ć cie mnie, bo nie mam czasu.

- Wchodź - rozkazał tamten już ostrzej. - I nie bó j się.

Bukowy musiał się schylić, by przejś ć przez niskie drzwi. W gł ę bi panował pó ł mrok. Kamienne ś ciany lś nił y wilgotnym nalotem. W jednym ką cie był o legowisko wysł ane cetyną i suchą, gó rską trawą, w drugiej stał zbity z surowych desek stó ł, a za nim ł awa. Na legowisku siedział mł ody gó ral. Czyś cił rozebrany karabin. Ten w skó rzanej kurtce zatrzymał się na chwilę w drzwiach i mó wił coś cicho do mł odego czł owie­ka, któ ry przyprowadził Bukowego. Naraz zatrzas­ną ł drzwi.

- To wy pewno kurier z Budapesztu? - zagad­ną ł bez wstę pu.

Bukowy wzruszył ramionami.

- Po prostu wracam do Polski. Bo chyba wiecie, ż e w Budapeszcie już Niemcy...

- Wiem, wiem - rzucił pojednawczo. - A wy niepotrzebnie się boicie. My swoi... Siadajcie - szerokim ruchem wskazał ł awę.

- Wł aś nie - powiedział z rozwagą Bukowy - nie wiem, z kim rozmawiam.

- Nie domyś lacie się?... No, siadajcie, siadaj­cie.

Bukowy usiadł na skraju.

- Domyś lać to się domyś lam... Partyzanci?

- No... widzicie. - Przysuną ł bliż ej opleciony wikliną gą siorek. - Napijecie się?

- Nie, dzię kuję. Jestem cholernie zmę czony. Już tydzień jak wyszedł em z Pesztu.

- Rozumiem - mrukną ł tamten i napeł nił alu­miniowy kubek. Zapachniał o cierpkim winem. Pił drobnymi ł ykami. - Pewno mieliś cie cię ż ką drogę.

- Cholernie cię ż ka.

- Spotkaliś cie naszych?

- Tak... I ruskich spadochroniarzy.

- Tak... Teraz już niemal co dzień nowe zrzu­ty. - Nagle jego poł yskliwe oczy baczniej dra­snę ł y Bukowego: - A wy do Zakopanego?

- Tak. Naraz jego gł os nabrał ostroś ci.

- Jak się nazywacie? Bukowy spojrzał zdziwiony. - Czy to ma jakieś znaczenie? Tamten uś miechną ł się przekornie.

- Moż e... Bo to zawsze lepiej wiedzieć, z kim czł owiek ma do czynienia.

Bukowy mimo woli spojrzał na drzwi. Przez szpary widać był o zalany sł oń cem ś nież ny stok i zwisają ce z okapu sople. Był y tak jasne, jak gdy­by toczone z samego blasku.

- Ten, któ ry mnie tu przyprowadził, mó wił, ż e mnie zna. I ja znam jego ojca, gajowego ze Stabejki. Wię c...

- Wiem - przerwał mu czł owiek w skó rza­nej kurtce. - Ale ja duż o sł yszał em o waszych kurierach.

- Od kogo?

- Od pewnego szofera z Dobszyny.

- Mika? - zawoł ał zdumiony Bukowy.

- Wł aś nie od Mika - powiedział tamten, po­trzą sają c gł ową. - A wy to tacy ostroż ni, ż e aż dziw...

- Od Mika? - powtó rzył wesoł o Bukowy. - A gdzie on teraz? W Budapeszcie mó wili, ż e go aresztowali. To był y wiadomoś ci sprzed dwó ch miesię cy.

- To prawda, ż e go aresztowali, ale po tygod­niu puś cili. Widocznie chcieli go ś ledzić, ż eby znaleź ć ś lad do was, ale on prysną ł w gó ry, do partyzantó w.

- Gdzie on teraz jest? - zapytał Bukowy radoś nie podniecony.

Czł owiek w skó rzanej kurtce rozł oż ył rę ce.

- Ż ebym to ja wiedział. Pewno gdzieś w Niż nych Tatrach, pod Diumbirem... Był em z nim razem w brygadzie Janosika... Ś wietny chł op... A potem przenieś liś my się tutaj...

- Jeż eli go zobaczycie, to powiedzcie, ż eś cie spotkali Bukowego. I pozdró wcie go ode mnie, ale tak od serca...

Mę ż czyzna wycią gną ł wielką, osypaną ciemnym wł osem dł oń.

- To wy Bukowy... Miko najwię cej o was opo­wiadał... Ale się chł op ucieszy, ale się ucieszy...

W tym momencie za drzwiami usł yszeli zbli­ż ają cych się ludzi. Ktoś kogoś gł oś no zawoł ał. Ktoś mó wił przytł umionym gł osem. Czł owiek w skó ­rzanej kurtce zerwał się, podszedł do drzwi i pchną ł je mocno.

- Co tam, chł opcy? - zawoł ał nie wychodzą c z koliby.

- Panie kapitanie, panie kapitanie - woł ał ktoś z doł u. - Nasi rozbili pod Pribeliną cał y od­dział hlinkowcó w... Trzech zabitych... Jeden ran­ny... A jednego prowadzą...

Wnet w jasnej ramie drzwi Bukowy zobaczył trzech zbliż ają cych się ludzi. Dwó ch mł odych sł o­wackich gó rali prowadził o mę ż czyznę ubranego w zielony, myś liwski stró j. Jeniec jak tylko uj­rzał przed sobą dowó dcę oddział u, zawoł ał wzbu­rzonym gł osem:

- Panie kapitanie, to jakieś nieporozumienie. Ja nic nie mam wspó lnego z hlinkowcami. Ja tam był em zupeł nie przypadkowo...

Bukowy drgną ł. Gł os zbliż ają cego się czł owie­ka wydał mu się dziwnie znajomy. Wytę ż ył wię c wzrok i przyglą dał się jego sylwetce odbi­jają cej się ostro od oś lepiają cego tł a ś nież nych pó l. Pod ś wiatł o nie mó gł zobaczyć jego twarzy, lecz i sylwetka przypominał a mu kogoś. Dopiero gdy tamten wszedł do koliby i obró cił się bo­kiem, Bukowy zdumiał się jeszcze bardziej. Po­znał Hubla. Ten był tak wzburzony, ż e nie za­uważ ył siedzą cego za stoł em Bukowego.

- Ja tam był em zupeł nie przypadkowo - zawoł ał - Prosił em ich, ż eby mnie podwieź li au­tem...

- A kto wy jesteś cie? - zapytał ostro kapi­tan.

- Ja... - zastanowił się na uł amek chwili. - Urzę dnik z Bratysł awy. Był em w Mikulaszu i prosił em ich, ż eby mnie podwieź li do Pribeliny. Przyjechał em w sprawie kupna drzewa...

- Kł amiesz! - zawoł ał mł ody gó ral, ciemny, ogorzał y, o twarzy rumianej jak u dziecka. - On kł amie, panie kapitanie - zwró cił się do do­wó dcy. - Sł yszeliś my, jak im rozkazywał.

- Siedział w szoferce, na honorowym miej­scu - dodał z boku drugi partyzant, niski chł o­piec o kabł ą kowatych nogach.

- Siedział em w szoferce, bo tam mnie posa­dzili - odparł Hubl arogancko.

- Spokojnie! - osadził go kapitan. - Macie jakieś dokumenty?

Hubl się gną ł do wewnę trznej kieszeni myś liw­skiej kurtki tak zamaszystym ruchem, jakby za chwilę miał wyją ć niezbity dowó d swej niewin­noś ci, lecz dł oń jego utknę ł a jak w smole.

- Co za pech - powiedział już ciszej. - Mo­ż e wypadł y mi podczas tej szarpaniny.

- Kł amiesz - prychną ł mu w twarz party­zant. - Pewno je wyrzucił eś w krzaki.

Hubl zmierzył go peł nym nienawiś ci spojrze­niem, lecz udawał, ż e go nie sł ucha. Coraz bar­dziej nerwowo przeszukiwał kieszenie. Kapitan przypatrywał mu się spod namarszczonych brwi. Naraz na jego twarzy ukazał się grymas zniecier­pliwienia.

- Dosyć! - powiedział ostro. - Wył ó ż cie wszystko, co macie w kieszeniach, na stó ł.

Hubl cofną ł się. Jego ciemna twarz poszarzał a.

- Przepraszam... o co mnie posą dzacie?

- No, prę dzej, prę dzej - ponaglił go kapitan. Hubl wolno zbliż ył się do stoł u. Nagle zatrzymał się, jak gdyby go coś ś cisnę ł o. W tej wł aś nie chwili zobaczył wpatrzonego w niego Bukowego. Ich spojrzenia starł y się jak rzucone przeciw so­bie kamienie. Nastał a kró tka chwila cię ż kiego mil­czenia.

Bukowy oczami wyobraź ni zobaczył go w hlinkowskim mundurze, na tle pokoju popradzkiej policji. Usł yszał - jak gdyby spoza kotary mi­nionego czasu - peł en wyż szoś ci gł os: " Zapomi­nasz, ż e znaleź liś my się po przeciwnej stronie... " A potem, jakby na zasadzie kontrapunktu, wy­woł ał z pamię ci sł oneczny dzień w Chamonix, kiedy obję ci braterskim niemal uś ciskiem pozo­wali francuskiemu fotoreporterowi do zdję cia... Dwaj najlepsi zjazdowcy ś rodkowej Europy...

W tej kró tkiej chwili milczenia czas rozsypywał się w odpryski drobnych, prawie nieuchwytnych momentó w, a w myś li nasunę ł o się pytanie: " Zdemaskować go, czy udać, ż e go nie znam? "

Tymczasem stał przed nim czł owiek, któ ry cztery lata temu aresztował go i chciał wydać Niemcom. Bukowy poczuł, ż e krew bucha mu do gł owy, a przed oczami zagę szcza się ć ma. Unió sł się wolno, nachylił ku Hublowi i powie­dział przez zaciś nię te zę by:

- Paweł, toś my się jednak spotkali,

- To wy się znacie? - usł yszał z boku zdumiony gł os kapitana.

Hubl drgną ł, cofną ł się, wykonał taki ruch, jak gdyby chciał uciekać. Po chwili jednak opanował się i pod cię ż kim spojrzeniem Bukowego wyma­mrotał:

- Tak... startowaliś my razem w zawodach.. To był o - zacią ł się. Poruszał jeszcze wargami, lecz nie mó gł wydusić gł osu z zaciś nię tego stra­chem gardł a.

W tę kró tką chwilę ciszy wdarł się nabrzmiał y wś ciekł ym gniewem okrzyk:

- To jest Hubl... Ja go poznaję! - Mł ody gó ral, któ ry do tej pory w ką cie na legowisku czyś cił spokojnie karabin, raptem zerwał się, doskoczył do partyzanta, jednym szarpnię ciem wyrwał mu automat. - To Hubl! - odtrą cił drugiego, tego na kabł ą kowatych nogach i, szarp­ną wszy Hubla za ramię, odwró cił go ku sobie: - To ty - zawoł ał - zarą bał eś mojego brata w Wy­chodnej! Teraz ja cię rozwalę! - Unió sł wyż ej lufę automatu, lecz w tej samej chwili kapitan podbił mu broń wymierzoną w pierś Hubla, se­ria pociskó w poszł a w okrą glaki. Posypał y się drzazgi. Cał a koliba napeł nił a się hukiem i dy­mem.

- Jano! - krzykną ł ostro kapitan. Zł apał za dymią cą jeszcze lufę automatu. - Cc ty robisz, Jano!

Gó ral patrzał chwilę na gniewną twarz kapi­tana. Jego zaciś nię te gniewem usta przeł amał grymas pł aczu.

- Panie kapitanie... panie kapitanie, to on... to on rozwalił mojego brata...

- Wyjdź! - rozkazał twardo dowó dca. Chł opiec opuś cił gł owę. Oddał automat towa­rzyszowi i wolnym krokiem wyszedł z koliby. Kapitan przenió sł wzrok na Hubla.

- Hubl - powiedział przez zaciś nię te zę by. Zamierzył się, lecz jego cię ż ka rę ka zawisł a w po­wietrzu i opadł a. Kapitan spluną ł Hublowi pod no­gi. - Hubl - dodał już ciszej - my z wami teraz pogadamy.

 


 

Kiedy opuszczał kolibę, Hubla wypro­wadzali do lasu. Jeszcze raz ich oczy spotkał y się w kró tkim, mę skim starciu. Bukowy w jego oczach nie wyczuł ani ż alu, ani oskarż enia. Hubl patrzał twardo, jakby chciał powiedzieć: " Trud­no, przegrał em... Tak być musiał o".

" Tak być musiał o... - powtó rzył w myś li Bu­kowy, kiedy przypinał narty. Zaprowadzą go w najwię kszą gę stwinę i rozwalą jednym wy­strzał em, ż eby nie robić huku. Tak podyktował o bezlitosne prawo wojny... Bezlitosne, czasem ś le­pe, ale w tym wypadku sprawiedliwe... "

Potem, kiedy ostrym zakosem wspinał się pod Raczkową Przeł ę cz, jeszcze raz pomyś lał o Hublu. Zobaczył go na nartach, z numerem star­towym na piersiach, jak pł ynnie mijał w pę dzie slalomowe bramki... Takim chciał by go zatrzymać w pamię ci...

Pod wieczó r był już w Chochoł owskiej. Drogę wskazywał mu wrodzony instynkt czł owieka gó r i wyostrzona uwaga. Myś lał, ż e warto nadrobić kilka kilometró w, byle nie natkną ć się na nie­miecki patrol. Przecią ł wię c dolinę i stromym ż lebem wspią ł się na Chochoł owskie Mnichy, po­tem na Bobrowiec, a z Bobrowca leś ną granią zszedł na Halę Przysł op.

Kiedy zbliż ał się do szał asó w, w lesie panował już mrok. Tylko dalekie szczyty, wył aniają ce się spoś ró d ś wierkó w, ż arzył y się jak dogasają ce sto­sy. A niebo nad nimi był o granatowe i prze­pastne.

Wybrał najbliż ej poł oż ony szał as. Postanowił w nim spę dzić noc.

Spał mocno i dł ugo, a kiedy się obudził, sł oń ­ce wysoko już stał o nad Kominiarskim Wier­chem. Niebo był o czyste, a mroź ne powietrze wró ż ył o pogodny dzień. Zebrał się szybko. Na mał ej watrze stopił w menaż ce brył ę czystego ś niegu, zagotował wodę i zrobił herbatę. Z wiel­kim apetytem zjadł resztki czerstwego chleba z wę dzoną sł oniną. Pokrzepiony ruszył w dalszą drogę. Wcią ż trzymał się grani mię dzy Chocho­ł owską a Bobrowiecką. Kiedy doszedł do Siwiań skich Turni, zobaczył przed sobą skalną grzę dę. Sł oń ce grzał o mocno w plecy, a pod rozmię kł ym ś niegiem ciurczył a woda. Niż ej, w lesie ś piewał y już zię by. Ich wiosenny zew nió sł się wesoł o po­przez rozsł onecznione rozł ogi.

Za przeł ę czką drogę zagrodził mu wielki jak dom gł az, obrzeż ony gę sto kosodrzewiną. Ominą ł go doł em po piargu i wyszedł na trawiastą pł asienkę. Chwilę przedzierał się przez kosó wkę, a gdy staną ł na wygrzanej sł oń cem trawiastej pó ł ce, znieruchomiał z wraż enia. Niż ej, pod stro­mą skał ą, leż ał o dwó ch mę ż czyzn. Wygrzewali się w sł oń cu.

Bukowy chciał się cofną ć, lecz zahaczył butem o kamień i strą cił go z grzę dy. Tamci dwaj zer­wali się jak wyrzuceni sprę ż yną. W ich gwał ­townych ruchach był o wię cej przeraż enia niż bojowoś ci. Jeden z nich, wysokie chł opisko, ryż awe, z opuchnię tą czerwoną gę bą, porwał leż ą cy na zie­mi karabin.

- Stó j! - zawoł ał zdł awionym gł osem.

Bukowy opuś cił bezradnie rę ce. Był tak zasko­czony, ż e nie pró bował nawet uciekać. Stali chwilę w milczeniu, badają c się czujnymi oczy­ma. Bukowy ocenił ich w jednej chwili: ten ry­ż y miał na sobie niemiecki, skó rzany pł aszcz i niemieckie saperki. Moż na by rzec, Niemiec, gdyby nie dziwne nakrycie gł owy, skł adają ce się z mię kkiego, filcowego kapelusza, przewią zanego pod brodą weł nianym szalikiem. Drugi - niski, ż ylasty, o twarzy przypominają cej tapira, był w nowym prawie futrze, pokrytym czarnym bo­stonem i przyozdobionym bogatym bobrowym koł nierzem. Palto się gał o mu niemal kostek, a doł em był o wystrzę pione. Widać jego wł aś ci­ciel przeszedł w nim szmat drogi. Obaj byli uzbro­jeni i obaj patrzyli spode ł ba. Jednym sł owem - typy spod ciemnej gwiazdy.

Bukowy odetchną ł z ulgą. Niezawodny instynkt mó wił mu, ż e tym razem nie grozi mu niebez­pieczeń stwo. Zawoł ał wię c wyzywają co:

- Czego chcecie?

- A ty czego tu szukasz? - odkrzykną ł ten chudy i bliż ej przysuną ł do siebie myś liwski sztucer.

- I coś ty za jeden? - dodał ponuro Ryż y.

- Ja was o nic nie pytam - powiedział Buko­wy. - Idę swoją drogą.

Zamienili niepewne spojrzenie, jakby się chcieli naradzić. Bukowy wyczuł chwilę waha­nia. Ruszył szybkim krokiem. Spod butó w usy­pał się piarg, drobne kamyki toczył y się na le­ż ą cą niż ej ł achę ś niegu. Kiedy zbliż ył się na kilka krokó w, Ryż y zastopował go.

- Stó j! I powiedz, ską d idziesz?

- Ską d mogę iś ć? - odparł kpią co. - Prze­cież dobrze widzicie.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.