Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ CZWARTA 1 страница



CZĘ Ś Ć CZWARTA

OSTATNIA TURA

 


 

" To już koniec - pomyś lał, kiedy na moment uchwycił oskarż ają ce spojrzenie czł owie­ka, któ ry go przesł uchiwał. - To już na pewno koniec. Szkoda tylko, ż e tak nę dznie przyjdzie mi umrzeć ".

- Jak się nazywasz? - Usł yszał jego niski, napię ty gł os.

- Andrzej Bukowy.

Na wargach przesł uchują cego zawisł na chwilę ledwo dostrzegalny uś mieszek.

- Kł amiesz. My o Ję drku Bukowym sł ysze­liś my duż o dobrych rzeczy. A ty napadasz, rabu­jesz...

- Bukowy był kurierem - odezwał się niski, krę py mę ż czyzna w poł atanym koż uchu. - Bu­kowy by tego nie zrobił.

- Ja jestem Bukowy! - krzykną ł prawie, lecz wiedział, ż e oni go nie sł uchają.

- Gdzie masz dokumenty? - Dowó dca od­dział u wysuną ł rę kę. Jego dł oń z wierzchu był a osypana ciemnym zarostem, a pory skó ry grana­towe. Typowa dł oń kolejarza. I miał na sobie ko­lejarski pł aszcz, niemieckie saperki, wpuszczone w nie sukienne spodnie, a na gł owie weł nianą ko­miniarkę.

- Niemcy mnie zł apali i odebrali wszystkie do­kumenty.

Ten w poł atanym koż uchu zaś miał się sucho.

- Cholerny ś wiat! Niemcy cię zł apali i tak od razu puś cili?

- Uciekł em.

- Uciekł eś Niemcom, a przył ą czył eś się do tych bandytó w.

- To był przypadek. Spotkał em ich w szał asie. Nie miał em co jeś ć...

- A ską d miał eś karabin? Moż e Niemcy ci dali?

- Karabin im odebrał em. Potem schował em w szopie nad rzeką.

- Tak po prostu odebrał eś?

- Odebrał karabin - zaś miał się dowó dca. - Jakbyś był mę ż czyzną, tobyś się chociaż przy­znał, a ty bujasz jak naję ty. Myś lisz, ż e ci uwie­rzymy. Powiedz przynajmniej, jak się naprawdę nazywasz?

- Andrzej Bukowy... I nie mam nic wspó lne­go z tymi dwoma - ruchem gł owy wskazał na dwó ch rozebranych do bielizny mę ż czyzn.

Stali boso pod skutą lodem ś cianą skalnego urwiska. Jeden z nich, ryż y, sę katy i barczysty, miał twarz w czerwonych bą blach i ropnych na­ciekach, a oczy zapuchnię te; drugi, niski, chudy, ż ylasty, z suchym jak pergamin czoł em, nazna­czonym ś wież ą blizną. Obaj dygotali z zimna i szczę kali zę bami. Sł ychać był o wyraź nie ten nie­samowity dź wię k wydobywają cy się zza zaciś nię ­tych warg.

- Nie masz z nimi nic wspó lnego - powie­dział ponuro dowó dca w kolejarskim pł aszczu. - I naraz zwró cił się do tamtych. - Hej, wy, po­znajecie go?

Ryż y spluną ł na kamienie i zaś miał się chrap­liwie.

- Coby nie... - A potem skiną ł kudł atą gł o­wą w stronę Bukowego. - Ty, nie wstydź się... Chodź do nas... Znajdzie się miejsce.

Odstą pił o krok od swego kamrata i nagle Buko­wy zobaczył mię dzy nimi puste miejsce, jakby dla niego przeznaczone. Wzdrygną ł się. Chciał się cof­ną ć, lecz ten w koż uchu pchną ł go na ś rodek zala­nego sł oń cem kamień ca.

- Rozbieraj się!

- Nie! Nie zrobicie tego - powiedział cicho, tak cicho, ż e aż się zdziwił wł asnym spokojem.

- Rozbieraj się! - Dowó dca patrzył na niego tak, jak gdyby wyrok już zapadł d nie był o od­woł ania. - Jeż eli chcesz umrzeć jak mę ż czyzna, zrzucaj z siebie te ł achy, bo inaczej to... cię po­wiesimy.

Bukowy spojrzał na spienioną rzekę. Przez mo­ment pomyś lał, ż e rzuci się w jej nurt. Niech za nim strzelają, niech go poszatkują, ale nie pó j­dzie do tamtych.

- No, na co czekasz? - zawoł ał spod urwiska Ryż y. - Weselej nam bę dzie z tobą.

Nie patrzał na nich. Wcią ż jeszcze widział przejrzystą wodę, wzdę tą i spienioną na ogrom­nych gł azach, niosą cą kawał ki lodu, i drugi brzeg, porosł y rdzawymi pę kami wikliny.

- Nie zrobicie tego - powtó rzył nieco gł oś ­niej. - Ja... ja... - Chciał powiedzieć, ż e jest nie­winny, ale zrozumiał, ż e każ de sł owo jest już zbyteczne. I tak mu nie uwierzą. Widział to w zwę ż onych, nasią knię tych oleistym blaskiem oczach dowó dcy. I nagle poczuł, ż e mgł a przyć mił a mu oczy, a myś l stał a się mę tna i niezdol­na ogarną ć tego, co się wokó ł niego dzieje. A po­tem wszystko stał o się jasne, jak ten spł acheć nieba wiszą cy nad czarnymi czubami wysokich jodeł.

- To już koniec!

I wtedy doznał takiego uczucia, jak gdyby zdarzenia cał ego jego ż ycia zawę ził y się w tę jedną chwilę, a ta jedna chwila stał a się cał ym ż yciem. I ujrzał siebie jednocześ nie w tysią cach miejsc, wś ró d tysią ca innych ludzi, w tysią cu okolicznoś ci... A potem z tej plą taniny przesuwa­ją cych się jak filmowa taś ma obrazó w wył onił y się oczy Ewy... migdał owe, ł agodne, peł ne nie­przewidzianej obietnicy. I z daleka, jak gdyby spoza szumu rwą cej rzeki, usł yszał jej cichy gł os:

- Czy naprawdę musisz iś ć na to spotkanie?

 

*

 

- Czy naprawdę musisz iś ć na to spotkanie?

- Nie muszę, ale chcę. Zrozum, od tygodnia nie widział em nikogo z naszych... W ogó le nie wiem, co się dzieje...

- Przecież Smyga nawet cię o to nie prosił.

- Smyga ma się spotkać z Jaś kiem Lasakiem.

- No wł aś nie... Wię c po co ty... Po co?

- Chcę się zobaczyć z Jaś kiem. Chcę z nim pogadać.

- O czym? Ostatnio siedział tu trzy godziny...

- Ty tego nie rozumiesz... Po prostu chcę z nim pogadać.

- Jak uważ asz...

Ewa odwró cił a się ku oknu, uję ł a stoją cą na framudze butelkę z wodą i w milczeniu podlewał a kwiaty. Weranda był a peł na ł agodnego blasku i ciepł a. Przez uchylone okno szedł powiew nio­są cy zapach ziemi, kory i smolistych, pę kają cych pą kó w. Sł ychać był o gł oś ne bzykanie obijają cej się o szyby osy i dalekie gwizdy lokomotywy.

Bukowy oparł się o ś cianę. Z zakł opotaniem przyglą dał się Ewie.

- Sł uchaj, Ewa., tyle razy prosił em cię, ż ebyś nie mieszał a się w te moje sprawy...

- Twoje sprawy... - powiedział a nabrzmia­ł ym ż alem gł osem. - Wcią ż sł yszę: moje sprawy, moje sprawy, jak gdyby te twoje sprawy nie był y naszymi sprawami.

- Nie gniewaj się, ale muszę pogadać z Lasakiem. On idzie do Polski... Chciał bym posł ać coś dla Broń ci...

Ewa odwró cił a się. Spojrzał a ł agodniej.

- Nie moż esz zaczekać?... Przecież stale ktoś chodzi do Polski.

- Już dawno nic jej nie posł ał em. Wiesz, jak teraz... Ona siedzi u ciotki w Maruszynie. Potrzeb­ne jej pienią dze.

- Rozumiem, ale koniecznie dzisiaj?

- Czy to ma jakieś znaczenie?

- Nie wiem, doprawdy, ale wolał abym... Bukowy przygarną ł ją do siebie. Chwilę gł adził jej wł osy.

- Powiedz, dlaczego się tak o mnie boisz?

- Boję się... Coraz bardziej się boję.

- Widzisz, ż e to jest nie do zniesienia.

- Wiem... Ale nic na to nie poradzę.

- Kiedy masz dyż ur w szpitalu?

- Zaczynam o dwunastej.

- To wpadnę do ciebie... Zamelduję się, ż ebyś mnie zobaczył a... Dobrze?

- Dobrze... - wyszeptał a bez przekonania i mocniej przylgnę ł a do niego.

 


 

Smyga umó wił się z Lasakiem w go­spodzie " Pod czterema siwkami" na dziesią tą. Był a dopiero dziewią ta, wię c Bukowy postanowił wstą pić po drodze do Komitetu. Miał bowiem otrzymać od Burzyń skiego, jednego z urzę dni­kó w, nową legitymację dla Zwijacza, znajomego gó rala, któ ry niedawno przyszedł z Polski.

Dzień był pogodny. Od poł udnia szedł ciepł y wiatr. Nió sł zapach zbliż ają cej się wiosny. Buko­wy rozpią ł pł aszcz. Na twarzy czuł ł agodny po­wiew wiatru. Miną ł skwer, na któ rym stary mę ż czyzna kopał szpadlem stwardniał y przez zi­mę klomb. Zapachniał o gorzkawo ś wież ą ziemią i wilgotną korą. W krzewach trzepotał y wró ble, a gdzieś na pobliskim drzewie gruchał dziki go­ł ą b. I był o bł ę kitnawo, faliś cie, cudownie.

Bukowy przypomniał sobie, ż e ma kupić pa­pierosy. Z daleka zobaczył wielką wywieszkę: " Dohany", przecią ł wię c ulicę i skierował się do kiosku z papierosami. Kiedy zbliż ał się do drzwi, drogę zastą pił mu nieznajomy mę ż czyzna.

- Przepraszam - zagadną ł po wę giersku - gdzie tu znajduje się Komitet Polskich Uchodź ­có w?

Bukowy wyczuł w madziarskiej mowie polski akcent. Uś miechną ł się przyjaź nie i odparł po polsku:

- Tu zaraz, po drugiej stronie. Mę ż czyzna spojrzał zdziwiony.

- A ską d pan poznał, ż e ja Polak?

Ha - zaś miał się Bukowy - bo my wszy­scy mó wimy po wę giersku krakowskim akcen­tem.

- Ja spod Lwowa - sprostował nieś miał o jegomoś ć. Był niski, barył kowaty i miał na sobie jesionkę przerobioną z wojskowego pł aszcza. Za­skoczony radoś nie nieoczekiwanym spotkaniem podją ł z werwą rozmowę: - Bo ja, panie, z obo­zu, z Kazinczbarczika... Staram się, ż eby przyję li, panie, syna do polskiego gimnazjum w Balaton-boglar... I ż eby nas, panie, przenieś li tam do obo­zu... Bo to, panie, zawsze lepiej razem.

- Niech się pan nie obawia, zał atwią panu od rę ki.

- Bo pawie - cią gną ł jegomoś ć z kresową wylewnoś cią - mó j syn dobrze się, panie, uczy... Do wę gierskiej szkoł y chodzi, a lepszy od samych Wę gró w...

- To gratuluję.

- I có rka tak samo, panie. Dostał a nagrodę od samego fö szolgabiro. Moje dzieci zdolne, panie...

- To nie ma pan przynajmniej z dzieć mi kł o­potó w - rzucił wesoł o Bukowy. - Ja tu na chwi­lę po papierosy...

Jegomoś ć zdarł z gł owy czapkę, skł onił się nisko.

- To ja... najserdeczniej panu dzię kuję.

- Nie ma za co...

Wszedł do kiosku. Kupił dwie paczki " symphonii" i wę gierską gazetę. Na pierwszej stronie ujrzał wybity tł ustymi czcionkami nagł ó wek: " Re­gent Miklos Horthy spotka się dzisiaj z kancle­rzem Hitlerem... " Zł oż ył gazetę, wepchną ł ją w kieszeń, wyszedł. W tej. samej chwili usł yszał od strony budynku, w któ rym mieś cił się Polski Komitet, przeraź liwy krzyk, jak gdyby ktoś wo­ł ał o pomoc. I nagle w to woł anie wdarł a się su­chym ś ciegiem kró tka seria z automatu. A potem z bramy na ulicę wybiegł chwiejnym krokiem ten sam czł owiek, z któ rym przed chwilą rozma­wiał. Przebiegł kilka krokó w. Naraz zatoczył się jak pijany, chwycił się za brzuch, zgią ł w pó ł i twarzą runą ł na ulicę. Za mim wyskoczył o dwó ch niemieckich ż oł dakó w w heł mach. Chwy­cili go za nogi, bł yskawicznie wcią gnę li do bra­my. Trwał o to tak kró tko, ż e Bukowy w pierw­szej chwili nie mó gł poją ć, co się stał o. Wydał o mu się, ż e to przywidzenie albo chwila halucy­nacji...

Cofną ł się do najbliż szej bramy. Ulica nagle opustoszał a. W oknach ukazał y się wystraszone twarze. Ktoś biegł wzdł uż jezdni wybijają c po­deszwami rytm przeraż enia. Jakieś dziecko za­niosł o się pł aczem. Bukowy ujrzał obok siebie starą kobietę w czarnej chuś cie na gł owie. Wy­blakł ymi od staroś ci oczyma patrzył a tę po w stro­nę, ską d posypał y się strzał y.

- Jezus Maria... Jezus Maria... - powtarzał a drż ą cym gł osem.

Za jej plecami zjawił się mł ody czł owiek w robotniczym kombinezonie. Kobiecina zał amał a rę ce.

- Ś wię ty Boż e, co to się dzieje?

- To pani nie wie, ż e w nocy Niemcy zaję li Budapeszt - powiedział robotnik.

- W imię Ojca! Niemcy? Przecie wczoraj w radiu mó wili, ż e nasz regent pojechał do Hitlera.

- Widzi pani... Hitler zaprosił regenta, a tym­czasem... Widzi pani, jakich mamy przyjació ł.

Kobieta chwilę spoglą dał a z niedowierzaniem. Jej osypana rzadką szczeciną broda trzę sł a się, a szczę ka opadał a coraz niż ej.

- Mó j Boż e - westchnę ł a - to już naszych zaczynają mordować.

Robotnik ruchem gł owy pokazał w stronę Pol­skiego Komitetu.

- Tamten to pewno Polak... Oni już rano tam byli. Strzelają do każ dego, kto wejdzie... Ale i na nas przyjdzie kolej, niech się pani nie boi...

" Strzelają do każ dego, kto wejdzie... " - po­myś lał Bukowy. Ogarnę ł o go ż ał osne zakł opota­nie. - " Papierosy... gdyby nie te papierosy... Co za dziwne zrzą dzenie losu... A tamten... Tamten szedł z taką ufnoś cią... Dlaczego go nie powstrzy­mał em?... Dlaczego to wszystko dokoł a takie dziw­ne, nie dają ce się przewidzieć... "

Poczuł na sobie spojrzenie starowiny. Zobaczył jej mę tne oczy w czerwonych, skrofulicznych obwó dkach, a potem usł yszał drż ą cy gł os:

- No widzi pan, jakie to straszne. Jaki ten ś wiat podł y...

Mrukną ł coś niewyraź nie, skiną ł jej gł ową i wy­szedł na ulicę.

 

*

 

Lasak nie przyszedł na spotkanie ze Smygą. Czekali pó ł godziny w ogromnym napię ciu, potem wyszli z gospody " Pod czterema siwkami" Ź le i niepewnie czuli się zamknię ci ś ró d ś cian. Teraz wspinali się stromymi uliczkami Rozsadombu, a kiedy w zacisznym zakamarku, pomię ­dzy rozrzuconymi na budziań skich wzgó rzach willami znaleź li wygodną ł awkę, usiedli w mil­czeniu.

- Ale co z Lasakiem? - zapytał Bukowy.

- No widzi pan, wszystko się sypie. A dzisiaj miał wyruszyć do kraju. - Naraz jego cię ż kie spojrzenie spoczę ł o na Ję drku. - Co za szczę ­ś cie, ż e pan przyszedł...

- Chciał em pogadać z Jaś kiem.

- Rozumiem... ale w tej chwili pan jest je­dynym czł owiekiem... - urwał nagle i jeszcze raz popatrzył na Bukowego. - Chyba pan mi nie odmó wi?

Ję drek wzruszył ramionami.

- Nie wiem, o co panu chodzi.

- Domyś la się pan, ż e ktoś bę dzie musiał iś ć za Lasaka - rzucił szybko, jak gdyby chciał się pozbyć balastu.

- To znaczy... ja.

- Niech ranie pan zrozumie. W tej sytuacji nie mam innego wyjś cia.

- Przecież nie ja jeden został em.

- Tak, ale gdzie ja mam ich szukać. Widzi pan, co się dzieje. Sam pan był pod Komitetem. Zarą bali tam kilku Bogu ducha winnych ludzi, tak jak tego, o któ rym pan opowiadał. Wiem ró wnież, ż e gestapo kursuje już po mieś cie i wy­ł apuje w domach kogo popadnie. W takiej sy­tuacji nie mogę dł uż ej czekać, bo mam waż ną przesył kę.

Bukowy zerwał spod ł awki suche ź dź bł o trawy. Ł amał je w palcach na drobne kawał ki.

- Droga teraz nie bę dzie ł atwa - powiedział jakby do siebie. - Dawniej moż na był o przynaj­mniej spokojnie dojechać do granicy, a teraz?

- Znam pana dobrze. Jestem pewny, ż e da pan sobie radę. Bukowy uś miechną ł się cierpko.

- To się tylko tak mó wi. Przecież warunki zmienił y się w jednej chwili. Kto to moż e wiedzieć, jak wyglą da teraz trasa? I co się dzieje na granicy?

Smyga przyjrzał mu się dociekliwiej. - Chyba pan się nie boi? Bukowy ż achną ł się.

- Nie o to chodzi, panie majorze. Ale niech pan dobrze pomyś li... Nie moż na puszczać ludzi na chybił trafił. Najpierw trzeba mieć rozpozna­nie.

- Ma pan rację - rzucił szybko. - Ale nie bierze pan pod uwagę, ż e to cholernie pilna spra­wa. Nie mogę dł uż ej czekać, czy pan mnie rozu­mie?

- Nie, bo już znam kilka takich wypadkó w, kiedy był a niezwykle pilna sprawa, a potem...

- To pan odmawia? - przerwał mu oschle.

- Nie odmawiam, tylko radzę panu dobrze się zastanowić.

- W takiej sytuacji nie mam na to czasu. Czy pan wie, ż e to moż e ostatnia nasza przesył ka?

- Tak. Zdaję sobie z tego sprawę.

- A wię c?...

- I powiem panu - cią gną ł Ję drek spokoj­nym niemal gł osem - ż e robię to tylko dla La­saka. Czy pan sobie przypomina, ż e on kiedyś, chyba w czterdziestym pierwszym, musiał iś ć za mnie?

- Tak... Wtedy, kiedy był a ta wpadka w Po­pradzie, a potem odbiliś cie go z pocią gu. Pa­mię tam... - Naraz przysuną ł bliż ej teczkę, któ rą uprzednio poł oż ył na ł awce i rzucił niemal sł uż ­bowo: - Tym razem przeniesie pan duż ą sumę pienię dzy. Ś ciś lej mó wią c, dolaró w. Nie bę dzie pan miał przy sobie ż adnej obcią ż ają cej korespondencji ani dokumentó w. Tylko pienią dze...

- Wystarczy - uś miechną ł się kpią co Buko­wy. - Ile tego jest?

- Dwadzieś cia pię ć tysię cy.

- Wystarczy...

- Te pienią dze dawno już powinny być w kraju. Nie posył ał bym teraz pana, gdyby to nie był o pilne. Czekają na nie. - Bukowy skiną ł tylko gł ową. Smyga chwycił go mocno za rę kę. - Szczerze mó wią c, to nawet lepiej, ż e pan z nimi idzie. Pan jest najbardziej doś wiadczony i przy tym ma pan cholerne szczę ś cie.

- Dzię kuję. Szczę ś cie też moż e się skoń czyć - powiedział Bukowy w zamyś leniu.

- Panu sprzyja od samego począ tku. - Poł o­ż ył na kolanach cię ż ką, skó rzaną teczkę, otworzył ją i wyją ł duż ą puszkę ovomaltiny, popularnej odż ywki dla dzieci i sportowcó w. Puszka był a zu­peł nie nowa, szczelnie zaklejona firmową opaską.

Bukowy pokrę cił z uznaniem gł ową.

- Sprytnie pan to wymyś lił. Ovomaltina wzmacnia i dodaje sił - zaż artował. Potem za­pytał poważ nie: - Jaką trasą mam iś ć?

- To już zależ y od pana i od sytuacji. Daję panu wolną rę kę. Z jednym warunkiem - niech pan lepiej omija Zakopane... A puszkę odda pan w Rabce pani doktor Felicji Sumali. Ona mieszka w sanatorium dla dzieci przy ulicy Orkana. Za­pamię ta pan?

- Tak. Doktor Felicja Sumala, sanatorium dla dzieci przy ulicy Orkana - powtó rzył Bukowy.

- I jeszcze hasł o: " Jestem ojcem mał ej Mał ­gosi". A odzew: " Mał gosia czuje się coraz le­piej". - Wycią gną ł z kieszeni mał y kartonik. - Na wszelki wypadek zapisał em to panu na kartce. Niech pan się dobrze nauczy, a potem zniszczy.

Bukowy trzymał chwilę kartonik i przypatry­wał się wielkim, zamaszyś cie skreś lonym literom, a myś li jego stał y się gę ste i niepokoją ce. Ten drobny arkusik papieru wywoł ał z jego pamię ci zdarzenia ostatnich lat. Ile to razy wrę czano mu taki wł aś nie skrawek papieru, gdzie wś ró d kilku­nastu, kilkudziesię ciu liter mieś cił a się zapo­wiedź dni peł nych niebezpieczeń stw, trudu, znoju, niepokoju, niby nie odczytany szyfr nie zbadane­go losu. Zł oż ył kartkę...

- I co dalej? - zapytał cicho.

- No wł aś nie... - powiedział przecią gle Smy­ga. - Gdybym to wiedział.

- Pytam, co bę dzie ze mną? - uś miechną ł się Bukowy.

- A... rozumiem. Chodzi panu o pań ski stosu­nek sł uż bowy. - Rozł oż ył szeroko rę ce. - Panie Ję drku, có ż ja teraz mogę panu powiedzieć. Już panu wspomniał em, ż e to moż e nasza ostatnia przesył ka, ostatnia tura... Po wykonaniu tego za­dania zwalniam pana z wszelkich obowią zkó w... Moż e pan zostać w kraju.

- Tak... mogę zostać w kraju. A jeż eli wró cę?

- Nic panu w tej chwili nie mogę powiedzieć. Czy ja wiem, co bę dzie z nami, z organizacją... Moż emy się ewentualnie umó wić, ż e zostawię dla pana wiadomoś ć u Soosa w antykwariacie. Ale kto to moż e wiedzieć, czy Soosa też nie zwiną.

- Nie pomyś lał em o tym... A pan? Co pan za­mierza robić?

- Ja? - zastanawiał się chwilę. - No có ż... Ja muszę czekać na rozkazy... A tymczasem uważ ać, ż eby mnie nie nakryli.

- A nasi chł opcy?

Smyga tak spojrzał, jak gdyby nie zrozumiał pytania.

- No, kurierzy - dorzucił twardo Bukowy.

- A... chł opcy - uś miechną ł się. - O nich niech pan się nie martwi. Oni dadzą sobie radę. - Na­raz wstał i w poś piechu zaczą ł zapinać palto. - Przepraszam pana. Umó wił em się z szefem. Kiedy pan wyrusza?

- Postaram się jak najszybciej. Chyba wieczo­rem.

Smyga wycią gną ł szeroką, koś cistą dł oń.

- Panie Ję drku, co tu mó wić, nie bardzoś my się zgadzali...

- I nie bardzo lubili - dorzucił cierpko Bu­kowy.

- O, nie... ja pana zawsze bardzo cenił em... Nie wiem, czy się kiedyś jeszcze spotkamy... Ale jeż eli ma pan do mnie ż al, to niech mi pan wy­baczy.

- I pan mnie, panie majorze. Major dł ugo przytrzymywał dł oń Ję drka w swo­jej dł oni.

- I... zł am kark, chł opcze! Ale trzymaj się. " Trzymaj się "... - powtó rzył w myś li i bolesny skurcz ś cisną ł jego gardł o. Chciał coś powiedzieć, lecz w gorzkim odrę twieniu spoglą dał tylko, jak Smyga oddalał się. Szedł coraz szybciej, jak gdy­by uciekał, jakby się bał, ż e Bukowy go jeszcze zatrzyma. Ję drek nie ruszał się z miejsca. Czuł, ż e się dł awi. A kiedy tamten zginą ł za zakrę tem, wyszeptał bezgł oś nie:

- Za tyle lat poniewierki... Za tyle lat...

 

*

 

" Co ja jej powiem? " - pomyś lał, kiedy po dwu­nastej wchodził do szpitala.

Korytarz był dł ugi, pusty i przeraź liwie biał y. Sł yszał wyraź nie odgł os swoich krokó w na wy­kł adanej kafelkami podł odze, a w mijanych drzwiach widział mę tne odbicie swej postaci i wcią ż powtarzał: " Co ja jej teraz powiem"?

Szedł coraz wolniej, jak gdyby chciał odwlec chwilę spotkania. Czuł narastają ce, ż ał osne za­kł opotanie. Naraz oszklone drzwi uchylił y się, a w progu zobaczył znajomą sylwetkę doktora Szabolcsay'ego.

- Ach, to pan... - przywitał go zaskoczony lekarz. Zdarł okulary i swoim zwyczajem zaczą ł czyś cić szkł a poł ą lekarskiego kitla. - Niech pan chwilę poczeka, zaraz zawoł am siostrę Ewę. - Chciał zawró cić, lecz zatrzymał się w poł owie za­mierzonego obrotu i zapytał: - No, co pan na to wszystko? Ł adnie nas urzą dzili.

- To był o do przewidzenia - powiedział spo­kojnie Bukowy.

- Ale w ten sposó b! - w gł osie doktora brzmiał o oburzenie. - Sł yszał pan, podobno w nocy przyjechał y z Wiednia dwa turystyczne pocią gi... Ł adni turyś ci! W walizkach mieli broń i umundurowanie... I proszę sobie wyobrazić za­ję li miasto bez jednego strzał u. - Nasuną ł na nos okulary i tak spojrzał, jak gdyby oczekiwał od Bukowego komentarza.

Ten jednak milczał. ~ A pan?... - zapytał le­karz nieco zdziwiony. - Nie boi się pan, ż e pana aresztują?

Bukowy uś miechną ł się nikle.

- Postaram się, ż eby mnie to nie spotkał o.

- Bo nie wiem, czy pan sł yszał - cią gną ł podniecony lekarz. - Gestapo szaleje w mieś cie. Aresztowali już kilku naszych deputowanych i wielu ludzi z opozycji. Niech pan na siebie uwa­ż a... A gdyby miał pan jakieś kł opoty, to proszę zwró cić się do mnie...

- Dzię kuję, panie doktorze.

W tej chwili w koń cu korytarza ukazał a się Ewa. Doktor uznał, ż e jego obecnoś ć jest zbyteczna.

- Niech pan uważ a - rzucił na poż egnanie. - I proszę pamię tać, ż e jest pan wś ró d przyjació ł.

- Dzię kuję...

Ewa ujrzał a go z daleka. Zbliż ył a się drobnym krokiem, jak gdyby chciał a biec.

- To ś wietnie, ż e przyszedł eś, bo umierał am ze strachu... - powiedział a, wycią gną wszy do niego rę ce.

Ują ł jej dł onie, uś cisną ł je mocno. I nagle bez zastanowienia, prosto i niemal brutalnie powie­dział:

- Ewa, ja dzisiaj wyruszam do kraju. Drgnę ł a, jak gdyby ją coś boleś nie ukł uł o.

- Dzisiaj?... A co się stał o?

- Lasak nie przyszedł na spotkanie. Muszę iś ć za niego.

Wyrwał a dł onie z jego uś cisku i uniosł a je do twarzy.

- A tak cię prosił am, ż ebyś nie szedł... Mia­ł am przeczucie.

- Sł uchaj, moż e to lepiej, ż e w tej sytuacji nie bę dę w Budapeszcie.

- Lepiej? - spojrzał a przez pę cznieją ce pod powiekami ł zy. - A ja zostanę sama. Boż e! - westchnę ł a boleś nie. - Ty wcią ż tylko znikasz i znikasz. Jesteś, a wł aś ciwie cię nie ma. Zjawiasz się, ż eby się poż egnać... A ja w wiecznym strachu... - Nagle zwiotczał a i oparł a gł owę o jego ramię. Obją ł ją ł agodnie. Pod dł onią czuł drgają ce w bezgł oś nych spazmach jej plecy.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.