|
|||
CZĘŚĆ CZWARTA 1 страницаCZĘ Ś Ć CZWARTA OSTATNIA TURA
" To już koniec - pomyś lał, kiedy na moment uchwycił oskarż ają ce spojrzenie czł owieka, któ ry go przesł uchiwał. - To już na pewno koniec. Szkoda tylko, ż e tak nę dznie przyjdzie mi umrzeć ". - Jak się nazywasz? - Usł yszał jego niski, napię ty gł os. - Andrzej Bukowy. Na wargach przesł uchują cego zawisł na chwilę ledwo dostrzegalny uś mieszek. - Kł amiesz. My o Ję drku Bukowym sł yszeliś my duż o dobrych rzeczy. A ty napadasz, rabujesz... - Bukowy był kurierem - odezwał się niski, krę py mę ż czyzna w poł atanym koż uchu. - Bukowy by tego nie zrobił. - Ja jestem Bukowy! - krzykną ł prawie, lecz wiedział, ż e oni go nie sł uchają. - Gdzie masz dokumenty? - Dowó dca oddział u wysuną ł rę kę. Jego dł oń z wierzchu był a osypana ciemnym zarostem, a pory skó ry granatowe. Typowa dł oń kolejarza. I miał na sobie kolejarski pł aszcz, niemieckie saperki, wpuszczone w nie sukienne spodnie, a na gł owie weł nianą kominiarkę. - Niemcy mnie zł apali i odebrali wszystkie dokumenty. Ten w poł atanym koż uchu zaś miał się sucho. - Cholerny ś wiat! Niemcy cię zł apali i tak od razu puś cili? - Uciekł em. - Uciekł eś Niemcom, a przył ą czył eś się do tych bandytó w. - To był przypadek. Spotkał em ich w szał asie. Nie miał em co jeś ć... - A ską d miał eś karabin? Moż e Niemcy ci dali? - Karabin im odebrał em. Potem schował em w szopie nad rzeką. - Tak po prostu odebrał eś? - Odebrał karabin - zaś miał się dowó dca. - Jakbyś był mę ż czyzną, tobyś się chociaż przyznał, a ty bujasz jak naję ty. Myś lisz, ż e ci uwierzymy. Powiedz przynajmniej, jak się naprawdę nazywasz? - Andrzej Bukowy... I nie mam nic wspó lnego z tymi dwoma - ruchem gł owy wskazał na dwó ch rozebranych do bielizny mę ż czyzn. Stali boso pod skutą lodem ś cianą skalnego urwiska. Jeden z nich, ryż y, sę katy i barczysty, miał twarz w czerwonych bą blach i ropnych naciekach, a oczy zapuchnię te; drugi, niski, chudy, ż ylasty, z suchym jak pergamin czoł em, naznaczonym ś wież ą blizną. Obaj dygotali z zimna i szczę kali zę bami. Sł ychać był o wyraź nie ten niesamowity dź wię k wydobywają cy się zza zaciś nię tych warg. - Nie masz z nimi nic wspó lnego - powiedział ponuro dowó dca w kolejarskim pł aszczu. - I naraz zwró cił się do tamtych. - Hej, wy, poznajecie go? Ryż y spluną ł na kamienie i zaś miał się chrapliwie. - Coby nie... - A potem skiną ł kudł atą gł ową w stronę Bukowego. - Ty, nie wstydź się... Chodź do nas... Znajdzie się miejsce. Odstą pił o krok od swego kamrata i nagle Bukowy zobaczył mię dzy nimi puste miejsce, jakby dla niego przeznaczone. Wzdrygną ł się. Chciał się cofną ć, lecz ten w koż uchu pchną ł go na ś rodek zalanego sł oń cem kamień ca. - Rozbieraj się! - Nie! Nie zrobicie tego - powiedział cicho, tak cicho, ż e aż się zdziwił wł asnym spokojem. - Rozbieraj się! - Dowó dca patrzył na niego tak, jak gdyby wyrok już zapadł d nie był o odwoł ania. - Jeż eli chcesz umrzeć jak mę ż czyzna, zrzucaj z siebie te ł achy, bo inaczej to... cię powiesimy. Bukowy spojrzał na spienioną rzekę. Przez moment pomyś lał, ż e rzuci się w jej nurt. Niech za nim strzelają, niech go poszatkują, ale nie pó jdzie do tamtych. - No, na co czekasz? - zawoł ał spod urwiska Ryż y. - Weselej nam bę dzie z tobą. Nie patrzał na nich. Wcią ż jeszcze widział przejrzystą wodę, wzdę tą i spienioną na ogromnych gł azach, niosą cą kawał ki lodu, i drugi brzeg, porosł y rdzawymi pę kami wikliny. - Nie zrobicie tego - powtó rzył nieco gł oś niej. - Ja... ja... - Chciał powiedzieć, ż e jest niewinny, ale zrozumiał, ż e każ de sł owo jest już zbyteczne. I tak mu nie uwierzą. Widział to w zwę ż onych, nasią knię tych oleistym blaskiem oczach dowó dcy. I nagle poczuł, ż e mgł a przyć mił a mu oczy, a myś l stał a się mę tna i niezdolna ogarną ć tego, co się wokó ł niego dzieje. A potem wszystko stał o się jasne, jak ten spł acheć nieba wiszą cy nad czarnymi czubami wysokich jodeł. - To już koniec! I wtedy doznał takiego uczucia, jak gdyby zdarzenia cał ego jego ż ycia zawę ził y się w tę jedną chwilę, a ta jedna chwila stał a się cał ym ż yciem. I ujrzał siebie jednocześ nie w tysią cach miejsc, wś ró d tysią ca innych ludzi, w tysią cu okolicznoś ci... A potem z tej plą taniny przesuwają cych się jak filmowa taś ma obrazó w wył onił y się oczy Ewy... migdał owe, ł agodne, peł ne nieprzewidzianej obietnicy. I z daleka, jak gdyby spoza szumu rwą cej rzeki, usł yszał jej cichy gł os: - Czy naprawdę musisz iś ć na to spotkanie?
*
- Czy naprawdę musisz iś ć na to spotkanie? - Nie muszę, ale chcę. Zrozum, od tygodnia nie widział em nikogo z naszych... W ogó le nie wiem, co się dzieje... - Przecież Smyga nawet cię o to nie prosił. - Smyga ma się spotkać z Jaś kiem Lasakiem. - No wł aś nie... Wię c po co ty... Po co? - Chcę się zobaczyć z Jaś kiem. Chcę z nim pogadać. - O czym? Ostatnio siedział tu trzy godziny... - Ty tego nie rozumiesz... Po prostu chcę z nim pogadać. - Jak uważ asz... Ewa odwró cił a się ku oknu, uję ł a stoją cą na framudze butelkę z wodą i w milczeniu podlewał a kwiaty. Weranda był a peł na ł agodnego blasku i ciepł a. Przez uchylone okno szedł powiew niosą cy zapach ziemi, kory i smolistych, pę kają cych pą kó w. Sł ychać był o gł oś ne bzykanie obijają cej się o szyby osy i dalekie gwizdy lokomotywy. Bukowy oparł się o ś cianę. Z zakł opotaniem przyglą dał się Ewie. - Sł uchaj, Ewa., tyle razy prosił em cię, ż ebyś nie mieszał a się w te moje sprawy... - Twoje sprawy... - powiedział a nabrzmiał ym ż alem gł osem. - Wcią ż sł yszę: moje sprawy, moje sprawy, jak gdyby te twoje sprawy nie był y naszymi sprawami. - Nie gniewaj się, ale muszę pogadać z Lasakiem. On idzie do Polski... Chciał bym posł ać coś dla Broń ci... Ewa odwró cił a się. Spojrzał a ł agodniej. - Nie moż esz zaczekać?... Przecież stale ktoś chodzi do Polski. - Już dawno nic jej nie posł ał em. Wiesz, jak teraz... Ona siedzi u ciotki w Maruszynie. Potrzebne jej pienią dze. - Rozumiem, ale koniecznie dzisiaj? - Czy to ma jakieś znaczenie? - Nie wiem, doprawdy, ale wolał abym... Bukowy przygarną ł ją do siebie. Chwilę gł adził jej wł osy. - Powiedz, dlaczego się tak o mnie boisz? - Boję się... Coraz bardziej się boję. - Widzisz, ż e to jest nie do zniesienia. - Wiem... Ale nic na to nie poradzę. - Kiedy masz dyż ur w szpitalu? - Zaczynam o dwunastej. - To wpadnę do ciebie... Zamelduję się, ż ebyś mnie zobaczył a... Dobrze? - Dobrze... - wyszeptał a bez przekonania i mocniej przylgnę ł a do niego.
Smyga umó wił się z Lasakiem w gospodzie " Pod czterema siwkami" na dziesią tą. Był a dopiero dziewią ta, wię c Bukowy postanowił wstą pić po drodze do Komitetu. Miał bowiem otrzymać od Burzyń skiego, jednego z urzę dnikó w, nową legitymację dla Zwijacza, znajomego gó rala, któ ry niedawno przyszedł z Polski. Dzień był pogodny. Od poł udnia szedł ciepł y wiatr. Nió sł zapach zbliż ają cej się wiosny. Bukowy rozpią ł pł aszcz. Na twarzy czuł ł agodny powiew wiatru. Miną ł skwer, na któ rym stary mę ż czyzna kopał szpadlem stwardniał y przez zimę klomb. Zapachniał o gorzkawo ś wież ą ziemią i wilgotną korą. W krzewach trzepotał y wró ble, a gdzieś na pobliskim drzewie gruchał dziki goł ą b. I był o bł ę kitnawo, faliś cie, cudownie. Bukowy przypomniał sobie, ż e ma kupić papierosy. Z daleka zobaczył wielką wywieszkę: " Dohany", przecią ł wię c ulicę i skierował się do kiosku z papierosami. Kiedy zbliż ał się do drzwi, drogę zastą pił mu nieznajomy mę ż czyzna. - Przepraszam - zagadną ł po wę giersku - gdzie tu znajduje się Komitet Polskich Uchodź có w? Bukowy wyczuł w madziarskiej mowie polski akcent. Uś miechną ł się przyjaź nie i odparł po polsku: - Tu zaraz, po drugiej stronie. Mę ż czyzna spojrzał zdziwiony. - A ską d pan poznał, ż e ja Polak? Ha - zaś miał się Bukowy - bo my wszyscy mó wimy po wę giersku krakowskim akcentem. - Ja spod Lwowa - sprostował nieś miał o jegomoś ć. Był niski, barył kowaty i miał na sobie jesionkę przerobioną z wojskowego pł aszcza. Zaskoczony radoś nie nieoczekiwanym spotkaniem podją ł z werwą rozmowę: - Bo ja, panie, z obozu, z Kazinczbarczika... Staram się, ż eby przyję li, panie, syna do polskiego gimnazjum w Balaton-boglar... I ż eby nas, panie, przenieś li tam do obozu... Bo to, panie, zawsze lepiej razem. - Niech się pan nie obawia, zał atwią panu od rę ki. - Bo pawie - cią gną ł jegomoś ć z kresową wylewnoś cią - mó j syn dobrze się, panie, uczy... Do wę gierskiej szkoł y chodzi, a lepszy od samych Wę gró w... - To gratuluję. - I có rka tak samo, panie. Dostał a nagrodę od samego fö szolgabiro. Moje dzieci zdolne, panie... - To nie ma pan przynajmniej z dzieć mi kł opotó w - rzucił wesoł o Bukowy. - Ja tu na chwilę po papierosy... Jegomoś ć zdarł z gł owy czapkę, skł onił się nisko. - To ja... najserdeczniej panu dzię kuję. - Nie ma za co... Wszedł do kiosku. Kupił dwie paczki " symphonii" i wę gierską gazetę. Na pierwszej stronie ujrzał wybity tł ustymi czcionkami nagł ó wek: " Regent Miklos Horthy spotka się dzisiaj z kanclerzem Hitlerem... " Zł oż ył gazetę, wepchną ł ją w kieszeń, wyszedł. W tej. samej chwili usł yszał od strony budynku, w któ rym mieś cił się Polski Komitet, przeraź liwy krzyk, jak gdyby ktoś woł ał o pomoc. I nagle w to woł anie wdarł a się suchym ś ciegiem kró tka seria z automatu. A potem z bramy na ulicę wybiegł chwiejnym krokiem ten sam czł owiek, z któ rym przed chwilą rozmawiał. Przebiegł kilka krokó w. Naraz zatoczył się jak pijany, chwycił się za brzuch, zgią ł w pó ł i twarzą runą ł na ulicę. Za mim wyskoczył o dwó ch niemieckich ż oł dakó w w heł mach. Chwycili go za nogi, bł yskawicznie wcią gnę li do bramy. Trwał o to tak kró tko, ż e Bukowy w pierwszej chwili nie mó gł poją ć, co się stał o. Wydał o mu się, ż e to przywidzenie albo chwila halucynacji... Cofną ł się do najbliż szej bramy. Ulica nagle opustoszał a. W oknach ukazał y się wystraszone twarze. Ktoś biegł wzdł uż jezdni wybijają c podeszwami rytm przeraż enia. Jakieś dziecko zaniosł o się pł aczem. Bukowy ujrzał obok siebie starą kobietę w czarnej chuś cie na gł owie. Wyblakł ymi od staroś ci oczyma patrzył a tę po w stronę, ską d posypał y się strzał y. - Jezus Maria... Jezus Maria... - powtarzał a drż ą cym gł osem. Za jej plecami zjawił się mł ody czł owiek w robotniczym kombinezonie. Kobiecina zał amał a rę ce. - Ś wię ty Boż e, co to się dzieje? - To pani nie wie, ż e w nocy Niemcy zaję li Budapeszt - powiedział robotnik. - W imię Ojca! Niemcy? Przecie wczoraj w radiu mó wili, ż e nasz regent pojechał do Hitlera. - Widzi pani... Hitler zaprosił regenta, a tymczasem... Widzi pani, jakich mamy przyjació ł. Kobieta chwilę spoglą dał a z niedowierzaniem. Jej osypana rzadką szczeciną broda trzę sł a się, a szczę ka opadał a coraz niż ej. - Mó j Boż e - westchnę ł a - to już naszych zaczynają mordować. Robotnik ruchem gł owy pokazał w stronę Polskiego Komitetu. - Tamten to pewno Polak... Oni już rano tam byli. Strzelają do każ dego, kto wejdzie... Ale i na nas przyjdzie kolej, niech się pani nie boi... " Strzelają do każ dego, kto wejdzie... " - pomyś lał Bukowy. Ogarnę ł o go ż ał osne zakł opotanie. - " Papierosy... gdyby nie te papierosy... Co za dziwne zrzą dzenie losu... A tamten... Tamten szedł z taką ufnoś cią... Dlaczego go nie powstrzymał em?... Dlaczego to wszystko dokoł a takie dziwne, nie dają ce się przewidzieć... " Poczuł na sobie spojrzenie starowiny. Zobaczył jej mę tne oczy w czerwonych, skrofulicznych obwó dkach, a potem usł yszał drż ą cy gł os: - No widzi pan, jakie to straszne. Jaki ten ś wiat podł y... Mrukną ł coś niewyraź nie, skiną ł jej gł ową i wyszedł na ulicę.
*
Lasak nie przyszedł na spotkanie ze Smygą. Czekali pó ł godziny w ogromnym napię ciu, potem wyszli z gospody " Pod czterema siwkami" Ź le i niepewnie czuli się zamknię ci ś ró d ś cian. Teraz wspinali się stromymi uliczkami Rozsadombu, a kiedy w zacisznym zakamarku, pomię dzy rozrzuconymi na budziań skich wzgó rzach willami znaleź li wygodną ł awkę, usiedli w milczeniu. - Ale co z Lasakiem? - zapytał Bukowy. - No widzi pan, wszystko się sypie. A dzisiaj miał wyruszyć do kraju. - Naraz jego cię ż kie spojrzenie spoczę ł o na Ję drku. - Co za szczę ś cie, ż e pan przyszedł... - Chciał em pogadać z Jaś kiem. - Rozumiem... ale w tej chwili pan jest jedynym czł owiekiem... - urwał nagle i jeszcze raz popatrzył na Bukowego. - Chyba pan mi nie odmó wi? Ję drek wzruszył ramionami. - Nie wiem, o co panu chodzi. - Domyś la się pan, ż e ktoś bę dzie musiał iś ć za Lasaka - rzucił szybko, jak gdyby chciał się pozbyć balastu. - To znaczy... ja. - Niech ranie pan zrozumie. W tej sytuacji nie mam innego wyjś cia. - Przecież nie ja jeden został em. - Tak, ale gdzie ja mam ich szukać. Widzi pan, co się dzieje. Sam pan był pod Komitetem. Zarą bali tam kilku Bogu ducha winnych ludzi, tak jak tego, o któ rym pan opowiadał. Wiem ró wnież, ż e gestapo kursuje już po mieś cie i wył apuje w domach kogo popadnie. W takiej sytuacji nie mogę dł uż ej czekać, bo mam waż ną przesył kę. Bukowy zerwał spod ł awki suche ź dź bł o trawy. Ł amał je w palcach na drobne kawał ki. - Droga teraz nie bę dzie ł atwa - powiedział jakby do siebie. - Dawniej moż na był o przynajmniej spokojnie dojechać do granicy, a teraz? - Znam pana dobrze. Jestem pewny, ż e da pan sobie radę. Bukowy uś miechną ł się cierpko. - To się tylko tak mó wi. Przecież warunki zmienił y się w jednej chwili. Kto to moż e wiedzieć, jak wyglą da teraz trasa? I co się dzieje na granicy? Smyga przyjrzał mu się dociekliwiej. - Chyba pan się nie boi? Bukowy ż achną ł się. - Nie o to chodzi, panie majorze. Ale niech pan dobrze pomyś li... Nie moż na puszczać ludzi na chybił trafił. Najpierw trzeba mieć rozpoznanie. - Ma pan rację - rzucił szybko. - Ale nie bierze pan pod uwagę, ż e to cholernie pilna sprawa. Nie mogę dł uż ej czekać, czy pan mnie rozumie? - Nie, bo już znam kilka takich wypadkó w, kiedy był a niezwykle pilna sprawa, a potem... - To pan odmawia? - przerwał mu oschle. - Nie odmawiam, tylko radzę panu dobrze się zastanowić. - W takiej sytuacji nie mam na to czasu. Czy pan wie, ż e to moż e ostatnia nasza przesył ka? - Tak. Zdaję sobie z tego sprawę. - A wię c?... - I powiem panu - cią gną ł Ję drek spokojnym niemal gł osem - ż e robię to tylko dla Lasaka. Czy pan sobie przypomina, ż e on kiedyś, chyba w czterdziestym pierwszym, musiał iś ć za mnie? - Tak... Wtedy, kiedy był a ta wpadka w Popradzie, a potem odbiliś cie go z pocią gu. Pamię tam... - Naraz przysuną ł bliż ej teczkę, któ rą uprzednio poł oż ył na ł awce i rzucił niemal sł uż bowo: - Tym razem przeniesie pan duż ą sumę pienię dzy. Ś ciś lej mó wią c, dolaró w. Nie bę dzie pan miał przy sobie ż adnej obcią ż ają cej korespondencji ani dokumentó w. Tylko pienią dze... - Wystarczy - uś miechną ł się kpią co Bukowy. - Ile tego jest? - Dwadzieś cia pię ć tysię cy. - Wystarczy... - Te pienią dze dawno już powinny być w kraju. Nie posył ał bym teraz pana, gdyby to nie był o pilne. Czekają na nie. - Bukowy skiną ł tylko gł ową. Smyga chwycił go mocno za rę kę. - Szczerze mó wią c, to nawet lepiej, ż e pan z nimi idzie. Pan jest najbardziej doś wiadczony i przy tym ma pan cholerne szczę ś cie. - Dzię kuję. Szczę ś cie też moż e się skoń czyć - powiedział Bukowy w zamyś leniu. - Panu sprzyja od samego począ tku. - Poł oż ył na kolanach cię ż ką, skó rzaną teczkę, otworzył ją i wyją ł duż ą puszkę ovomaltiny, popularnej odż ywki dla dzieci i sportowcó w. Puszka był a zupeł nie nowa, szczelnie zaklejona firmową opaską. Bukowy pokrę cił z uznaniem gł ową. - Sprytnie pan to wymyś lił. Ovomaltina wzmacnia i dodaje sił - zaż artował. Potem zapytał poważ nie: - Jaką trasą mam iś ć? - To już zależ y od pana i od sytuacji. Daję panu wolną rę kę. Z jednym warunkiem - niech pan lepiej omija Zakopane... A puszkę odda pan w Rabce pani doktor Felicji Sumali. Ona mieszka w sanatorium dla dzieci przy ulicy Orkana. Zapamię ta pan? - Tak. Doktor Felicja Sumala, sanatorium dla dzieci przy ulicy Orkana - powtó rzył Bukowy. - I jeszcze hasł o: " Jestem ojcem mał ej Mał gosi". A odzew: " Mał gosia czuje się coraz lepiej". - Wycią gną ł z kieszeni mał y kartonik. - Na wszelki wypadek zapisał em to panu na kartce. Niech pan się dobrze nauczy, a potem zniszczy. Bukowy trzymał chwilę kartonik i przypatrywał się wielkim, zamaszyś cie skreś lonym literom, a myś li jego stał y się gę ste i niepokoją ce. Ten drobny arkusik papieru wywoł ał z jego pamię ci zdarzenia ostatnich lat. Ile to razy wrę czano mu taki wł aś nie skrawek papieru, gdzie wś ró d kilkunastu, kilkudziesię ciu liter mieś cił a się zapowiedź dni peł nych niebezpieczeń stw, trudu, znoju, niepokoju, niby nie odczytany szyfr nie zbadanego losu. Zł oż ył kartkę... - I co dalej? - zapytał cicho. - No wł aś nie... - powiedział przecią gle Smyga. - Gdybym to wiedział. - Pytam, co bę dzie ze mną? - uś miechną ł się Bukowy. - A... rozumiem. Chodzi panu o pań ski stosunek sł uż bowy. - Rozł oż ył szeroko rę ce. - Panie Ję drku, có ż ja teraz mogę panu powiedzieć. Już panu wspomniał em, ż e to moż e nasza ostatnia przesył ka, ostatnia tura... Po wykonaniu tego zadania zwalniam pana z wszelkich obowią zkó w... Moż e pan zostać w kraju. - Tak... mogę zostać w kraju. A jeż eli wró cę? - Nic panu w tej chwili nie mogę powiedzieć. Czy ja wiem, co bę dzie z nami, z organizacją... Moż emy się ewentualnie umó wić, ż e zostawię dla pana wiadomoś ć u Soosa w antykwariacie. Ale kto to moż e wiedzieć, czy Soosa też nie zwiną. - Nie pomyś lał em o tym... A pan? Co pan zamierza robić? - Ja? - zastanawiał się chwilę. - No có ż... Ja muszę czekać na rozkazy... A tymczasem uważ ać, ż eby mnie nie nakryli. - A nasi chł opcy? Smyga tak spojrzał, jak gdyby nie zrozumiał pytania. - No, kurierzy - dorzucił twardo Bukowy. - A... chł opcy - uś miechną ł się. - O nich niech pan się nie martwi. Oni dadzą sobie radę. - Naraz wstał i w poś piechu zaczą ł zapinać palto. - Przepraszam pana. Umó wił em się z szefem. Kiedy pan wyrusza? - Postaram się jak najszybciej. Chyba wieczorem. Smyga wycią gną ł szeroką, koś cistą dł oń. - Panie Ję drku, co tu mó wić, nie bardzoś my się zgadzali... - I nie bardzo lubili - dorzucił cierpko Bukowy. - O, nie... ja pana zawsze bardzo cenił em... Nie wiem, czy się kiedyś jeszcze spotkamy... Ale jeż eli ma pan do mnie ż al, to niech mi pan wybaczy. - I pan mnie, panie majorze. Major dł ugo przytrzymywał dł oń Ję drka w swojej dł oni. - I... zł am kark, chł opcze! Ale trzymaj się. " Trzymaj się "... - powtó rzył w myś li i bolesny skurcz ś cisną ł jego gardł o. Chciał coś powiedzieć, lecz w gorzkim odrę twieniu spoglą dał tylko, jak Smyga oddalał się. Szedł coraz szybciej, jak gdyby uciekał, jakby się bał, ż e Bukowy go jeszcze zatrzyma. Ję drek nie ruszał się z miejsca. Czuł, ż e się dł awi. A kiedy tamten zginą ł za zakrę tem, wyszeptał bezgł oś nie: - Za tyle lat poniewierki... Za tyle lat...
*
" Co ja jej powiem? " - pomyś lał, kiedy po dwunastej wchodził do szpitala. Korytarz był dł ugi, pusty i przeraź liwie biał y. Sł yszał wyraź nie odgł os swoich krokó w na wykł adanej kafelkami podł odze, a w mijanych drzwiach widział mę tne odbicie swej postaci i wcią ż powtarzał: " Co ja jej teraz powiem"? Szedł coraz wolniej, jak gdyby chciał odwlec chwilę spotkania. Czuł narastają ce, ż ał osne zakł opotanie. Naraz oszklone drzwi uchylił y się, a w progu zobaczył znajomą sylwetkę doktora Szabolcsay'ego. - Ach, to pan... - przywitał go zaskoczony lekarz. Zdarł okulary i swoim zwyczajem zaczą ł czyś cić szkł a poł ą lekarskiego kitla. - Niech pan chwilę poczeka, zaraz zawoł am siostrę Ewę. - Chciał zawró cić, lecz zatrzymał się w poł owie zamierzonego obrotu i zapytał: - No, co pan na to wszystko? Ł adnie nas urzą dzili. - To był o do przewidzenia - powiedział spokojnie Bukowy. - Ale w ten sposó b! - w gł osie doktora brzmiał o oburzenie. - Sł yszał pan, podobno w nocy przyjechał y z Wiednia dwa turystyczne pocią gi... Ł adni turyś ci! W walizkach mieli broń i umundurowanie... I proszę sobie wyobrazić zaję li miasto bez jednego strzał u. - Nasuną ł na nos okulary i tak spojrzał, jak gdyby oczekiwał od Bukowego komentarza. Ten jednak milczał. ~ A pan?... - zapytał lekarz nieco zdziwiony. - Nie boi się pan, ż e pana aresztują? Bukowy uś miechną ł się nikle. - Postaram się, ż eby mnie to nie spotkał o. - Bo nie wiem, czy pan sł yszał - cią gną ł podniecony lekarz. - Gestapo szaleje w mieś cie. Aresztowali już kilku naszych deputowanych i wielu ludzi z opozycji. Niech pan na siebie uważ a... A gdyby miał pan jakieś kł opoty, to proszę zwró cić się do mnie... - Dzię kuję, panie doktorze. W tej chwili w koń cu korytarza ukazał a się Ewa. Doktor uznał, ż e jego obecnoś ć jest zbyteczna. - Niech pan uważ a - rzucił na poż egnanie. - I proszę pamię tać, ż e jest pan wś ró d przyjació ł. - Dzię kuję... Ewa ujrzał a go z daleka. Zbliż ył a się drobnym krokiem, jak gdyby chciał a biec. - To ś wietnie, ż e przyszedł eś, bo umierał am ze strachu... - powiedział a, wycią gną wszy do niego rę ce. Ują ł jej dł onie, uś cisną ł je mocno. I nagle bez zastanowienia, prosto i niemal brutalnie powiedział: - Ewa, ja dzisiaj wyruszam do kraju. Drgnę ł a, jak gdyby ją coś boleś nie ukł uł o. - Dzisiaj?... A co się stał o? - Lasak nie przyszedł na spotkanie. Muszę iś ć za niego. Wyrwał a dł onie z jego uś cisku i uniosł a je do twarzy. - A tak cię prosił am, ż ebyś nie szedł... Miał am przeczucie. - Sł uchaj, moż e to lepiej, ż e w tej sytuacji nie bę dę w Budapeszcie. - Lepiej? - spojrzał a przez pę cznieją ce pod powiekami ł zy. - A ja zostanę sama. Boż e! - westchnę ł a boleś nie. - Ty wcią ż tylko znikasz i znikasz. Jesteś, a wł aś ciwie cię nie ma. Zjawiasz się, ż eby się poż egnać... A ja w wiecznym strachu... - Nagle zwiotczał a i oparł a gł owę o jego ramię. Obją ł ją ł agodnie. Pod dł onią czuł drgają ce w bezgł oś nych spazmach jej plecy.
|
|||
|