Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ TRZECIA 6 страница



- Ach, to ty Marysiu - powiedział z ulgą. Otworzył a szerzej drzwi i przepuś cił a go do ś rodka.

- Jasiek Lasak wró cił z Zakopanego - zako­munikował a sł uż biś cie.

- Sam przyszedł?

- Tak.

- A Bukowy?

- Ję drek był u sió str Novomeskich, a potem po­szedł do Zakopanego.

- A ten facet z Warszawy?

- Został w Zakopanem.

- To dobrze - powiedział z ulgą.

Marysia zatrzepotał a gę stymi jak szczoteczki rzę sami.

- I był am u pani Bako.

- I co?

- Wypuś cili doktora Bako.

- Dziewczyno! - zawoł ał Obertyń ski. - Dla­czego mi dopiero teraz o tym mó wisz? Wi­dział aś go?

- Tak. Powiedział, ż ebyś my byli spokojni. Je­go aresztowali zupeł nie przypadkowo w sprawie jakiejś afery finansowej szwajcarskiej firmy eksportowo-importowej " Atlas". Po prostu jakaś fa­talna pomył ka.

Obertyń ski przymkną ł na chwilę oczy.

- Pomył ka - wyszeptał w zamyś leniu. - Gdzie jest Lasak? - zapytał po chwili.

- Jak zwykle, u Beli Ujlakiego.

- To wal szybko po taksó wkę. I spiesz się, bo nie mamy czasu.

 

*

 

Bela Ujlaki mieszkał na ulicy Barcs, blisko cen­tralnego punktu Pesztu - skrzyż owania ulicy Ra­koczego z Wielkimi Bulwarami. Od pewnego cza­su kurierzy, któ rzy przybywali z Polski, zatrzy­mywali się w jego mieszkaniu. Oż eniony był bo­wiem z Polką, któ ra z wielkim poś wię ceniem i za­pał em pomagał a polskim uchodź com.

O tej porze taksó wka wiozą ca Obertyń skiego z Marysią z trudem przedzierał a się przez mkną cy bulwarami sznur autobusó w, cię ż aró wek i samo­chodó w. Obertyń ski niecierpliwił się. Stale spo­glą dał na zegarek i ponaglał kierowcę, by się spieszył. Od chwili, gdy usł yszał o wypuszczeniu doktora Bako, zaczą ł pową tpiewać o celowoś ci decyzji w sprawie Krystyny Hemerling. Teraz miał nadzieję, ż e poczta, któ rą przynió sł z Zako­panego Lasak, wiele mu wyjaś ni.

- No, nareszcie - odetchną ł z ulgą, kiedy za­trzymali się przed starą, czynszową kamienicą na ulicy Barcs.

Wbiegli na schody, na drugim pię trze skierowali się do oszklonej galerii, cią gną cej się wzdł uż cał ego budynku. Marysia nacisnę ł a guzik dzwonka. W ku­chennym oknie wychodzą cym na galerię ukazał a się drobna twarz pani Hanki. Gospodyni, ujrzawszy Marysię, szybko wpuś cił a ich do mieszkania.

- Jest Jasiek? - zapytał zdyszany Obertyń ski.

- Jasiek ś pi. Przyszedł bardzo zmę czony.

- To niech pani go obudzi. Waż na sprawa.

Pani Hanka z wyrzutem spojrzał a na przyby­szó w. Nie powiedziawszy sł owa, uniknę ł a za drzwiami. Po chwili wpuś cił a ich do pokoju. Lasak siedział na ł ó ż ku, gwał townymi ruchami prze­cierał zaspane oczy.

- Miał aś przyjś ć dopiero wieczorem - powie­dział do Marysi, ziewają c przecią gle, ale kiedy za jej plecami ujrzał Obertyń skiego, znieruchomiał ze zdziwienia.

- Gdzie pan spotkał Bukowego? - zagadną ł puł kownik.

- U Novomeskich. Czekał tam na mnie i Mi­ka.

- Trasa czysta?

- Tak. Przeszedł em zupeł nie spokojnie.

- A dlaczego Ję drek poszedł do Zakopanego?

- Chciał się porozumieć z panią Twardoszową w sprawie tej kobiety, któ rą przeprowadzał Wł adek. - W kró tkich sł owach opowiedział przebieg rozmowy z Bukowym, a potem zakoń czył: - Miał sprawdzić, z czyjego polecenia Wł adek zgo­dził się ją przeprowadzić.

Obertyń ski podszedł do niego, mocno chwycił go za ramię.

- Czł owieku, to bardzo waż ne. Jesteś pewny, ż e Twardoszową skierował a tę kobietę do Wł adka?

- Tak mi mó wił a - odparł. - A zresztą na­pisał a coś do pana. Moż e i o tym coś bę dzie. - Podszedł szybko do leż ą cego na krześ le plecaka. Z bocznej kieszeni wyją ł starannie zapakowany bandaż. Podają c go puł kownikowi, dodał: - Mó ­wił a, ż e trzeba tylko zanurzyć w occie. Nie pisał a kodem, bo się bardzo spieszył a.

Obertyń ski wydarł zwitek bandaż a z rą k Lasaka.

- Marysiu, przynieś ć ocet i jakieś naczynie. Dziewczyna zniknę ł a w korytarzu, tymczasem"

Obertyń ski zerwał z bandaż a papierową opaskę.

- To nasz stary sposó b - powiedział jakby do siebie. - Nie bardzo bezpieczny, no ale tym ra­zem...

- Dobry sposó b - przerwał mu Lasak. - Nikt się nie domyś li, ż e na bandaż u moż na pisać listy. A ten goś ć z Warszawy - dodał po chwili - został w Zakopanem.

- Dobrze zrobił, bo nie mamy poł ą czenia ra­diowego.

W tym momencie zjawił a się Marysia z butel­ką octu i porcelanową miską. Obertyń ski wyrwał jej z rą k miskę. Chwilę szamotał się z korkiem. Wycią gną ł go zę bami, potem nalał do miski octu, rozwiną ł bandaż i zanurzywszy go w pł ynie, wol­no przesuwał go przez miskę. Na biał ej taś mie bandaż a zaczę ł y wystę pować sinawe litery. W miarę upł ywu czasu Obertyń ski coraz szybciej przesuwał bandaż mię dzy palcami, a na jego twa­rzy odbijał o się coraz wię ksze napię cie. Wreszcie odrzucił bandaż i zwró cił się do Marysi:

- Zatrzymał aś tę taksó wkę na dole? Ł ą czniczka wzruszył a ramionami.

- Przecież pan nie kazał.

- To zł ap nową, ale piorunem. Jedziemy do Csilaghegy.

 

*

 

Wichniewicz zatrzymał wó z w akacjowym za­gajniku. Był o duszno i parno. W zasiekach prze­siewają cych ś wiatł o gał ę zi ś piewał y ptaki. Pachnia­ł o wię dną cą już trawą.

- Dalej nie da już rady - powiedział do Kry­styny.

Skinę ł a tylko gł ową. Pomó gł jej wysią ś ć z samochodu. Szli chwilę przez akacjowy zagajnik po twardej i popę kanej glinie. Potem nagle spoza kę py drzew wył onił a się stara cegielnia, a nad nią garbate wzgó rze poroś nię te dzikimi krzakami. Wą ­ską ś cież ką wspię li się na zwał y zeschnię tej na beton gliny. Dookoł a w lekkim powiewie wiatru szeleś cił y bujne chwasty. I mał y, zwinny czyż yk uwijał się wś ró d dojrzał ych ostó w. Niż ej był y sta­re zabudowania: sczerniał e od sł oń ca ś ciany, dach wygię ty jak grzbiet starej, koś cistej szkapy, ster­ta rozmytej, nie wypalonej cegł y, zardzewiał e po­wyginane szyny, porzucone wagoniki, zwoje przewodó w, niby wyrwane z ziemi ż ył y, a wszy­stko w bujnych, wysuszonych, szeleszczą cych sypko chwastach.

W tym posę pnym, martwym krajobrazie poł y­skiwał a czarna tafla wody, zastygł a w gliniance jak atrament, odbijają ca w sobie kawał nieba i zarys widnieją cego na horyzoncie wzgó rza.

Cał y czas szli w milczeniu. Nie spojrzeli nawet na siebie. Naraz Wichniewicz zatrzymał się przed walą cą się szopą. Nad wyrwanymi z zawiasó w drzwiami wisiał na jednym gwoź dziu szyld, któ ­rego zatartych liter nikt jednak nie zdoł ał by od­czytać. Wichniewicz wszedł po spró chniał ych stopniach. Krystyna zatrzymał a się na chwilę, jak gdyby chciał a się cofną ć, lecz wnet ruszył a za nim. Weszli do sieni. Deski zatrzeszczał y pod stopami i nagle powiał o wilgocią i chł odem.

Krystyna drgnę ł a.

- Gdzie mnie pan prowadzi? - zapytał a ci­cho.

- To wł aś nie tu - odparł nieswoim gł osem.

W tej chwili szare, ł uszczą ce się farbą drzwi uchylił y się gwał townie, a w progu staną ł Smyga. Chwilę przyglą dał się Krystynie z drapież ną do­ciekliwoś cią. W jego oczach pojawił się szklisty bł ysk.

- To ze mną pani ma się spotkać - powiedział cicho, lecz dobitnie i kanciastym ruchem wskazał drzwi.

Krystyna uniosł a rę kę, jakby chciał a go przy­witać, lecz on skiną ł tylko gł ową w kierunku drzwi. Kobieta posł ał a Wichniewiczowi peł ne zdziwienia spojrzenie. Tamten jednak nie patrzył na nią. Zawahał a się...

- No, proszę - gł os Smygi zabrzmiał rozkazu­ją co.

Wzruszył a ramionami, jakby chciał a otrzą sną ć coś z siebie, i szybkim krokiem weszł a do ś rod­ka. Był o to pomieszczenie biurowe dawnego kan­toru. W pó ł mroku widniał o zabite deskami okno. Kilka starych, poł amanych mebli - stó ł, krzesł o, biurko, wieszak na ubrania - oplatał a gę sto pa­ję czyna, na podł odze leż ał y zdeptane gazety, roz­prute teczki z biurowymi aktami. Zalatywał o stę chlizną, gniją cymi deskami. Przez szpary w deskach są czył o się ż ó ł te ś wiatł o, w któ rym niby zł ociste ł uski, wirował drobny jak puder kurz.

Krystyna weszł a pewnym krokiem, jak czł o­wiek zdecydowany na wszystko, lecz nagle za­trzymał a się. W ką cie pokoju zobaczył a bowiem drugiego mę ż czyznę. Stał oparty o ś cianę, z rę ­kami splecionymi na piersi i bacznie się jej przy­glą dał. Cofnę ł a się i wydał a cichy okrzyk.

- Niech się pani niczego nie obawia - powie­dział nieco kpią co Smyga. - Tu sami swoi.

Krystyna cofnę ł a się jeszcze o pó ł kroku. Obej­rzał a się, lecz natrafił a na nie znoszą cy sprzeciwu wzrok Wichniewicza. Chwilę stał a w trwoż nym zakł opotaniu, lecz nagle wyprostował a się, unio­sł a gł owę i powiedział a pewnym gł osem:

- Mam wiadomoś ci z toru. Pegaz bę dzie bie­gał w drugiej gonitwie...

Smyga zamienił z tym drugim szybkie spojrze­nie. Zdawał się być zaskoczony, lecz wnet zmar­szczył czoł o i rzucił ostro:

- Tym razem pani nas nie wykoł uje. Gdzie pani ma swó j paszport?

Kobieta drgnę ł a, odwró cił a się i krzyknę ł a nie­mal w stronę Wichniewicza:

- Doką d pan mnie przyprowadził?

- Ciszej! - Smyga doskoczył do niej i jed­nym szarpnię ciem wydarł jej z rą k torebkę.

Krystyna zatoczył a się i oparł a o wyklejoną tapetą ś cianę. Powoli uniosł a dł onie do twarzy, jak gdyby chciał a się na chwilę ukryć za nimi. Wolnym ruchem przetarł a twarz, a gdy oderwał a od niej rę ce, patrzył a zuchwale i wyzywają co.

- Mam wiadomoś ci z toru... Pegaz...

- Ciszej! - przerwał jej Smyga. Otworzył torebkę i szybkim ruchem wyszarpną ł z niej pa­szport. Naraz uś miechną ł się zł oś liwie. - Frä u­lein Kristin Hemerling, obywatelka Niemieckiej Rzeszy...

Krystyna przerwał a mu napię tym do ostatecz­noś ci gł osem:

- Niech pan mnie wysł ucha. Mam wiadomoś ­ci z toru. Pegaz...

- Spokojnie! - Smyga doskoczył do niej. Chwycił ją mocno za ramię.

Z ką ta odezwał się matowy, nieco drż ą cy gł os te-go drugiego:

- Najpierw niech pani wyjaś ni, co był o z Wł adkiem Mrowcą... I kim pani jest?

Krystyna szarpnę ł a się, lecz nie wyswobodził a się z mocnego chwytu Smygi.

- Wszystko wyjaś nię - powiedział a niemal spokojnie - lecz najpierw muszę być pewna, z kim rozmawiam. - Przymknę ł a oczy, jak gdyby chciał a zebrać nowe myś li i sił y. Potem powie­dział a akcentują c każ de sł owo: - Mam wiado­moś ci z toru. Pegaz bę dzie...

- Doś ć tego - przerwał jej brutalnie Smyga. Puś cił ją, podszedł do biurka i nagle z kieszeni wyrwał pistolet. - Daję pani pię ć minut.

- Niczego ode mnie się nie dowiecie.

- Daję pani jeszcze pię ć minut i szansę... Tyl­ko musi pani wszystko powiedzieć... - Wolnym ruchem zdją ł z przegubu zegarek i poł oż ył go na biurku.

Krystyna Hemerling opuś cił a na chwilę gł owę, lecz wnet uniosł a ją i spojrzał a ś miał o w oczy Smygi.

- Ostatni raz powtarzam: mam wiadomoś ci z toru. Pegaz bę dzie biegał w drugiej gonitwie.

Smyga uś miechną ł się nikle i skierował wzrok na zegarek.

- Niech pani nie traci czasu. Upł ynę ł o już pó ł minuty...

Wichniewicz, któ ry stał najbliż ej drzwi, usł y­szał daleki odgł os czyichś krokó w. Brzmiał y one coraz wyraź niej, jak gdyby ktoś szedł po ł amli­wym lodzie. Uchylił lekko drzwi i w tej samej chwili wś ró d wysokich chwastó w zobaczył bie­gną cego Obertyń skiego, a za nim Marysię.

Dał prawie niewidoczny znak Smydze. Ten in­stynktownie wysuną ł przed siebie pistolet.

- Nasi - powiedział cicho Wichniewicz. Krystyna drgnę ł a, odwró cił a się, jak gdyby oczekiwał a nowej napaś ci. Kroki zadudnił y teraz zupeł nie wyraź nie. Wnet zatrzeszczał y przegnił e stopnie schodkó w, a w szparze uchylonych drzwi wszyscy ujrzeli biegną cego Obertyń skiego. Wich­niewicz otworzył mu szerzej. Puł kownik wpadł do ciemnego pokoju, a gdy ujrzał przed sobą ko­bietę, opuś cił nagle rę ce gestem, w któ rym mo­ż na był o wyczuć ogromną ulgę.

- Niech pani powie hasł o - wykrztusił zdy­szany.

- Mam wiadomoś ci z toru. Pegaz bę dzie bie­gał w drugiej gonitwie - wyszeptał a z trudem.

Obertyń ski zbliż ył się.

- A my jednak stawiamy na Menueta - rzu­cił szybko, jak gdyby bał się straty czasu.

Krystyna westchnę ł a gł ę boko. Nagle jej ciał o zwiotczał o. Zachwiał a się, lecz nie upadł a, tylko oparł a się ramieniem o ś cianę i przylgnę ł a policz­kiem do chropowatych desek.

- Boż e, Boż e... co ja przeż ył am... Obertyń ski podszedł do niej, poł oż ył delikatnie dł oń na jej ramieniu.

- Niech się pani uspokoi. Proszę... Teraz już wszystko w porzą dku... Już dobrze... - Naraz zwró cił się do oniemiał ych ze zdumienia i powie­dział: - Panowie, zostawcie nas samych.

 

*

 

- Wyjdź my stą d. Tu strasznie duszno - po­wiedział a po chwili Krystyna. Wyprostował a się, mię kkim, delikatnym ruchem poprawił a wł osy, a potem podeszł a do torebki leż ą cej na biurku. Wyję ł a z niej paczkę papierosó w.

Obertyń ski podał jej ognia.

- Widzi pani - rzucił ł agodnie - jedno po­tknię cie, jedno nieprzewidziane zdarzenie powo­duje cał y ł ań cuch nieporozumień i bł ę dó w. Ogromnie mi przykro, ż e tak się stał o, ale niech mi pani wierzy, nie mogliś my inaczej... - urwał nagle i sam zapalił papierosa.

- Chodź my stą d - powtó rzył a zmę czonym gł o­sem.

Wyszli z zatę chł ej szopy na przestrzeń falują cą zł ocistym upał em. Kiedy przedzierali się przez wysokie osty, z szeleszczą cego gą szczu podrywał y się motyle, trzmiel buczał miodowo, szybują c nad ich gł owami, w krzewach ś piewał y ptaki. Wą ską ś cież ką podeszli na zbocze. Tutaj w cieniu leż ał zwalony pień starej topoli. Krystyna usiadł a. Chwilę patrzył a na przymglony pł at bł ę kitu, jak gdyby chciał a przywró cić go swej ś wiadomoś ci.

Obertyń ski spoglą dał na nią z zakł opotaniem.

- Mieliś my szczę ś cie - zaczą ł oglę dnie - dzi­siaj wł aś nie wró cił kurier z Zakopanego i przy­nió sł wiadomoś ci od pani Twardoszowej...

Spojrzał a z niedowierzaniem.

- Chyba duż o wcześ niej miał pan wiadomoś ci przez radio.

- Niestety, nie. Po wyjś ciu pani z Zakopanego został a przerwana ł ą cznoś ć z Warszawą.

- Ach! - zachł ysnę ł a się wł asnym oddechem. - Teraz zaczynam rozumieć.

- Na szczę ś cie pani Twardoszowa był a na tyle przezorna, ż e przez kuriera uprzedził a nas o pani przybyciu i podał a hasł o. Kurier przyszedł dopie­ro dzisiaj, wię c pani rozumie...

- Niezupeł nie, bo wszystko jest bardzo dziw­ne.

- I przykre, niestety... Mam zbyt ską pe wia­domoś ci od Twardoszowej. Szczerze mó wią c, nie wiem, w jakim celu pani przyszł a do Budapesztu. Czy pani jest Niemką?

- Nie - zaprzeczył a ż ywo.

- Ale paszport...

- Paszport mam niemiecki... Ale niech pan mnie posł ucha. Jestem Polką. Urodził am się w Wiedniu, ale moi rodzice byli Polakami i wycho­wał am się w Polsce. Po ś mierci ojca matka moja wyszł a powtó rnie za mą ż za Austriaka, któ ry ma do tej pory przedstawicielstwo wiedeń skiej firmy w Warszawie. Moi koledzy szkolni wcią gnę li mnie do konspiracji i poradzili, ż ebym przyję ł a nazwi­sko ojczyma i obywatelstwo Trzeciej Rzeszy. Czy pan mnie dobrze zrozumiał?

- Tak - powiedział w zamyś leniu Obertyń ski. - Ale dlaczego, mają c paszport niemiecki, zdecydował a się pani iś ć przez zieloną granicę?

- Ale pan niecierpliwy - powiedział a nieco przekornie. - W Warszawie pracował am w biu­rze podró ż y " Mitteleuropa Reise Bü ro". Miał am kontakty z dyrekcją kolei. Przenosił am waż ne wiadomoś ci o transportach wojskowych. Niestety, ostatnio wyczuł am, ż e mnie podejrzewają. Po pro­stu zaczą ł mi się grunt palić pod nogami. Moi przeł oż eni z konspiracji postanowili, ż e dł uż ej nie mogę zostać w Warszawie.

- Rozumiem - uś miechną ł się Obertyń ski - stą d kontakt z panem Hausnerem.

- Muszę przyznać, ż e zebraliś cie o moim poby­cie dokł adne wiadomoś ci.

Obertyń ski rozł oż ył szeroko rę ce.

- Co robić? To nasz obowią zek.

- Tak... - rzucił a cierpko - ale nie wiedzie­liś cie, ż e przyniosł am dla was niezwykle waż ne materiał y dotyczą ce rozkł adó w jazdy pocią gó w wojskowych w Gubernatorstwie i na wschodzie.

- Gdzie je pani ma? - zapytał z zawodową dociekliwoś cią.

- Niech się pan nie obawia. Po przyjeź dzie do Budapesztu dobrze je ukrył am. Otrzyma pan je jeszcze dzisiaj.

Obertyń ski zaczą ł krą ż yć wokó ł pnia posuwi­stym krokiem.

- Co za pech! - uderzył pię ś cią w rozwar­tą dł oń. - Co za fatalny pech! Jedno niepo­wodzenie na granicy, a mielibyś cie okropne kom­plikacje...

- Komplikacje? - zdziwił a się Krystyna.

- Oboję tne, jak to nazwiemy. Jednym sł owem, tragiczny splot wydarzeń. A wszystko zaczę ł o się wtedy na granicy wę giersko-sł owackiej. Pani wie, ż e Wł adek...

- Tak - przerwał a mu szybko i nagle jej gł os stał się matowy, wezbrany ż alem. - Jestem pewna, ż e Wł adek poś wię cił się dla mnie. To był o tak nieoczekiwane. Pan sobie nie wyobraż a. Noc... zupeł nie ciemno i nagle strzał y. Wł adek ś cią gną ł na siebie poś cig. Zgubiliś my się. Nie wie­dział am, co robić. Cał ą noc przeleż ał am w lesie, a rano spotkał am wę gierskiego gajowego. Dał am mu pierś cionek. Jakiś przyzwoity czł owiek. Od­prowadził mnie na stację, kupił bilet. No i w ten sposó b znalazł am się w Budapeszcie...

Obertyń ski pokrę cił z podziwem gł ową.

- Trzeba przyznać, ż e zachował a się pani bar­dzo przytomnie. Pierwsze kroki skierował a pani oczywiś cie do Hausnera.

- Nie miał am innego wyjś cia. Z Hausnerem spotykał am się czę sto w Warszawie. On zał atwiał u nas rozmaite sprawy.

- Czy nie obawia się pani, ż e on moż e...

- O nie... - przerwał a mu stanowczo - pan nawet nie domyś la się, ż e wł aś nie on niejedno­krotnie wam pomagał.

- Hausner? - zdziwił się Obertyń ski.

- Wł aś nie Hausner. Otrzymaliś cie od niego bar­dzo waż ne wiadomoś ci za poś rednictwem doktora Bako.

Obertyń ski trzepną ł się dł onią w udo.

- Proszę! To dopiero niespodzianka!

- Mam nadzieję, ż e pan o tym natychmiast zapomni. I teraz już nie zdziwi się pan, ż e za po­ś rednictwem doktora Bako szukał am z wami kon­taktu.

- O, widzi pani - podją ł z werwą - jeszcze jeden fatalny zbieg okolicznoś ci. W tym czasie Bako zostaje aresztowany. Czy pani dziwi się, ż e wią zaliś my ten fakt z przybyciem pani do Buda­pesztu?

Krystyna wzruszył a ramionami.

- Po tym, co tutaj przeż ył am, niczemu się nie dziwię.

- Ale pani wie, ż e doktor Bako został już zwol­niony.

- Dzię kuję za informację - powiedział a cierp­ko. - Wiedział am wcześ niej od panó w.

Obertyń ski zapalał nowego papierosa. Chwilę zwijał go w palcach.

- To dziwne - powiedział w zamyś leniu. - Nie wiem, jak to nazwać: seria pechowych zda­rzeń, splotó w okolicznoś ci, niepowodzeń... W każ ­dym razie trafił a pani na czas, kiedy wszystko zwraca się przeciwko nam, a tym samym zwraca­ł o się przeciwko pani.

- Czy to tylko splot okolicznoś ci? - zapytał a z naciskiem.

- Nie wiem, ale proszę uważ nie sł uchać. Pani z Wł adkiem wpada na patrol na granicy, aresztu­ją Bako, przerywa się ł ą cznoś ć z Warszawą, a do tego ostatnia wiadomoś ć: aresztowali naszych ł u­dzi w Bukareszcie.

Krystyna spojrzał a uważ niej.

- W tej sprawie mam dla pana niezwykle wa­ż ną wiadomoś ć. Czł owiek, za poś rednictwem któ ­rego utrzymujecie ł ą cznoś ć z Istambuł em, pracu­je dla niemieckiego wywiadu.

- Dargen! - zawoł ał zdumiony Obertyń ski.

- Wł aś nie on.

- Ską d pani wie?

- Z bardzo dobrego i pewnego ź ró dł a. Ale wy­baczy pan, nie mogę tego powiedzieć.

- Rozumiem... rozumiem... - Nagle pomyś lał ż e to od Hausnera albo za jego poś rednictwem Krystyna zdobył a tę informację. - Dargen - po­wtó rzył zaciskają c mocno zę by. - Tego się nie spodziewał em. Oczekujemy go w tych dniach w Budapeszcie...

- Wł aś nie dlatego - wtrą cił a Krystyna - tak bardzo zależ ał o mi na skontaktowaniu się z wami.

- Teraz już wszystko rozumiem - powtó rzył i nagle pogodniej spojrzał na Krystynę. - Tym razem, mam nadzieję, nie popeł nimy ż adnej po­mył ki.

 




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.