|
|||
CZĘŚĆ TRZECIA 5 страница" A wię c przyszł a na spotkanie z Antkiem" - pomyś lał, kiedy znalazł się po przeciwnej stronie ulicy. Przez niewielki pasaż przeszedł na naddunajskie bulwary, a potem spieszą c się, by tymczasem Krystyna nie ulotnił a się z baru, okrę ż ną drogą znalazł się znowu przed " Bolero". Okna był y szczelnie zasł onię te, tylko zł otawy odblask na szybach i przytł umione tony dwó ch fortepianó w ś wiadczył y o tym, ż e wewną trz lokalu trwa zabawa. Podszedł do upatrzonej poprzednio ł awki, usiadł z wnikliwoś cią zawodowego wywiadowcy, obserwował wyjś cie z baru. Czekał doś ć dł ugo. W tym czasie przez kryształ owe drzwi baru przewijali się rozmaici ludzie, przeważ nie samotni mę ż czyź ni. Szwajcar w szamerowanej zł otem liberii przepuszczał ich, kł aniają c się gł ę boko. Krystyna Hemerling dł ugo nie zjawiał a się. Wreszcie na tle oś wietlonych drzwi ujrzał jej smukł ą sylwetkę. Szł a tym swoim wolnym, nieco rozkoł ysanym krokiem. Kierował a się prosto do ukrytego za rogiem samochodu Hausnera. Molnar ruszył na jej spotkanie. Zdawał o się, ż e go w ogó le nie zauważ ył a, dopiero kiedy trzy kroki przed nią zatrzymał się, uniosł a lekko gł owę i obrzucił a go przelotnym spojrzeniem. - Przepraszam - zatrzymał ją. Odgią ł klapę marynarki i pokazał policyjny znaczek. - Czy mogę panią prosić o dokumenty? Mó wił po wę giersku, wię c Krystyna nie zrozumiał a go. Uczynił a taki ruch, jak gdyby go chciał a miną ć, lecz on zastą pił jej drogę. - Czego pan sobie ż yczył - zapytał a ostro po niemiecku. - Jestem z policji. Proszę o dokumenty - powiedział uprzejmie tym samym ję zykiem. Krystyna drgnę ł a, cofnę ł a się o pó ł kroku i tak spojrzał a na Molnara, jak gdyby go dopiero teraz zobaczył a. - Nie rozumiem... - wyszeptał a. - O co wł aś ciwie panu chodzi? - Przepraszam panią... to tylko formalnoś ć... Wolnym ruchem się gnę ł a po torebkę, lecz nie otworzył a jej. Jeszcze raz otaksował a go wzrokiem i nagle powiedział a ostrzej: - Tu niedaleko czeka na mnie jeden pan. Moż e pan bę dzie uprzejmy odprowadzić mnie do niego. Komisarz skł onił się z wyszukaną grzecznoś cią. - Bardzo chę tnie to uczynię, wcześ niej jednak prosił bym panią o wylegitymowanie się. Krystyna zawahał a się, lecz po chwili szybkim ruchem otworzył a torebkę, wycią gnę ł a z niej paszport i podał a go Molnarowi. Ten już z daleka na okł adce paszportu zobaczył niemieckiego orł a ze swastyką. Wolnym ruchem się gną ł po paszport. Przyś wiecił latarką. Otworzył... - Kristin Hemerling - przeczytał przytł umionym gł osem - urodzona w Wiedniu dnia dziesią tego maja tysią c dziewię ć set pię tnastego roku... Obywatelka Rzeszy Niemieckiej... - Zgadza się - przerwał a mu oschle. - Czego pan chce się jeszcze dowiedzieć? Molnar przesuną ł snop ś wiatł a z paszportu na jej twarz. Ujrzał jej przymruż one oczy, zaciś nię te usta. - Przepraszam... ale gdzie pani teraz mieszka? - Ja... - zawahał a się. - Chwilowo u znajomych... Dzisiaj dopiero przyjechał am z Wiednia. - I nie jest pani zameldowana. - Powtarzam, ż e dzisiaj wieczorem przyjechał am z Wiednia. Zamkną ł paszport i oddał go wł aś cicielce. - Jeszcze raz panią przepraszam - skł onił się lekko. - I przypominam, ż e jutro powinna się pani zameldować. - Tak. Dzię kuję panu - rzucił a szybko i nie chowają c paszportu ruszył a przed siebie.
Na drugi dzień rano Wichniewicz chciał się jak najszybciej skontaktować z Obertyń skim. Czynił to zwykle za poś rednictwem ł ą czniczki Marysi. Tym razem jednak nie zastał jej w domu. Postanowił wię c zaryzykować i, wbrew wyraź nemu rozkazowi szefa, udać się wprost do jego " meliny". Przy placu Franciszkanó w zł apał taksó wkę i kazał się wieź ć do Starej Budy. Uliczka był a wą ska, wybrukowana polnym kamieniem i peł na niepowtarzalnego uroku. Wzdł uż starych, zmurszał ych kamienic cią gną ł się chodnik z wyszlifowanych pł yt kamiennych. Nad stromymi dachami widać był o szmat pogodnego nieba, a sł oń ce ukosem oś wietlał o wykute w piaskowcu portale. Wichniewicz zatrzymał się przed niewielką wystawą. Za witryną widać był o kilka przypró szonych pył em starych obrazó w, a nad drzwiami, na mosię ż nej tabliczce widniał wygrawerowany napis: " Handel dzieł ami sztuki - Lajos Soos". Po chwili namysł u pchną ł okute brą zem drzwi. Zadź wię czał srebrzyś cie uwieszony nad drzwiami dzwonek i nagle Wichniewicz znalazł się w wą skiej, mrocznej sali zawalonej pod sufit pł ó tnami, posą ż kami, gobelinami, starymi meblami. Pachniał o tu farbą olejną, ś niedzią i zastarzał ym kurzem. W gł ę bi, pod pię knym pł ó tnem holenderskiego mistrza stał o stare biurko, na któ rym palił a się ocieniona zieloną umbrą lampa. Spoza biurka unió sł się stary, koś cisty mę ż czyzna z siwą czupryną opadają cą na poż ó ł kł e czoł o. Chwilę przypatrywał się dociekliwie przybyszowi. Wichniewicz skł onił się. - Przepraszam pana, przyszedł em po ten stary sztych angielski, o któ rym rozmawialiś my wczoraj... Na posiekanej zmarszczkami twarzy antykwariusza pojawił się porozumiewawczy uś miech. - Niech pan pó jdzie na gó rę - rzekł ciepł ym gł osem. - Mó j pomocnik panu pokaż e. - A potem dodał mruż ą c oko: - Pię knie, pię knie, panie inż ynierze. Nie zapomniał pan naszego hasł a. - Strzeż onego Pan Bó g strzeż e - rzucił ż artobliwie Wichniewicz. Miną ł starego mę ż czyznę, odsuną ł cię ż ką, pluszową kotarę i po stromych schodach ruszył w gó rę. - Ach, to pan - przywitał go nachmurzony Obertyń ski. - Przepraszam, ale mam tak pilną sprawę, ż e nie mogł em czekać. - W porzą dku. Niech pan wchodzi. Znaleź li się w niewielkim pokoju, magazynie antykwariusza. Ten sam zapach, co na dole, panował wś ró d zawieszonych pł ó tnami ś cian i ten sam nastró j spokojnej zadumy ogarniał ludzi, któ rzy tu wchodzili. - Proszę, niech pan siada i mó wi, co się stał o. - Obertyń ski energicznym gestem wskazał przybyszowi fotel. Wichniewicz jednak nie skorzystał z zaproszenia. Podszedł do okna, uchylił je nieco i zwię ź le zdał raport z realizacji powierzonego mu zadania. Obertyń ski sł uchał w skupieniu, a kiedy Wichniewicz skoń czył, powiedział cię ż kim gł osem: - Mó wi pan, ż e ona ma niemiecki paszport. - Tak. I urodził a się w Wiedniu. Jedno jest tylko zastanawiają ce - nie ma wę gierskiej wizy. - Jest pan pewny? - Oczywiś cie. Molnar dobrze przyjrzał się jej paszportowi. - To jest zupeł nie logiczne. Przecież nie mogł a brać wizy, skoro nielegalnie przekroczył a granicę. No i dlatego nie meldował a się w Biurze Ewidencji Cudzoziemcó w. - Dziwna sprawa - powiedział w zamyś leniu Wichniewicz. - Dla mnie nie ma w tym nic dziwnego. Niech pan dobrze zanalizuje fakty. Co my o niej wiemy? - Obertyń ski nerwowym krokiem zaczą ł przemierzać pokó j od okna do drzwi i z powrotem. Czasem tylko zatrzymywał się przed Wichniewiczem i ż ywymi gestami akcentował swe wywody. - Co wiemy? Pię kna, elegancka kobieta kontaktuje się z kurierem, któ ry podejmuje się przeprowadzić ją przez zieloną granicę do Budapesztu. Po drodze, na granicy sł owacko-wę gierskiej zdarza się coś, co ich rozdziela. Trudno bowiem wierzyć w jej wersję opowiadania. - Trudno ró wnież jej zaprzeczyć - wtrą cił Wichniewicz. - A czy ona panu powiedział a, w jaki sposó b dostał a się do Budapesztu? - Tak. Mó wił a, ż e nad ranem spotkał a w lesie gajowego, któ ry za ofiarowany mu pierś cionek wykupił jej bilet z jakiejś przygranicznej stacji. - A do kogo skierował a się w Budapeszcie? - Należ y przypuszczać, ż e do Hausnera. - O, wł aś nie - uś miechną ł się cierpko Obertyń ski. - Do pana Hausnera, urzę dnika niemieckiego biura podró ż y. - Molnar twierdzi, ż e to Wę gier. - To nie ma dla nas znaczenia. Mał o to Szwabó w na Wę grzech? Jedź my dalej. W Budapeszcie Krystyna Hemerling gorą czkowo szuka kontaktu z nami. Udaje się do doktora Bako. - Przepraszam, panie puł kowniku, ale ską d ona mogł a wiedzieć, ż e Bako jest z nami zwią zany? - A, tego, niestety, nie mogę panu powiedzieć. W każ dym razie cał a pań ska relacja potwierdza to, ż e chce się z nami skontaktować. - Tak, tylko nie wiemy, w jakim celu. Obertyń ski zatrzymał się gwał townie i z politowaniem pokiwał gł ową: - Panie Antku, mnie się zdaje, ż e pan jest pod jej urokiem i chce jej pan bronić. Niech pan się dobrze zastanowi, w jakim celu Krystyna Hemerling, mają c niemiecki paszport i mogą c przyjechać do Budapesztu luksusowym ekspresem przez Wiedeń, nagle decyduje się na cię ż kie przejś cie przez zieloną? Czy to pana nie zastanawia? - Tak, ale tu jest duż o niejasnoś ci. Przecież mają c niemiecki paszport mogł aby z ł atwoś cią wystarać się przez niemiecki konsulat o wę gierską wizę i zameldować się w Budapeszcie. - W takim razie proszę mi powiedzieć, dlaczego chodził a do Polskiego Komitetu i chciał a się zarejestrować jako uchodź czyni? Wichniewicz wzruszył ramionami. - No, proszę - podją ł Obertyń ski. - Ł adnie byś my wyglą dali. Mielibyś my na karku czł owieka z polskimi papierami i niemieckim paszportem w kieszeni. - Wię c co pan chce zrobić? - zapytał ostro Wichniewicz. Obertyń ski nie odpowiedział. Opuś cił gł owę, przejechał palcami przez siwieją ce wł osy i ruszył wolnym krokiem ku oknu. Naraz zatrzymał się. - Pan myś li, ż e to ł atwa decyzja. Jestem przekonany, ż e skoro ona - jak pan wspomniał - znał a Wł adka, skł onił a go do tego, by ją przeprowadził przez zieloną do Budapesztu. - Nie wierzę, ż eby Wł adek tak lekkomyś lnie postą pił. Znamy go dobrze... Należ ał oby czekać na Ję drka Bukowego. Moż e on po drodze zebrał jakieś informacje. - Czekać, czekać - w gł osie Obertyń skiego zabrzmiał o zniecierpliwienie. - Pan doskonale wie, w jakiej jesteś my sytuacji. Wszystko wali nam się na gł owę. Mó wił em już panu, ż e od kilku dni nie mamy poł ą czenia radiowego z Warszawą. Teraz aresztowali Bako. Jak go dobrze przycisną, zacznie ś piewać i wszyscy jesteś my na widelcu... - Twarz jego zachmurzył a się, a gł os jeszcze bardziej zmarkotniał. - A dzisiaj dostał em wiadomoś ć, ż e zlikwidowano naszą cał ą placó wkę w Bukareszcie. Siedzą Szretyń ski, Golę ba i inni. Poczekajmy jeszcze trochę, dajmy jej wolną rę kę, a spotkamy się w wę gierskim kontrwywiadzie, a potem w twierdzy w Siklos. Wichniewicz opadł na fotel. - Przepraszam, ale o tym nie wiedział em.. - To wł aś nie komunikuję panu. I czy panu nie przyszł o na myś l, ż e wł aś nie w tym samym czasie, kiedy pani Krystyna Hemerling wybrał a się na wycieczkę do Budapesztu, wokó ł nas sypią się drzazgi? - Ja też się nad tym zastanawiał em - powiedział Wichniewicz. - Tylko... - umilkł i chwilę spoglą dał na swą dł oń. jak gdyby z niej chciał wyczytać odpowiedź. Obertyń ski uś miechną ł się drwią co. - No proszę, proszę... Niech pan się nie krę puje. Potrzebna jest mi dobra rada. - Tylko... - przecią gną ł Wichniewicz - nie powinniś my popeł nić pomył ki. Obertyń ski gniewnym gestem przecią ł rę ką powietrze. - Lepiej zrobić jedną pomył kę, niż naraż ać dziesią tki ludzi. Czy pan mnie dobrze zrozumiał? - Spojrzał przenikliwie w oczy Wichniewicza. - Tak... - To ś wietnie - powiedział już ł agodniej. - W takim razie, zaraz pan do niej zadzwoni i umó wi się pan z nią... powiedzmy na czwartek. Ja tymczasem wszystko zorganizuję. - A jeś li nie przyjdzie? - To wtedy dostanie pan ode mnie porzą dną reprymendę, bo popeł nił pan bł ą d. Nie trzeba był o legitymować jej na ulicy. - Musiał em sprawdzić... - Ale mó gł pan ją spł oszyć. Zresztą jest już za pó ź no zastanawiać się nad tym. Teraz trzeba dział ać. Miejmy nadzieję, ż e przyjdzie, bo bardzo jej na tym spotkaniu zależ y. - Ują ł go mocno za ramię. - Niech mnie pan sł ucha uważ nie. Weź mie pan samochó d. Zmieni pan w nim tabliczki rejestracyjne. Jasne? - Jasne. - Gdzie się pan z nią umó wi? - Na ulicy Regi Posta w " Presto". Tam bezpiecznie, bo jest pasaż w obu kierunkach. - W porzą dku. Zawiezie ją pan do Csilaghegy, do tej starej cegielni, w któ rej spotkaliś my się w ubiegł ym roku. Zna pan drogę? - Tak. - Tam już bę dzie czekał na pana Smyga. Wichniewicz czuł, jak drobne krople potu wystę pują mu na czoł o. Wolnym ruchem wycią gną ł chusteczkę, lecz nie wytarł czoł a, gdyż spostrzegł, ż e rę ka mu drż y. Obertyń ski spojrzał na niego uważ niej. - Rozumiem pana - powiedział nieswoim gł osem. - Ale niech pan się trzyma, chł opie... Taka już nasza robota.
Za pię ć czwarta Wichniewicz był już na ulicy Regi Posta. Nie wszedł jednak do " Presto". Chciał bowiem sprawdzić, czy Krystyna przyjdzie sama. Zatrzymał się wię c kilka budynkó w przed kawiarnią i udają c, ż e oglą da wystawę, obserwował bacznie ulicę. Punktualnie o czwartej zauważ ył bł ę kitne alfa-romeo Hausnera. Cofną ł się wię c przezornie do otwartej bramy i w napię ciu ś ledził samochó d. Ten wolno miną ł kawiarnię, a potem skrę cił w boczną ulicę. Za kierownicą siedział Hausner, a obok niego Krystyna. " Asekuruje się " - pomyś lał Wichniewicz, wychodzą c z bramy. Obecnoś ć Hausnera zaniepokoił a go. Komplikował a cał y plan. A nuż Krystyna zaż ą da, by Hausner udał się razem z nimi. Co wtedy jej odpowie? Był rozdraż niony, lecz wnet opanował się. Pomyś lał bowiem, ż e dawał sobie radę w gorszych sytuacjach, wię c i teraz powinien wywią zać się z powierzonego mu zadania. Zapalił papierosa, wolnym krokiem skierował się do kawiarni. W " Presto" był o niemal pusto. Na bufecie syczał przyjemnie elektryczny ekspres do kawy, z radioodbiornika pł ynę ł a cicha muzyka. Ktoś grał na skrzypcach peł ne subtelnych odcieni " Tań ce Hiszpań skie" de Falli. Przy jednym stoliku siedział a mł oda para: dziewczyna w karminowej sukni, z wł osami opadają cymi na nagie ramiona i chł opiec wpatrzony roziskrzonymi oczyma w swoją partnerkę. Obok starszy pan w marynarce z surowego jedwabiu czytał gazetę. W cał ym lokalu panował senny nastró j upalnego popoł udnia. Wichniewicz usiadł naprzeciw drzwi. Zamó wił kawę. Zanim jednak kelnerka zdą ż ył a mu ją podać, w ramie drzwi zjawił a się Krystyna. Skiną ł jej na przywitanie rę ką. Wstał. Podeszł a szybko. Jej krok, gesty, napię te rysy zdradzał y wielkie zdenerwowanie. - Wszystko w porzą dku - powiedział Wichniewicz, chcą c ją uspokoić. - Nie mam duż o czasu, Jedziemy do Csilaghegy. Na jej twarzy zarysował o się zdumienie. - Csilaghegy? A gdzie to? - To niedaleko pod Budapesztem. - Czy nie mó gł pan się umó wić w mieś cie? Wichniewicz wzruszył ramionami. - Pani wybaczy, ale nie ja wyznaczył em miejsce spotkania. - Tak - szepnę ł a z zakł opotaniem. - A z kim wł aś ciwie mam się spotkać? - Z jednym ze zwierzchnikó w Wł adka Mrowcy. Tak jak pani sobie ż yczył a. - To dobrze - powiedział a przecią gle. - Tylko - spojrzał a przelotnie na Wichniewicza - chciał am pana uprzedzić, ż e moż e nas ktoś ś ledzić. Wichniewicz w tej chwili pomyś lał o Hausnerze. Zastanowił o go, dlaczego Krystyna ostrzega go przed kimś, kto stale jej towarzyszy. - Nie wiem, o kim pani myś li - rzucił pospiesznie. - Bo wczoraj - wyszeptał a cicho - po wyjś ciu z baru wylegitymował mnie jakiś wę gierski tajniak. Wichniewicz uspokoił się. - Tym niech się pani zbytnio nie przejmuje. To mó gł być po prostu przypadek. Samotna kobieta, wieczorem... - uś miechną ł się porozumiewawczo. - Zresztą... takie teraz czasy. - Skiną ł na przechodzą cą obok kelnerkę: - Zapł acę. Kelnerka uś miechnę ł a się zalotnie. - Pan przecież nie wypił kawy. - Nie szkodzi. Wypiję ją jutro o tej samej porze - zaż artował i wrę czył dziewczynie monetę. Potem ują ł lekko Krystynę pod ramię. - Moż emy iś ć - powiedział. Zatrzymał a go spokojnym ruchem. - I jeszcze jedno. Czy mogę mieć zaufanie do tego czł owieka, z któ rym mam się spotkać? Wichniewicz uś miechną ł się pobł aż liwie. - Jeż eli oni ufają pani, to moż e pani być zupeł nie spokojna. - W takim razie idziemy - rzucił a ostro i energicznie skierował a się ku drzwiom. Samochó d miał zaparkowany na ulicy Paryskiej. Był to sportowy wó z marki BMW. Kiedy zbliż ał się do wozu, rozejrzał się bacznie, czy gdzieś w pobliż u nie ujrzy Hausnera. Z ulgą stwierdził, ż e nie był o ani jego, ani bł ę kitnego alfa-romeo. Odjechali wię c spokojnie w kierunku placu Vö rö smarty'ego i dopiero tam w lusterku zobaczył suną cy za nim samochó d Hausnera. Zdziwił się, gdyż alfa-romeo zjawił się tak nagle i tak nieoczekiwanie, ż e trudno był o poją ć, w jaki sposó b Hausner upatrzył moment, w któ rym wsiedli do samochodu. Udał jednak, ż e niczego nie zauważ ył, i aż do mostu Mał gorzaty jechał zupeł nie wolno. Dopiero na moś cie Wichniewicz przyspieszył. Był pewny, ż e zgubi go w labiryncie wą skich uliczek Starej Budy. Hausner jednak trzymał się uparcie i nie pozwalał oddalić się nawet o sto metró w. Minę li most, wjechali w bulwar Horthy'ego, a potem skrę cili w ulicę Wiedeń ską. Zrazu ulica biegł a prosto szeroką asfaltową jezdnią, dopiero w Starej Budzie zawę ż ał a się, przecinają c luź no rozsypane stare zabudowania. Teraz Wichniewicz postanowił zgubić Hausnera. Ujrzał przed sobą suną cy skrajem ulicy tramwaj. Przyspieszył wię c gwał townie, wyprzedził wloką cy się tramwaj, skrę cił tuż przed nim w boczną uliczkę. Zazgrzytał y hamulce, zapiszczał y opony, zarzucił o gwał townie, a Wichniewicz dodał gazu i z ogromną szybkoś cią wpadł w cienisty tunel wą skiego zauł ka. Spojrzał w lusterko. U wylotu ulicy przejeż dż ał wł aś nie tramwaj. Alfa-romeo nie mó gł skrę cić w tę stronę. Nacisną ł jeszcze pedał. Wó z zatoczył się na ś liskiej jezdni, zabujał od krawę ż nika do krawę ż nika. Gwał towne hamowanie. Znowu pisk opon, znowu ję k hamulcó w i samochó d wpadł w poprzeczną ulicę. W lusterku już nie był o widać wozu Hausnera. Wichniewicz kluczył jeszcze chwilę wś ró d starobudziań skich zauł kó w, a gdy się upewnił, ż e nikt go już nie ś ciga, wjechał z powrotem na wiedeń ską szosę. Teraz dopiero przyjrzał się Krystynie. Siedział a blada, milczą ca, z zaciś nię tymi wargami. - Miał a pani rację - powiedział nieco kpią co - ktoś jechał za nami. Stanowczym ruchem zł apał a go za ramię. - Niech się pan zatrzyma. Wracamy. Nie zatrzymał jednak wozu. Zwolnił jedynie. - Co się stał o? - A nic... rozmyś lił am się. - Przecież pani mnie uprzedzał a. Szarpnę ł a mocniej. - Proszę się zatrzymać. Ja wysiadam. - Czego się pani obawia? - Po prostu nie mam do pana zaufania - powiedział a ostro. - Niech pan zatrzyma wó z, bo zacznę krzyczeć. Nacisną ł na hamulec. Wó z wolno potoczył się na skraju drogi. Wichniewicz nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Są dził, ż e Krystyna za wszelką cenę chce się skontaktować ze zwierzchnikami Mrowcy. W tej chwili cał y misternie uł oż ony plan brał w ł eb. Jeż eli ją teraz wypuś ci, co wtedy powie Obertyń skiemu? Sił ą jednak nie mó gł jej zatrzymać. - Doką d panią zawieź ć? - zapytał, chcą c zyskać na czasie. - Dzię kuję - odparł a chł odno. - Znajdę tu jaką ś taksó wkę i wró cę do miasta. - Nie rozumiem pani. Dlaczego pani tak szybko zmienił a swe postanowienia? - Już panu powiedział am. Nie mam do pana zaufania. - Dziwne... a ja mam mieć do pani? - To pana sprawa. Wichniewicz czuł, ż e traci ostatnią szansę. Nie mó gł wypuś cić tej kobiety. Powiedział wię c poważ nie: - Zagrajmy w otwarte karty. Tego czł owieka, któ ry za nami jechał, widział em już w pani towarzystwie. On miał panią asekurować... Uś miechnę ł a się cierpko. - A to już moja sprawa. - Nie przeczę... ale niech się pani dobrze zastanowi. Wiozę panią na spotkanie z czł owiekiem, któ ry konspiruje. Czy pani przypuszcza, ż e on był by zadowolony, gdyby ktoś trzeci dowiedział się o jego istnieniu? - W tej chwili mał o mnie to interesuje. - A jednak chciał a się pani z nim spotkać. - Tak... ale nie w takich okolicznoś ciach. - Na inne nie moż e pani liczyć. Nas obowią zują tu ż elazne prawa... - Nas? - udał a zdziwienie. - To pan też konspiruje? - Wł aś nie... chciał em to wyjaś nić. To nasze pierwsze spotkanie w " Bolero" nie był o przypadkowe. Przyszedł em uprzedzony przez panią Bako... - Domyś lił am się od razu. - Wię c widzi pani, ż e my też szukaliś my kontaktu z panią. A teraz pani chce ten kontakt zerwać. Podobno ma pani dla nas jakieś waż ne wiadomoś ci... - Nie, już nie mam - powiedział a stanowczo. - I dziwię się, ż e tak pieczoł owicie ukrywacie przede mną Wł adka Mró wce. Niech pan bę dzie spokojny. Postaram się go odnaleź ć. - Wł adek nie ż yje. Drgnę ł a. Zł apał a go kurczowo za ramię. - Nie wierzę panu, - Niestety, tak... Przyjechał ranny do Budapesztu... i umarł z upł ywu krwi. - A zegarek? - Zegarek miał przy sobie. - Ską d pan wiedział, ż e to był mó j zegarek? - Nie wiedział em. Czasem trzeba zaryzykować. Czasem się wyczuje. Jej cał a postać nagle zwiotczał a. Ukrył a twarz w dł oniach i trwał a tak kilka chwil. Naraz oderwał a rę ce od oczu i spojrzał a jakoś dziwnie, jak gdyby chciał a się z czegoś usprawiedliwić. - Wię c Wł adek nie ż yje. Skiną ł tylko gł ową. - Teraz rozumiem - powiedział a w zamyś leniu. - Pewno myś licie, ż e to ja... - urwał a nagle i bezwł adnie opadł a na oparcie. Przymknę ł a oczy, westchnę ł a. Wichniewicz zastanawiał się, czy jest tak dobrą aktorką, czy też prawdziwie przeż ywa tę wiadomoś ć. Coś mu podszepnę ł o, ż e w tej chwili nadszedł decydują cy moment. Jeż eli go nie wykorzysta, straci ostatnią szansę. Powiedział wię c spokojnie: - My nie posą dzamy pani, staramy się tylko wyjaś nić istotne dla nas sprawy, dlatego ten czł owiek, do któ rego panią wiozę, zaryzykował to spotkanie. Wyprostował a się, usiadł a sztywno, przetarł a dł onią czoł o, a potem z torebki wycią gnę ł a paczkę papierosó w, lecz nie zapalił a, tylko przez chwilę zwijał a papierosa mię dzy palcami. Nagle zdecydował a się: - W takim razie ja też zaryzykuję. Niech pan jedzie! Wichniewicz zerkną ł na zegarek. Był a szesnasta trzydzieś ci.
*
Dwie godziny wcześ niej Obertyń ski wracał z miasta do antykwariatu Lajosa Soosa. Na schodach wiodą cych na pię terko zatrzymał się na chwilę, gdyż wydał o mu się, ż e ktoś porusza się w magazynie. Nie mylił się. Wnet drzwi się uchylił y, a w szparze ukazał a się gł owa ł ą czniczki.
|
|||
|