Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ TRZECIA 4 страница



- A gdzie ten waż ny goś ć z Warszawy?

- Został w Zakopanem - odparł Lasak. - Coś się pokieł basił o. Mó wił, ż e nie moż e ryzykować, bo jest przerwana ł ą cznoś ć radiowa z Budapesztem. Czeka na nawią zanie ł ą cznoś ci.

Bukowy zasę pił się. Zastanowił a go zbież noś ć zerwania ł ą cznoś ci z wypadkiem Wł adka Mrowcy. Po chwili zwró cił się do Mika.

- Ty przewiozł eś Wł adka z tą kobietą. Czy Wł adek nie mó wił ci, co to za jedna?

- Wł adek nic nie mó wił, a ja o nic nie pytał em - odparł spokojnie Miko.

- Czy ona jechał a od począ tku?

- Tak... - zdziwił się kierowca. - Zabrał em ich spod Wychodnej.

- To znaczy razem przekroczyli naszą granicę?

- W każ dym razie przyszli razem od Wychod­nej.

- Nic ci się nie wydał o podejrzane? Miko uś miechną ł się pogodnie.

- Czł owieku, tyle już rzeczy przy was widzia­ł em, ż e niczemu się nie dziwię. Mogę tylko powie­dzieć, ż e kobieta był a pierwszej klasy. Przystojna, elegancka i jakaś taka nie wasza.

- Co przez to rozumiesz?

- No... inna... To moż na był o od razu poznać. I ubrana inaczej. Ż ebyś widział, jaką miał a wia­tró wkę i jakie buty! Ja się na tym znam. Wasi lu­dzie chodzą w starych rzeczach, a ona wszystko miał a pierwszorzę dne. I do tego był a bardzo pewna siebie.

- Jak to wyczuł eś?

- Nie musiał em wyczuwać. Widział em. Dał a mi, bracie, pię ć dziesią t koron. Widać, ż e jest ł adowana

- No dobrze, a o czym oni mó wili po drodze? Miko roześ miał się.

- Znasz, bracie, Wł adka. Jak zobaczy dobrą su­kienkę, to chory. Bajerował ją przez cał ą drogę... Zalecał się do niej.

- A ona?

- Ś miał a się z niego. Dobrze się bawił a.

- A o jakichś waż niejszych sprawach nie roz­mawiali?

- Mó wili coś o pani Twardoszowej, ale dokł ad­nie nie pamię tam. Jak się prowadzi wó z, to trudno zwracać uwagę na co innego.

- O pani Twardoszowej?... - zamyś lił się Bu­kowy.

Lasak, któ ry do tej pory w milczeniu przysł u­chiwał się rozmowie, wtrą cił nieoczekiwanie:

- Ja też coś o niej sł yszał em.

- O kim? - zapytał Bukowy.

- No... o tej kobiecie. Nazywa się Hemerling...

- Coś o niej sł yszał?

- Pani Twardoszowa pytał a mnie, czy nie spot­kał em Wł adka z nią w drodze.

- Hemerling? - zdziwił się Bukowy. - Jesteś pewny, ż e tak się nazywa?

- No jasne... Krystyna Hemerling.

- Czy to jakaś cudzoziemka?

- Czł owieku - zaś miał się Miko - ona lepiej mó wi po polsku niż ty.

- Ale nazwisko...

- Mał o macie Wagneró w, Weberó w, Schulzó w i Mü lleró w w Polsce? Hemerling taki sam dobry Polak jak inni. A ona do tego kobieta pierwsza kla­sa. Mó wię ci, Ję drek, jakbyś ją zobaczył, tobyś tyl­ko gę bę rozdziawił...

Bukowy zł apał Lasaka za ramię.

- Ty, Jasiek, to bardzo waż na sprawa. Jesteś pewny, ż e pani Twardoszowa wysł ał a ją z Wł adkiem?

- Na mur... Przecież by mnie nie pytał a, czy spotkał em ją w drodze.

Bukowy niezdecydowanym ruchem unió sł dł oń do czoł a i przejechał palcami po wł osach.

- To ciekawe. I nie tak proste, jak wam się zdaje.

Lasak trą cił go ż artobliwie.

- A dlaczego tak wypytujesz?

- No wł aś nie - powiedział przecią gle Bukowy. - Bo Wł adek wró cił do Budapesztu bez niej, a po drodze został postrzelony.

- Wł adek?... - powiedział Lasak stł umionym gł osem.

- I nie ż yje - dodał Bukowy.

Zamarli na chwilę w bolesnym zdumieniu. Po­tem Bukowy kró tko opowiedział im o zdarzeniach, któ re miał y miejsce trzy dni temu.

- To straszne - wyszeptał przybity Miko. - Taki czł owiek... Taki przyjaciel...

Lasak zacisną ł wargi aż do bó lu.

- A ona?

- Nie wiem. Wł aś nie w tej sprawie wysł ał mnie stary. I dziwi mnie, ż e na trasie wł aś ciwie wszystko w porzą dku. Doszli do tego miejsca spo­kojnie. Potem wyszli w stronę granicy.

- To moż e postrzelili go na granicy? - wtrą cił Miko.

- Prawdopodobnie, bo Wł adek przyszedł z po­cztą. Jedna tylko sprawa wydaje mi się podejrza­na - w Budapeszcie nic nie wiedzieli o tym, ż e on ją prowadził.

- Mó wił em ci, ż e ł ą cznoś ć radiowa był a zer­wana.

- Ale od kiedy?

- Tego nie wiem. Moż e wł aś nie ona to spowo­dował a... - powiedział w zamyś leniu Lasak.

 


 

O dziewią tej wieczorem Wichniewicz czekał na Molnara w winiarni hotelu " Vadasz Kü rt. "

Sala był a zatł oczona ludź mi. Na podium grał a cy­gań ska kapela. Tę gi primasz przymkną ł orzechowe oczy i w bł ogim rozmarzeniu cią gną ł smykiem smę tną cygań ską melodię. Cymbalista, jak presti­digitator, uderzał pał eczkami w struny, wydobywa­ją c z nich perliste tony, a chudy kontrabasista o twarzy hinduskiego fakira przebierał w sennej zadumie palcami po grubych jak postronki stru­nach. W ką cie, przy stole, podochocone towarzy­stwo zgodnymi gł osami ś piewał o rzewną piosenkę...

Wichniewicz co chwila spoglą dał na drzwi, przez któ re przewijali się nie znani mu ludzie. Wreszcie kilka minut po dziewią tej na tle oszklonych drzwi zobaczył starannie wygoloną gł owę Molnara. Ko­misarz ujrzał go od razu i szybko zbliż ył się do stolika.

- Konam z pragnienia - powiedział siadają c przy Wichniewiczu. - Jeż eli w tej chwili kelner nie przyniesie mi duż ego szprycera, to zemdleję.

Wichniewicz wytwornym ruchem zatrzymał przechodzą cego obok kelnera. Zamó wił dla Molna­ra podwó jny szprycer i nachyliwszy się, niecier­pliwie zapytał:

- Jakie rezultaty?

Molnar uś miechną ł się porozumiewawczo.

- Miał eś rację, ta Krystyna Hemerling to kla­sa... Warto był o za nią pospacerować.

- Tibi, mó w, bo umieram z ciekawoś ci.

- Z ciekawoś ci przyjemnie był oby umrzeć. Ja tymczasem umieram z pragnienia.

- Nie ż artuj.

- Mó j stary, o poważ nych sprawach trzeba mó ­wić wesoł o.

- O wł aś nie... na to tylko czekam.

- A wię c - zaczą ł Molnar, lecz w tej samej chwili zbliż ył się kelner z tacą peł ną napojó w i na stoliku postawił wielki szprycer w pię knie zroszo­nej szklance. Molnar chciwym ruchem ują ł szklan­kę i jednym tchem wypił cał ą jej zawartoś ć. - Cu­downe! - mlasną ł z zachwytu. - Nie zamienił bym tego szprycera nawet na Krystynę Hemerling.

Wichniewicz sykną ł zniecierpliwiony.

- Tibi... mó w, bo cię trzasnę.

- Po pierwsze - rzucił komisarz bez wstę pu - nie jest zameldowana, a jak ci wiadomo, każ dy cu­dzoziemiec w cią gu dwudziestu czterech godzin po­winien zgł osić się do naszego biura.

- To był o do przewidzenia.

- Po drugie... przed poł udniem mię dzy dziesią ­tą a jedenastą udał a się taksó wką na plac Vö rö smarty'ego i wstą pił a do niemieckiego biura podró ­ż y " Mitteleuropa Reise Bü ro" i tam przez pó ł go­dziny siedział a w gabinecie wyż szego urzę dnika, niejakiego Huberta Hausnera...

- Niemca?

- Nie. Hausner jest obywatelem wę gierskim, pracują cym od kilkunastu lat w tym biurze. Spra­wdził em wszystko dokł adnie. Czę sto wyjeż dż a do wiedeń skiej centrali, jak ró wnież do innych nie­mieckich miejscowoś ci. Prowadzi dział pro­pagandy.

- Widział eś go?

- Oczywiś cie, bo po pó ł godzinnej rozmowie wy­szli razem z budynku.

- Jak ten facet wyglą da?

- Elegancki starszy pan...

- Wł osy przypró szone siwizną - przerwał mu Wichniewicz. - Bardzo starannie ubrany w angiel­skim stylu, okulary w zł otej oprawie i wó z marki - jeż eli się nie mylę - alfa-romeo.

- Jesteś genialny - cmokną ł z podziwem Molnar. - Ale powiedz, ską d ty to wiesz?

- Prosta sprawa. On ją wczoraj przywió zł do " Bolero", a potem czekał na nią. Jedno mnie tylko zastanawia, ską d ona go zna?

- Tego jeszcze nie wiem. W każ dym razie są w dobrej komitywie, bo zawió zł ją do... no, zgad­nij!

- Nie mam poję cia.

- Do pań stwa Bako.

Wichniewicz chlasną ł dł onią w krawę dź stoł u.

- Tego się nie spodziewał em. Czego ona tam szukał a?

- Po prostu doktora Bako.

- Ciekawe... Przecież pani Bako już raz odpra­wił a ją z kwitkiem.

- Widocznie bardzo jej zależ y na tym spotka­niu.

- Sprawdził eś?

Molnar uś miechną ł się wyrozumiale.

- Czł owieku, nie był bym starym policjantem, gdybym nie poszedł do pani Bako w twoim imieniu. Powiedział em, ż e nie chcesz jej naraż ać. Jed­nym sł owem wymyś lił em dobrą bajeczkę, ale nie wiele od niej się dowiedział em. Ona jest bardzo za­straszona. Powiedział a mi tylko, ż e pani Krystyna Hemerling przyprowadził a Hausnera jako dowó d swej niewinnoś ci. Rozumiesz, Wę gier samym wy­glą dem wzbudzają cy zaufanie. Ale pani Bako nie dał a się nabrać, powtarzał a w kó ł ko, ż e mą ż wyjechał w sprawach sł uż bowych i do tej pory nie wró cił.

Wichniewicz zabę bnił palcami na krawę dzi sto­lika.

- To zastanawiają ce...

- W jakim sensie?

- Obala czę ś ciowo nasze przypuszczenia, ż e doktor Bako został aresztowany z jej powodu. Bo jak wytł umaczyć fakt, ż e powtó rnie udał a się do niego?

- Moż e przez niego ma nadzieję znaleź ć kon­takt z waszą organizacją?

- Tak... - powiedział Wichniewicz w zamyś ­leniu - to istotnie jedna z moż liwoś ci. Dopó ki jed­nak nie bę dziemy wiedzieli, kto to jest Krystyna Hemerling, wszystko jest tylko domysł em. - Po­wolnym ruchem przysuną ł do siebie kieliszek z nie dopitym koniakiem i spojrzał pytają co: - To wszystko, czego się o niej dowiedział eś?

Komisarz uś miechną ł się tajemniczo.

- O nie. Po wizycie u doktora Bako pojechali do Komitetu Polskiego, gdzie pani Hemerling sta­rał a się wyrobić papiery uchodź cy i pytał a o moż ­liwoś ć zameldowania się w Budapeszcie.

. - O, to ciekawe - zawoł ał Wichniewicz. - Z jakim skutkiem?

- Rozmawiał em z Banachowiczem. Powiedział mi, ż e uprzedzono go o jej obecnoś ci w Budapesz­cie.

- To ja to zrobił em - wtrą cił poś piesznie Wich­niewicz.

- Domyś lił em się. Banachowicz wytł umaczył jej grzecznie, ż e starania o papiery powinna zaczą ć od przedstawienia ludzi, któ rzy mogliby poś wiad­czyć jej toż samoś ć. Wtedy ona powoł ał a się na ciebie.

- Brawo. Widzisz, Tibi, jakie wzbudzam zaufa­nie. I jeszcze czego się o niej dowiedział eś?

- Resztę dnia poś wię cił a na zakupy. Odwiedzi­ł a najdroż sze magazyny w okolicach Vaczi. Moż na wię c są dzić, ż e jest dobrze nadziana. A jeż eli chodzi o perfumy, to uż ywa " Mikado" Chanel. - Przy­mruż ył porozumiewawczo oko i uś miechną ł się cierpko: - Powiedz, czy jesteś ze mnie zadowo­lony?

- Niezupeł nie - zaż artował Wichniewicz. - Miał em nadzieję, ż e przy sposobnoś ci wylegitymujesz ją i przekonasz się, jakimi posł uguje się doku­mentami. Molnar rozł oż ył rę ce, udają c zakł opotanie:

- Wybacz, nie otrzymał em od ciebie takiego polecenia.

- W takim razie otrzymasz je obecnie.

- Ż artujesz.

- Przeciwnie. O dziesią tej mam się z nią spot­kać w " Bolero". Ty tymczasem bę dziesz uważ nie pilnował, kiedy ona wyjdzie z baru, podejdziesz do niej i po prostu wylegitymujesz ją.

Molnar oniemiał na chwilę. Potem spojrzał chł odno na Wichniewicza i zaś miał się drwią co.

- Czł owieku, cał y dzień stracił em dla ciebie. Popeł nił em już dwa przestę pstwa: pierwsze, ż e w ogó le z tobą rozmawiam; drugie, ż e pracuję - jako policjant - przeciwko sobie, i jeszcze trze­cie, bo dawno już powinienem cię wsadzić do paki. - Unió sł szklankę ze szprycerem i skiną ł w stro­nę Wichniewicza: - A tak szczerze mó wią c, to bę dziemy siedzieć razem.

- Ale dostaniemy się na karty historii - zakpił dobrotliwie Wichniewicz. Zerkną ł na zegarek. - Na mnie już czas, Tibi. Zjaw się za pó ł godziny pod " Bolero". Liczę na ciebie.

Molnar skrzywił się ż artobliwie.

- Stary, ty naprawdę za wiele ode mnie wy­magasz.

Wichniewicz posł ał mu jeden ze swych najmil­szych uś miechó w.

- O tym bę dziemy mieli czas porozmawiać we wspó lnej celi. Cześ ć! Czeka na mnie jedna z naj­ciekawszych kobiet, jakie w ż yciu spotkał em.

 


 

Czekał już pó ł godziny.

Siedział w ką cie baru przy stoliku. Na sali w smugach zmieniają cych się ś wiateł snuł y się pary, przez kotarę ze zł otego muś linu przenikał y tony dwó ch fortepianó w. Znakomity duet " Dorrit and George" wybijał smę tnie rytm modnego slow-foxa " So much ladies love you... ", wprowadzają c tań ­czą cych w nastró j bł ogiego rozmarzenia, a przy ob­lę ż onym barze barmanka Gabi rozlewał a kolorowe alkohole do kryształ owych kieliszkó w. Wypił już dwa koniaki, któ re lekko zamą cił y mu w gł owie. Teraz postanowił napić się kawy. Nie czekają c na kelnera, podszedł do baru.

- Podwó jną czarną, Gabi - powiedział nieco markotnym gł osem.

Barmanka przymruż ył a porozumiewawczo oko.

- Nie przychodzi?

- Taki już mó j los - zaż artował. - Cał e ż ycie czekam... I nie wiem na co.

- Jeż eli to dama, któ ra tu wczoraj był a, to war­to poczekać - uś miechnę ł a się i podał a mu kawę.

W tej samej chwili ktoś poł oż ył mu dł oń na ra­mieniu. Odwró cił się, drgną ł mimowolnie. Za nim stalą Krystyna Hemerling. Dotyk jej dł oni był ł a­godny i jakby ufny.

- Przepraszam pana za spó ź nienie - powie­dział a cicho.

- Nie ma za co. Ja tu i tak codziennie przycho­dzę - rzucił nonszalancko. - Bardzo się cieszę, ż e pani się zjawił a. Mam dla pani ciekawe wiado­moś ci.

Krystyna rozejrzał a się znaczą co, dają c do zro­zumienia, ż e w obecnoś ci ludzi nie chce z nim roz­mawiać. Zrozumiał ją.

- Mam tu stolik - wskazał ruchem gł owy. - Czego się pani napije?

- Dzię kuję. Na nic nie mam ochoty. Zresztą cze­kają na mnie... Chciał am tylko...

- Rozumiem - przerwał jej i zabrawszy z bu­fetu kawę, skierował się do stolika. - A moż e jednak wypije pani moją kawę? - zapytał, kiedy już usiedli.

- Nie, dzię kuję. Pan jest bardzo mił y. Chciał am tylko zapytać... - spojrzał a znaczą co.

Wichniewicz ochł oną ł z chwilowego zaż enowa­nia i teraz już swobodnie, tonem nieco ż artobli­wym, powiedział:

- Widzi pani, chciał a pani wczoraj uciekać, a tymczasem ja w cią gu jednego dnia odnalazł em Wł adka Mrowcę.

W jej ciemnych, nieco przymglonych oczach, za­palił y się jasne ogniki.

- To wspaniale. A gdzie on jest? - W szpitalu.

- W szpitalu? W jakim szpitalu?

- Tego, niestety, nie mogę pani powiedzieć. Jest ranny, a do tego ma jakieś trudnoś ci. Prosił mnie, ż ebym nikomu nie mó wił...

- A co mu jest? - zapytał a z niepokojem w gł osie.

- Ma postrzał w ramię.

- Czy coś groź nego?

- Nie. W każ dym razie tak mi powiedział le­karz.

- Pytał o mnie?

- Oczywiś cie. Bardzo się ucieszył wiadomoś cią od pani.

- To dziwne... dlaczego nie chce się ze mną spotkać?

- Nie mam poję cia. Domyś lam się, ż e po prostu boi się. Jest pewno w tarapatach. Pani chyba ro­zumie. Otrzymał postrzał przechodzą c granicę...

- Ale go nie zł apali?

- Nie. Udał o mu się uciec i przyjechać do Bu­dapesztu.

Krystyna ł ypnę ł a nieufnie w stronę Wichniewicza.

- A pan... ciekawa jestem, w jaki sposó b pan go odnalazł? - zapytał a chł odno.

Wichniewicz był przygotowany na to pytanie.

Uś miechną ł się jakby do wł asnych myś li i odparł przecią gle:

- Widzi pani, ja mam tu dobre kontakty. W tym wypadku, wybaczy pani, ż e nie wyjaś nię pani wszystkiego.

Jej ś niada twarz nagle stę ż ał a, oczy zmatowiał y.

- To pana sprawa. Ale mnie zależ y, ż eby jak najszybciej spotkać się z Mrowcą. Mam do niego niezwykle waż ną sprawę. On sam zresztą wie do­brze o tym...

- I ja się domyś lani - rzucił wyzywają co. - Niestety nie mogę pani wytł umaczyć, dlaczego Mrowca nie chce ujawnić miejsca swojego pobytu.

- Przecież pan mó wi, ż e jest w szpitalu. W szpi­talu każ dego moż na odwiedzić.

- Oczywiś cie - uś miechną ł się porozumiewaw­czo. - Tylko nie wiadomo, czy nie jest obserwo­wany.

- Ach tak... - wyszeptał a w zamyś leniu, a po­tem zagadnę ł a szorstko: - Pan wybaczy, ale nie mogę zrozumieć, ż e pan, któ ry go nie znał, tak ł a­two go odszukał, a tymczasem ja... - Utknę ł a na chwilę, a potem dorzucił a jeszcze chł odniej: - Je­mu powinno tak samo jak mnie zależ eć na tym, byś my się jak najszybciej skontaktowali.

- Jemu oczywiś cie zależ y... wywnioskował em to z rozmowy... ale wolał by, ż eby się pani skon­taktował a przez kogoś postronnego. Wyczuwam, ż e nie chce pani naraż ać...

- Mnie? - spytał a napię tym gł osem.

- Czy pani czuje się tutaj zupeł nie bezpieczna? Krystyna chwilowe zmieszanie zatuszował a przelotnym grymasem ust.

- Tak... A dlaczego pan pyta?

- Bo widzi pani - powiedział z wyrozumiał ym uś mieszkiem - ja przypadkowo wstą pił em dzisiaj do Komitetu na placu Kalwina i rozmawiał em z pa­nem Banachowiczem. Powiedział mi, ż e pani powo­ł ywał a się na mnie...

- Ach, tak - przerwał a mu nieco zakł opotana - przepraszam pana, ż e nie porozumiał am się z panem wcześ niej...

- Przecież nic się nie stał o. Bę dzie mi bardzo mił o, jeż eli bę dę mó gł pani pomó c.

- Bo, widzi pan, pan jest jedynym Polakiem, któ rego tutaj spotkał am.

- A Mró wce... czy zna go pani od dawna?

- Wł adka? O, proszę pana, on przecież uczył mnie jeź dzić na nartach...

- To pani zna dobrze Zakopane - wtrą cił z uś miechem.

- Znakomicie. Przyjeż dż ał am tam każ dej zimy. Cudowna miejscowoś ć, a Wł adek cudowny chł o­piec. Taki prawdziwy...

- I dziwi się pani, ż e nie chce pani naraż ać - wró cił do poprzedniej myś li, boją c się, by Krysty­na nie skierował a rozmowy na inne tory. - Niech pani zrozumie, wyczuwam, ż e on znajduje się w niebezpieczeń stwie.

Krystyna odsunę ł a się lekko i z dystansu obję ł a spojrzeniem Wichniewicza.

- Przepraszam pana - w gł osie jej znowu za­brzmiał ten szorstki, jak gdyby przeznaczony do samoobrony ton - pan stale powtarza: " wyczu­wam", " zdaje mi się ", " jeś li się nie mylę ", a ja uważ am, ż e pan coś przede mną ukrywa.

Wichniewicza zaskoczył a ta nagł a zmiana w jej gł osie i w wyrazie twarzy. Uczynił nic nie znaczą cy gest rę ką i rzucił z uś miechem:

- Niestety, myli się pani. Zrobił em dla pani, co był o w mojej mocy, i chę tnie sł uż ę pani...

- Dzię kuję panu za to wszystko, co pan dla mnie zrobił - powiedział a jeszcze bardziej oschle. - Ale są dzę, ż e nie moż e mi pan pomó c. Postaram się... - wstał a szybko, zgarnę ł a ze stolika torebkę i rę kawiczki.

Wichniewicz zatrzymał ją spokojnym, lecz sta­nowczym ruchem.

- Widzę, ż e nie ma pani do mnie zaufania.

- Przepraszam, ale... wł aś ciwie nie znam pana,

- I ja pani - uś miechną ł się cierpko - a mimo to chciał bym pani pomó c, bo widzę, ż e pani jest w cię ż kiej sytuacji.

- To bardzo mił o z pana strony, jednak na­prawdę dzię kuję. Moż e jakoś sama dam sobie radę.

Wichniewicz zrozumiał, ż e w tej misternej grze ona bierze nad nim gó rę. " Kuta na cztery nogi - pomyś lał. - Wyczuł a mnie i stara się wycofać ". Nie mó gł jej jednak puś cić. Postanowił zagrać ostatnią kartą. Wolnym ruchem się gną ł do kiesze­ni i palcami wyczuł chł odny, cię ż ki metal.

- Pani znó w się niecierpliwi - powiedział opa­nowanym gł osem - a ja tymczasem mam dla pani niespodziankę. - Zaryzykował. Nie wiedział, jaki zwią zek moż e mieć zł oty zegarek z jej osobą, do­myś lał się jednak, ż e skoro Mrowca przynió sł go z tej tragicznej wyprawy, Krystyna powinna coś o nim wiedzieć. Szybkim ruchem wycią gną ł zega­rek i pokazał jej z daleka.

Krystyna w pierwszej chwili cofnę ł a się lekko, lecz wnet opanował a się i wycią gnę ł a rę kę. W tym odruchowym geś cie stygł a na chwilę, a cał a jej po­stać wyraż ał a zdumienie i niepewnoś ć.

- Ską d pan go ma? - wyszeptał a.

- Wł adek przesył a go pani.

Krystyna odetchnę ł a lekko, a na jej twarzy po­jawił się uś miech.

- Dlaczego pan nie pokazał go wcześ niej?

- Ach, jaka pani niedomyś lna! - rzucił już wesoł o. - Ja do tej pory nie był em pewny, czy pani jest prawdziwą Krystyną Hemerling. - A po chwili dodał: - Tak jak pani nie wie, czy ja nazy­wam się Antoni Pasierbowicz.

- Ach tak... - westchnę ł a z ulgą i nagle opa­dł a na fotel. Z torebki wycią gnę ł a srebrną papie­roś nicę.

Wichniewicz obserwował każ dy jej ruch. Widział, jak drż ą jej rę ce, kiedy wycią ga papierosa z karminowym ustnikiem. Podał jej ognia.

- W takich sprawach trzeba zachować najwię k­szą ostroż noś ć - dodał spokojnie. Zł otego schaffhausena poł oż ył przed nią na stoliku.

Popatrzył a przelotnie, lecz nie zabrał a go.

- Czy Wł adek powiedział panu, ż e to mó j ze­garek?

- Nie. Kazał mi tylko oddać go pani.

- Bardzo się cieszę, ż e go odzyskał am - powie­dział a w zamyś leniu i dopiero wtedy uję ł a go za zł otą bransoletkę i wolno wsunę ł a do torebki. - Ś mieszne, ale chciał am go sprzedać na granicy...

- To pani z Wł adkiem przechodził a przez zie­loną? - zapytał silą c się na zupeł ną oboję tnoś ć.

- Wł adek nie wspominał panu o tym?

- Nie. Mó wił em przecież pani, ż e Wł adek jest teraz bardzo ostroż ny.

Krystyna spojrzał a ostro w oczy Wichniewicza.

- Tak. Wł adek przyprowadził mnie z Polski... To znaczy doprowadził mnie do granicy wę gier­skiej. Przy przejś ciu granicy natknę liś my się na patrol sł owacki. Był a noc. Wywią zał a się strzelani­na. Nie wiem, jak to się stał o, w każ dym razie zgu­biliś my się. Prawdopodobnie Wł adek chciał ś cią g­ną ć na siebie poś cig, a mnie w ten sposó b urato­wać... - Naraz uś miechnę ł a się ż ał oś nie. - Wł aś ­ciwie, po co ja to panu opowiadam, skoro Wł adek nie wspomniał nawet o tym.

Wichniewicz uś miechną ł się tajemniczo. Nie mó gł opanować radosnego podniecenia; dowiedział się przecież rzeczy zasadniczej - to wł aś nie ta ko­bieta, któ ra teraz siedzi przed nim i z roztargnie­niem mnie w swych pię knych, kształ tnych dł oniach jedwabne rę kawiczki, był a towarzyszką przeprawy Mrowcy przez granicę. Czy prawdziwie opisuje bieg zdarzeń? Czy nie wprowadza go w bł ą d? Bez­wiednym ruchem przesuną ł stoją cą przed nim fili­ż ankę.

- Teraz już wiem, dlaczego pani tak zależ y na tym spotkaniu.

Krystyna potrzą snę ł a energicznie gł ową.

- Nie. Nie wie pan. Pró cz tego, ż e chciał abym go zobaczyć, mam dla niego, lub dla jego przeł oż o­nych, niezwykle waż ne wiadomoś ci... - urwał a na chwilę, jak gdyby zrozumiał a, ż e moż e zbytnio się zagalopował a, lecz wnet podję ł a spokojnie: - I dlatego bardzo bym pana prosił a, ż eby mnie pan skomunikował z kimś, komu mogł abym te wiado­moś ci przekazać.

 

*

 

Molnar punktualnie o pó ł do jedenastej przyszedł pod bar " Bolero".

Był ciepł y, sierpniowy wieczó r. Nad ciemną uli­cą wisiał kawał rozgwież dż onego nieba, a z są sied­niego skweru powiew nió sł zapach maciejki. Mol­nar przeszedł spokojnie wzdł uż ulicy. Był a niemal pusta, tylko przed barem stał o kilka zaparkowa­nych samochodó w. Czujnym okiem policjanta zlu­strował okolicę. Na rogu przy chodniku zobaczył elegancki samochó d. Z daleka poznał wó z Hausnera. Miną ł go spokojnym krokiem, jak zwyczajny przechodzień, a ką cikiem oczu spostrzegł siedzą ce­go za kierownicą mę ż czyznę. Po siwych wł osach i okularach poznał nieodł ą cznego towarzysza Kry­styny Hemerling.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.