Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ TRZECIA 3 страница



- Sł uchaj, Tibor - powiedział swobodnym to­nem - chodzi mi o usunię cie z ewidencji policji papieró w jednego z naszych ludzi. Czy da się to szybko zrobić?

Cię ż kie, zatroskane spojrzenie Molnara spoczę ł o przelotnie na twarzy Wichniewicza.

- Spró buję... - powiedział z rozwagą - ale pamię taj, ż e czasy się zmienił y. Dali mi już do zro­zumienia, ż e za duż o zajmuję się polskimi sprawa­mi... Nie masz poję cia, jak się Niemcy wami inte­resują.

- Rozumiem, ale to bardzo waż na sprawa.

- A co się stał o?

- Waż na sprawa. Czy ci to nie wystarczy?

- Masz rację. Najlepiej jak najmniej wiedzieć, Jak on się nazywał?

- Figurował w ewidencji jako Jan Chrobak.

- W porzą dku - Molnar wycią gną ł papierową serwetkę i drobnym pismem zanotował nazwisko.

Wichniewicz z zadowoleniem stwierdził, ż e jedną sprawę zał atwił bez kł opotó w. Chodził o bowiem o usunię cie z ewidencji policyjnej Wł adka Mrowcy. Zjawił się kelner z dwoma kieliszkami koniaku i z pysznie perlą cą się wodą sodową z lodem.

Wichniewicz skiną ł w stronę Molnara.

- Dzię ki, nasz aniele stró ż u. - Wypili. - A te­raz mi powiedz, czy nie sł yszał eś przypadkowo o ja­kiejś strzelaninie na granicy w okolicy Rozsnyó?

- Te sprawy do nas nie należ ą - odparł Molnar, - Tym zajmuje się ż andarmeria,

- Ale gdybyś się czegoś przypadkowo dowie­dział, to bą dź tak dobry, i daj mi znać.

- Zastrzelili kogoś z waszych?

- Nie wiem - odparł wymijają co Wichniewicz. - I jeszcze jedno. Interesuje mnie sprawa zł otego, damskiego zegarka firmy Schaffhausen. Gdybyś przypadkowo...

- Czł owieku - przerwał mu Molnar - za wie­le ode mnie wymagasz. To znowu sprawa policji kryminalnej...

- Niekoniecznie. W każ dym razie sygnalizuję ci...

- W porzą dku - uś miechną ł się przyjaź nie ko­misarz. - A ja chciał bym cię przestrzec, ż ebyś się teraz jak najmniej pokazywał. Rozumiesz mnie? Nie chciał byś chyba przesiedzieć się w Siklos albo w Hadiku? I jeszcze jedno, zmień jak najszybciej mieszkanie. Moż esz być zameldowany w hotelu, ale mieszkaj gdzie indziej.

- Zabawny jesteś - roześ miał się Wichniewicz. - Dawno to zrobił em.

- To w porzą dku. Widzę, ż e jesteś poję tny. Ale, Antek - dodał zatroskanym gł osem - uważ aj na siebie. Wiesz jak teraz. Wczoraj, na przykł ad, aresz­towali doktora Bako.

- Tego z Izby Handlowej?

- Tego samego. Domyś lam się, ż e miał kontak­ty z wami.

- Bako - powiedział w zamyś leniu Wichnie­wicz i nagle pomyś lał, ż e ta sprawa moż e się ł ą czyć z wypadkiem Mrowcy. Bako był jednym z wielu Wę gró w, któ rzy pomagali Polakom. Z racji swego stanowiska w Izbie Handlu Zagranicznego, miał wiele kontaktó w z cudzoziemcami i dostarczał Obertyń skiemu cennych informacji, zwł aszcza z te­renu Wiednia.

Molnar wychylił resztę koniaku.

- Już muszę iś ć, stary. I jeszcze raz cię ostrze­gam, uważ aj na siebie. To rada starego policjanta.

Wichniewicz uś cisną ł mu dł oń.

- I są dzę, ż e przyjaciela. Molnar wstał od stolika.

- W porzą dku - uś miechną ł się porozumie­wawczo. - Sprawę ewidencji zał atwię. W tych dwó ch nastę pnych bę dę się starał czegoś dowie­dzieć. - Skiną ł mu przyjaź nie. - Trzymaj się, stary!

- A ty miej nas w swojej opiece - ż artował Wichniewicz.

Po odejś ciu Molnara wyszedł z kawiarni i z pier­wszej ulicznej budki telefonicznej zadzwonił do pani Bako. Rozmawiał z nią po niemiecku, obawia­ją c się, ż e telefon moż e być na podsł uchu. Popro­sił ją o spotkanie w waż nej sprawie, dotyczą cej jej mę ż a. Nie wspominał ani sł owem o rozmowie z Molnarem i udawał, ż e nic nie wie o aresztowa­niu doktora Bako.

Spotkali się na bulwarach, przy hotelu " Vadasz" Kü rt".

- Jakie to szczę ś cie, ż e pan do mnie zadzwonił - przywitał a go, gdy usiedli w rzę dach krzeseł cią ­gną cych się wzdł uż alei spacerowej.

Był a to kobieta w ś rednim wieku, elegancka i bardzo starannie ubrana. Miał a na sobie kostium z szarego jedwabiu i zgrabny sł omkowy kapelusik. Wyglą dał a jednak na bardzo przygnę bioną, a jej pię kne, migdał owe oczy nosił y ś lady pł aczu. Po kilku sł owach przywitania dodał a poważ nie:

- Szukał am pana w cał ym Budapeszcie. Dzwo­nił am do hotelu, ale powiedzieli mi, ż e pan wyje­chał. Chciał am się koniecznie z panem skomuniko­wać. Pan już wie, oczywiś cie, co się stał o.

- Tak. Dowiedział em się przed godziną.

- Czy pana też szukają?

- Chwilowo nie, ale na wszelki wypadek nie nocuję w hotelu.

Pani Bako westchnę ł a ż ał oś nie.

- Ach, panie Antku, nie ma pan poję cia, co ja przeż ywam.

- Rozumiem panią... Wł aś nie chciał em panią zapytać, w jakich okolicznoś ciach aresztowali mę ż a?

- To był o zupeł nie nieoczekiwanie. Rano przyszli jacyś dwaj cywile i powiedzieli, ż e zabierają go na przesł uchanie. Ż adnych wyjaś nień, ale ja do­myś lam się, ż e to w zwią zku z Polakami. Przecież niedawno aresztowali Szczypiń skiego i księ dza Gorę dę. On się z nimi czę sto spotykał. Pan zresztą najlepiej wie, jak on wam pomagał.

- Wiem. Ale czy to ma zwią zek z jaką ś konkret­ną osobą?

- Nie mam poję cia. Dzwonili z prokuratury, ż e jest nakaz aresztowania. Zaraz skontaktował am się z adwokatem. Teraz czekam na jego odpowiedź.

- Dziwna historia. Pani mą ż miał przecież zna­komite kontakty z wpł ywowymi osobistoś ciami w Ministerstwie Spraw Wewnę trznych. Jestem ogromnie zaskoczony. Niech mi pani powie - za­pytał spokojnie - czy nie był o w ostatnich dniach jakichś okolicznoś ci, któ re by wskazywał y...

- Ach - westchnę ł a - zapomniał am panu powiedzieć, ż e zaraz po aresztowaniu mę ż a przyszł a do mnie jakaś Polka. Ogromnie się przeraził am. Nie chciał am jej wpuś cić do mieszkania.

- Kto to był?

- Przypuszczam, ż e nikt z tutejszych uchodź ­có w. Ś wietnie ubrana, elegancka, bardzo przystoj­na. Chciał a koniecznie zobaczyć się z moim mę ż em.

Wichniewicz drgną ł, lecz nie dał poznać po sobie zaskoczenia.

- Mó wi pani, ż e bardzo ł adna i ś wietnie ubra­na?

- Tak - potwierdził a skwapliwie. - Ja znam się na tym. Mó wię panu, to co miał a na sobie, po­chodził o z najelegantszych magazynó w. Przecież wasze panie nie mają na to pienię dzy.

- Tak... - mrukną ł w zamyś leniu. - A czy nie podał a swego nazwiska.

Pani Bako rozł oż ył a rę ce.

- Pan wybaczy, ale był am tak zaskoczona, ż e zapomniał am zapytać. Pan sobie wyobraż a moją sytuację... Przyznam się, chciał am się jej jak najszybciej pozbyć. Skł amał am, ż e mą ż na jakiś czas wyjechał z Budapesztu.

- A ona?

- No có ż, to ją bardzo zmartwił o.

- O nic wię cej nie pytał a?

Pani Bako ję ł a mią ć biał e jedwabne rę kawiczki.

- Wł aś nie... zupeł nie zapomniał am. Pytał a o ko­goś z Polakó w. O jakiegoś Morawca, Morowca...

- Moż e o Mró wce - podsuną ł Wichniewicz.

- O, wł aś nie - odetchnę ł a z ulgą - o jakiegoś Mró wce. Tak, na pewno Mrowca. - Naraz na jej twarzy odbił o się zakł opotanie. - I niech pan po­wie, czy dobrze zrobił am?

- A co pani powiedział a?

- Po prostu, ż eby się zapytał a o niego w barze " Bolero".

- Dlaczego wł aś nie w " Bolero"? Pani Bako uś miechnę ł a się niepewnie.

- No tak... u barmanki... bo mó j mą ż zostawia! tam czę sto wiadomoś ci dla ró ż nych Polakó w. - Spojrzał a pytają co. - Czy moż e zrobił am jakieś gł upstwo?

Wichniewicz odparł po chwili namysł u:

- Trudno... już się stał o. Wszystko zależ y od te­go, kto to był. I jeszcze jedno - zapytał - jakim ję zykiem rozmawiał a z panią?

- Po niemiecku - odparł a bez zastanowienia, - A mó wił a znakomitą niemczyzną...

- A czy wspominał a moż e o zł otym zegarku?

- O zegarku? - zdziwił a się kobieta. - Nie... Na pewno nie.


 

Bar " Bolero" otwierano o godzinie dzie­sią tej.

Przed dziesią tą Wichniewicz znalazł się na ulicy Dorotea. Miał jeszcze trochę czasu, wię c skrę cił w boczną ulicę i po chwili był już na naddunajskich bulwarach. Miasto tonę ł o w mroku. Od kilku mie­się cy zarzą dzono w Budapeszcie zaciemnienie. Od rzeki szedł chł odny powiew. Po drugiej stronie, na tle rozgwież dż onego nieba rysował a się poszarpana sylwetka Kró lewskiego Zamku. Samochody sunę ­ł y wolno, rzucają c na jezdnię sine ś wiatł o z zama­lowanych na niebiesko reflektoró w.

Wichniewicz starał się uporzą dkować sprawy zwią zane z tajemniczą ś miercią Wł adka Mrowcy. Za każ dym jednak razem napotykał nieoczekiwane trudnoś ci. Wszystko gubił o się w niejasnoś ciach i domysł ach. Domysł em był o ró wnież kojarzenie aresztowania doktora Bako z wypadkami mają cy­mi - jak przypuszczał - miejsce na granicy sł owacko-wę gierskiej. A mimo to zastanawiał a go zbież noś ć faktó w. Wł adek wró cił do Budapesztu w pią tek. Dwa dni pó ź niej, w niedzielę, aresztują doktora Bako. W tym samym dniu w mieszkaniu doktora zjawił a się tajemnicza Polka mó wią ca zna­komicie po niemiecku i stara się odnaleź ć doktora. Gdyby to miał o jakikolwiek zwią zek ze sprawą Mrowcy, Wichniewicz mó gł by sobie pogratulować, ż e ma wyją tkowe szczę ś cie.

Spojrzał na zegarek. Był o pię ć po dziesią tej. Za­wró cił wię c i szybkim krokiem udał się na ulicę Dorotea. Przed wejś ciem do baru przywitał go wbi­ty w wyzł oconą liberię szwajcar.

- Sł uga uniż ony pana inż yniera. Dawno pana u nas nie był o. - Obdarzył pierwszego goś cia za­wodowym uś miechem i pchną ł przed nim kryszta­ł owe drzwi.

Wichniewicz po marmurowych schodach wszedł do niewielkiego hallu. Tutaj wyró sł przed nim kie­rownik sali. W czarnym fraku z biał ym, bł yszczą ­cym gorsem wyglą dał jak angielski lord. Skiną ł z godnoś cią gł ową i zapytał:

- Czy pan inż ynier ż yczy sobie stolik?

- Dzię kuję. Chwilowo sią dę przy barze.

Znowu ukł on i zapraszają cy gest rę ki. Wichniewicz wszedł do niewielkiego baru. Panował tu pó ł ­mrok. Bł yszczał y tylko lustra w gablocie z trun­kami i butelki poł yskują ce wszystkimi odcieniami barw. Spoza baru uniosł a się tę gawa blondynka. Na jej twarzy zjawił się szczery uś miech.

- Co za goś ć, co za goś ć!... Co się z panem dzie­je? Był pan u nas chyba przed potopem. Czym mogę sł uż yć?

Wichniewicz usadowił się wygodnie na barowym stoł ku.

- Jeż eli się pani ze mną napije, to proszę dwa koniaki.

- Z panem, panie inż ynierze, z najwię kszą roz­koszą. - Z zawodową zrę cznoś cią napeł nił a dwa kieliszki i podsunę ł a dwie szklanki wody z lodem. - Co się z panem dział o? - powtó rzył a pytanie.

- Jeż eli pani powiem, ż e od ostatniego pobytu w barze przespał em cał y czas, to i tak pani nie uwierzy.

- Pan jak zwykle dowcipny... i mił y...

- To dzię ki pani... bo w zasadzie jestem tę py i ponury.

- Ż artuje pan... Jest pan najmilszym z naszych goś ci...

Tak upł ynę ł y pierwsze minuty na wymianie nic nie znaczą cych sł ó w, pó ł uś miechó w, pó ł ż artó w. Z tej rozmowy moż na był o jedynie wnioskować, ż e Wichniewicz jest tutaj mile widzianym i cenionym goś ciem. Wkró tce przy barze zjawił y się inne po­stacie - para mł odych ludzi wpatrzona w siebie z uniesieniem pierwszej mił oś ci, stary lowelas z monoklem w oku, samotny mę ż czyzna w typie sporto­wego boż yszcza.

Wichniewicz pił już trzeci koniak. Z rosną cym niepokojem rzucał spojrzenia ku drzwiom, w któ ­rych miał a się zjawić tajemnicza, pię kna Polka. Upł ynę ł a godzina. W są siedniej, dansingowej sali dyskretnie grał y dwa fortepiany, a na parkiecie z wytworną nudą snuł y się pary. Oczekiwana ko­bieta nie zjawiał a się.

Wichniewicz przenió sł się w ką t baru i wygod­nie rozsiadł się w fotelu. Powoli tracił nadzieję. Miał już zamiar wyjś ć, kiedy nagle w drzwiach ukazał a się mł oda, samotna kobieta. Pani Bako nie mylił a się, był a bowiem bardzo ł adna i bardzo wy­twornie ubrana. Wysoka, szczupł a, o rasowej syl­wetce i dł ugich zgrabnych nogach. Wł osy kaszta­nowate, skó ra ś niada, oczy ciemne i jakby lekko przymglone zadumą. Ruchy miał a pł ynne. Opano­wanym, zwolnionym krokiem podeszł a do bar­manki.

Wichniewicz wstał i zbliż ył się do bufetu. Nie spuszczał z niej oczu. Kobieta spojrzał a chł odno na barmankę i zapytał a najpł ynniejszą niemczyzną:

- Przepraszam, czy mogł abym zostawić u pani list dla pewnego Polaka?

- Dla kogo, jeż eli moż na zapytać - zagadnę ł a barmanka przyglą dają c się bacznie przybył ej.

Kobieta spokojnym ruchem wycią gnę ł a z torebki list i podał a go barmance.

- Tu pani ma nazwisko.

- Ach tak... - powiedział a uprzejmie barman­ka. - Pan Wł adysł aw Mrowca?

- Tak - odparł a sucho kobieta. - Gdyby pani był a tak uprzejma...

Barmanka posł ał a pytają ce spojrzenie w stroną Wichniewicza. Ten lekko skiną ł jej gł ową.

- Bardzo proszę - powiedział a z namysł em - ale ja, niestety, nie znam takiego pana.

- Nie zna pani pana Mrowcy? - zdziwił a się kobieta.

- Nie. Ten pan tutaj nigdy nie przychodził... Ale - dodał a z wyszukaną uprzejmoś cią - jeż eli pani na tym zależ y, mogę przechować ten list.

Kobieta zawahał a się. W jej ciemnych, zać mio­nych lekkim smutkiem oczach drgał o przez chwilę ś wiatł o. Wycią gnę ł a rę kę po list, lecz nie odebrał a go.

- Sama nie wiem... - powiedział a cicho, jakby do siebie. Z kł opotu wybawił a ją barmanka.

- Chwileczkę, proszę pani. Jest tutaj jeden Po­lak, moż e on zna tego pana - rzucił a z uś mie­chem i spojrzał a w stronę Wichniewicza. - Panią inż ynierze...

Wichniewicz przybrał postawę najoboję tniejszą, na jaką był o go w tej chwili stać, i zbliż ył się do kobiety.

- W czym mó gł bym pani pomó c? - zapytał po polsku.

W ciemnych oczach kobiety pojawił się jaś niej­szy bł ysk.

- Ach... to pan Polak - powiedział a zaskoczo­na.

Wichniewicz uś miechną ł się zachę cają co,

- Jak pani sł yszy i widzi... - skł onił się z wy­szukaną elegancją i wymienił nazwisko, pod któ ­rym znano go w barze: - Antoni Pasierbowicz... - a widzą c w jej oczach niezdecydowanie, znowu zagadną ł z wł aś ciwą sobie uprzejmoś cią: - Czy ma pani jakieś kł opoty?

- Nie, nie - odparł a nieco szorstko i nagle opanował a chwilowe zakł opotanie. Spojrzał a by­stro na Wichniewicza, jakby chciał a go otaksować, i dodał a pospiesznie: - Po prostu szukam jednego znajomego... I chciał am zostawić dla niego list.

- Moż na wiedzieć, jak się nazywa?

- Mrowca - powiedział a kró tko.

Wł adek Mrowca wystę pował w Budapeszcie pod nazwiskiem Chrobak, wię c Wichniewicza zdziwił o, ską d ta kobieta zna jego prawdziwe nazwisko. Mo­ż e znał a Wł adka wcześ niej? Nie miał czasu na roz­myś lanie.

- Mrowca?... - powtó rzył udają c, ż e stara się sobie kogoś przypomnieć. - Zaraz, zaraz... coś, kiedyś sł yszał em o takim... Ale, przepraszam - zapy­tał podstę pnie - kto to wł aś ciwie jest? Nieznajoma przyjrzał a mu się nieufnie.

- Po prostu uchodź ca.

- A czy nie ma pani jego adresu?

- Gdybym miał a, nie szukał abym go listownie.

- Oczywiś cie - uś miechną ł się z zaż enowa­niem. - Widzi pani, chciał bym pani pomó c... Ja doskonale orientuję się w tutejszych krę gach pol­skich i znam sporo ludzi. Gdyby pani bliż ej okreś ­lił a...

Oczy kobiety przygasł y, a jej twarz nabrał a su­rowego wyrazu.

- W takim razie, dzię kuję panu. Był pan na­prawdę bardzo uprzejmy - skinę ł a mu gł ową i od­wró cił a się.

- Mrowca - powiedział gł oś no Wichniewicz, chcą c ją koniecznie zatrzymać. - Czy to nie prze­wodnik z Zakopanego?

Zatrzymał a się gwał townie.

- Tak. Jego wł aś nie poszukuję.

- Widzi pani, dopiero teraz sobie przypomnia­ł em. Oczywiś cie, Wł adek Mrowca, znakomity prze­wodnik. Wiele o nim sł yszał em.

- Ale czy zna go pan osobiś cie?

- Nie - odparł pospiesznie - ale znam wielu zakopiań skich gó rali i, gdyby pani na tym zależ ał o, mó gł bym...

- Tak - przerwał a mu w poł owie zdania - bardzo mi na tym zależ y. Niech pan się z nimi skontaktuje. Był abym panu bardzo wdzię czna. I to jak najszybciej, bo zależ y mi na czasie.

W tej chwili wyczuł w niej ogromną nerwowoś ć i napię cie. Zrozumiał, ż e poł knę ł a rzucony haczyk. Wskazał na dwa stoją ce w ką cie baru fotele.

- Bardzo by mi był o mił o, gdyby się pani ze mną czegoś napił a, a ja postaram się zrobić dla pa­ni wszystko, co w mojej mocy.

- Pan jest naprawdę bardzo mił y, ale dzię kuję, czeka na mnie taksó wka.

- To przecież drobnostka... Pani pozwoli, za­raz ją odprawię. - Ruszył w kierunku drzwi, lecz ona go zatrzymał a.

- Nie, dzię kuję panu. Muszę wracać. Jestem solidnie zmę czona. - Delikatnym ruchem uję ł a jego dł oń. - W takim razie, jeszcze raz bardzo pa­na proszę, gdyby pan mó gł dowiedzieć się czegoś o Mrowcy albo skontaktować mnie z nim, to pro­szę do mnie zadzwonić.

- Lepiej by był o, gdybyś my się wieczorem spot­kali.

- Dobrze - odparł a z namysł em. - Moż emy się spotkać w tym barze... powiedzmy, o wpó ł do jedenastej, a na wszelki wypadek zostawię panu telefon. Dwadzieś cia pię ć trzysta szesnaś cie.

- Chwileczkę... Dwadzieś cia pię ć trzysta szes­naś cie - zapisał pospiesznie w notesie. - Mam nadzieję, ż e potrafię tego Mró wce odszukać.

- Był abym panu bardzo wdzię czna, a tymcza­sem do zobaczenia.

- O, przepraszam - zatrzymał ją ł agodnie - a kogo mam prosić do telefonu?

Uś miechnę ł a się z zaż enowaniem.

- Krystynę Hemerling. Zapamię ta pan?

- Oczywiś cie. Chyba do koń ca ż ycia - zaż ar­tował.

Krystyna skinę ł a mu gł ową. Odeszł a tym swoim wolnym, opanowanym krokiem. Kiedy zniknę ł a za drzwiami, Wichniewicz ruszył za nią. Przez krysz­tał owe szyby widział jej wysmukł ą, zgrabną syl­wetkę przemierzają cą hall, a potem zstę pują cą bez poś piechu ze schodó w. Zszedł do wyjś cia i ukryw­szy się za drzwiami, obserwował ulicę. Krystyna stał a chwilę na chodniku. Wnet jednak zjawił się samochó d. Podjechał wolno. Nie był a to jednak taksó wka, lecz bardzo elegancki wó z marki alfa-romeo. W wozie siedział starszy mę ż czyzna. Z tej odległ oś ci Wichniewicz zobaczył tylko jego wyraź ­ny profil, wymykają ce się spod kapelusza siwieją ­ce wł osy, biał y koł nierzyk i ciemną marynarkę. Mę ż czyzna otworzył drzwi samochodu. Krystyna usiadł a obok niego i po chwili samochó d szybko ruszył w kierunku placu Vö rö smarty'ego.

Wichniewicz stał jeszcze chwilę w zamyś leniu.

- Krystyna Hemerling - powiedział szeptem.

 


 

Restauracja " Guel Baba" znajdował a się przy niewielkim skwerze u przyczó ł ka budziań skiego mostu Mał gorzaty. Z letniego pawilonu roz­taczał się szeroki widok na Dunaj, Parlament i plac Bema, na któ rym wznosił się pomnik uwielbianego przez Wę gró w generał a. Wichniewicz, któ ry umó ­wił się o dziewią tej z Molnarem, nie podziwiał jed­nak pomnika. Popijał w skupieniu czarną kawę i z dreszczykiem myś lał o czekają cej go rozmowie.

Wczoraj po rozstaniu z Krystyną Hemerling udał się na pocztę i w specjalnej ksią ż ce telefonicznej sprawdził, ż e podany przez nią numer należ y do pensjonatu " Duna" przy ulicy Damjanicha. Rano pojechał na znaną mu dobrze ulicę i u dozorcy do­wiedział się, ż e pensjonat należ y do pani Melindy Hoff, wdowy po radcy cesarsko-kró lewskim, rodo­witej wiedenki, posiadają cej jednak obywatelstwo wę gierskie.

Z tymi wiadomoś ciami przyszedł na spotkanie z Molnarem. Nie czekał na niego dł ugo. Molnar zjawił się z pię ciominutowym opó ź nieniem i jako czł owiek punktualny tł umaczył się zł ym poł ą cze­niem tramwajowym.

- Nie szkodzi - uspokoił go Wichniewicz. - Najważ niejsze, mó w, jakie masz dla mnie wiado­moś ci.

Molnar chustką wycierał spocone czoł o.

- Piekielny upał - powiedział wesoł o - a ty każ esz mi myś leć. Czy nie mogł eś poczekać do wie­czora? - Nie, stary.

- No wię c - zaczą ł poważ nie - sprawę usu­nię cia z ewidencji tego czł owieka zał atwił em, jak powiedział em. W sprawie zegarka nic nie wiado­mo. W Budapeszcie w cią gu doby kradną prawdo­podobnie dziesię ć zegarkó w, a jeż eli chodzi o strze­laninę na granicy, to telefonował em do jednego tajniaka z ż andarmerii i, niestety, też klapa. Po prostu nic o tym nie wiedzą.

- Masz u mnie butelkę najlepszego tokaju.

- Dzię kuję. Wolał bym wypić z normalnym czł owiekiem zwykł ą wodę sodową.

- I postawię ci najwytworniejszą kolację u Gundla, jeż eli poś wię cisz ten dzień dla mnie.

- Pasuję - rzekł stanowczo komisarz. - Dzi­siaj jestem zawalony wł asnymi sprawami.

- Nie denerwuj się - uspokoił go Wichniewicz. - Ja zawsze mam nosa, Tibi. W tym wypadku chodzi o bezpieczeń stwo kilku dobrze ci znanych i przyjaznych osó b, a moż e i twoje...

- Moż e! - ż achną ł się Molnar. - Ty lepiej dbaj o swoje sprawy. Mną się nie przejmuj.

- Chcesz, ż eby nas wszystkich posadzili w Siklos?

- O mnie bą dź spokojny. Ja mam dobrą aseku­rację.

- No, nie wiadomo... - przymruż ył porozumie­wawczo oko. - Wobec nich niejedno masz na su­mieniu. A ta robota jest dla ciebie stworzona i ma pewne przyjemne strony. Otó ż - zaczą ł ż artobli­wie - chodzi o to, ż ebyś ś ledził pewną pię kną, ba, bardzo pię kną kobietę, któ ra podaje się za Polkę, a jest... jeż eli się nie mylę... - Urwał na chwilę i dodał poważ niej: - W tej chwili nie mogę ci po­wiedzieć, jakiej jest narodowoś ci. Doś ć na tym, ż e mó wi po niemiecku, jak gdyby koń czył a Heidel­berg albo berliń ską Hochschule...

- Wykluczone - przerwał mu rozpaczliwym gestem, - Czł owieku, za wiele ode mnie wyma­gasz.

- A jeś li ci powiem, ż e prawdopodobnie przez nią aresztowano doktora Bako...

- To niemoż liwe.

- Wł aś nie ż e bardzo moż liwe. Rozmawiał em z panią Bako i, wyobraź sobie, ta kobieta zaraz po aresztowaniu zjawił a się w ich mieszkaniu.

- To jeszcze nie dowó d.

- Zaraz, zaraz... Dodam ci, ale o tym zaraz za­pomnij, ż e przez nią ró wnież stracił ż ycie nasz czł o­wiek, któ rego wczoraj usuwał eś z ewidencji.

Molnar zwró cił na Wichniewicza swe bystre spojrzenie.

- Jesteś tego pewny?

- Gdybym był pewny, tobym cię nie prosił...

- Rozumiem. - Molnar rozł oż ył szeroko rę ce. - Stary, ty mnie coraz bardziej zaskakujesz. - Naraz przecią ł dł onią powietrze, jak gdyby zdecy­dował się na wszystko. - Do grobu mnie wpę ­dzisz... No, mó w, o co ci chodzi.

Wichniewicz uś miechną ł się rozbrajają co.

- No proszę... wiedział em, ż e na ciebie zawsze moż na liczyć. - Potem nagle ś ciszył gł os. - Ona mieszka w pensjonacie " Duna" na Damjanicha. Musisz ją wzią ć pod obserwację... w jaki sposó b to już twoja sprawa. Chciał bym jednak wiedzieć, co robi w Budapeszcie i z kim się kontaktuje?

- I jeszcze jakich uż ywa perfum? - zaż artował Molnar.

- Tego nie wymagam - odpowiedział wesoł o Wichniewicz. - W każ dym razie przed dziesią tą muszę się z tobą spotkać, bo potem mam z nią ran­dkę w " Bolero".

- Ho, ho... - Molnar pokrę cił z podziwem gł o­wą - uwodzisz!

- Coś w tym rodzaju. Uwodzę sł uż bowo, dla do­bra sprawy.

 

W tym samym dniu po poł udniu Miko z Lasakiem przyjechali do sió str Novomeskych. Bu­kowy oczekiwał ich z ogromną niecierpliwoś cią. Kiedy tylko weszli do domu, odcią gną ł ich do dru­giego pokoju i z miejsca zapytał zaniepokojony:



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.