Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ TRZECIA 2 страница



Bukowy zacisną ł pię ś ci. Zbliż ył się do majo­ra.

- Pytam, co pan chce zrobić?

Smyga cofną ł się o pó ł kroku. Posł ał Obertyń skiemu spł oszone spojrzenie, jak gdyby u niego szukał pomocy.

- No có ż... Są rozmaite sposoby... Moż na upo­zorować wypadek... albo...

- Albo co?

- No, powiedzmy... stworzyć taką sytuację, ż e­by wł adze myś lał y, ż e utoną ł.

Bukowy tak mocno zaciskał pię ś ci, aż mu zbie­lał y knykcie palcó w.

- Wrzucić do Dunaju, jak ś cierwo... To chy­ba razem z panem.

- Ję drek! - zawoł ał ostro Obertyń ski. - Niech pan się opamię ta.

Bukowy zatoczył się, jak gdyby chciał z boku natrzeć na Smygę i uderzyć go, lecz opanował się. Unió sł tylko wysoko zaciś nię te pię ś ci i powie­dział przecią gle:

- To taką otrzymuje zapł atę... To tak się mu odwdzię czacie... - Rozpaczliwym ruchem wskazał na zwł oki Wł adka Mrowcy. - Od trzech lat cho­dził jak maszyna. Zima nie zima, deszcz nie deszcz, kurniawa nie kurniawa. Jego koledzy siedzą po wszystkich wię zieniach Sł owacji i Gubernatorstwa, inni gryzą już ziemię, a pan - spojrzał nienawist­nie na majora - ot tak, po prostu, do Dunaju... To wy nas jeszcze nie znacie... My gó rale... Z na­mi nie przejdzie...

Smyga zbladł, cofną ł się jeszcze o pó ł kroku i nagle powiedział zupeł nie innym tonem:

- Przepraszam pana. Moż e pan mnie ź le zro­zumiał...

- O nie... dobrze zrozumiał em. Umyć rę ce i cześ ć. Ż eby tylko nie mieć kł opotu.

- Bukowy! - rzucił ostro Obertyń ski. - Pan się ró wnież zapomina... Przywoł uję pana do po­rzą dku. Rozumiem, ż e jest pan rozdraż niony, ale to jeszcze pana nie zwalnia od subordynacji. I w ogó le - powiedział już ł agodniej - wszyscy jesteś my zaskoczeni i przybici. W tej sytuacji na­leż y dział ać z rozwagą. Ciekaw jestem, co pan by zrobił na naszym miejscu?

- Ja? - uś miechną ł się ż ał oś nie Bukowy. - Rozumiem, panowie są od wielkich spraw, od pla­nó w, strategii, rozkazywania. Ale dziwi mnie, ż e zamiast zbadać, w jakich okolicznoś ciach Wł adek został raniony...

- To jest inna sprawa - przerwał mu Smy­ga.

Ję drek nawet nie spojrzał w jego stronę. Do­koń czył :

-... panowie chcecie się jak najszybciej pozbyć kł opotu. Nie musicie się martwić. Dobrze. Posta­ram się sam to zał atwić.

 


 

Deszcz padał cał y dzień, a wieczorem szybko nastał zmrok. Bukowy stał przy oknie poddasza i z niepokojem spoglą dał na widoczny z tego miejsca skrawek ulicy. Czekał na karetkę pogotowia. Krople spł ywał y po szybie, ogró d to­ną ł we mgle. Od strony stacji kolejowej docho­dził y cienkie, ś widrują ce gwizdy lokomotyw i drzewa szumiał y ponuro. Oto muzyka ż egnają ca Mró wce.

Bukowy obejrzał się. Zdawał o mu się, ż e ktoś się poruszył. Ale to był o zł udzenie. Mrowca le­ż ał martwy. Do tej pory Ję drek (nie mó gł uwierzyć w ten nieodwracalny fakt. Wł adek nie ż yje. Miesią c temu szli razem do Zakopanego, Wł adek był jak zwykle wesoł y. Dowcipkował. W Koprowej zatrzymali się przy szał asach. Mieli tam znajo­mą sł owacką gó ralkę. Wł adek zalecał się do niej. A teraz...

Czuł, ż e ż al wzmaga się w mim gwał townie. Coś go dł awi, ł zy ciekną mu bezwolnie po po­liczkach. Otarł je dł onią i pomyś lał, ż e Wł adek nie był by z tych ł ez zadowolony. Przypomniał so­bie jedną rozmowę z Mrowca. Był a zima. W Ci­chej zastał a ich straszliwa kurniawa. Nie mogli tego dnia przejś ć przez granicę, wię c nocowali w zasypanym po dach szał asie. Cał ą noc spę dzili na rozmowie. Pamię ta dokł adnie, ż e Wł adek w pew­nym momencie zapytał: " Ję drek, powiedz, kto z nas dł uż ej poż yje? " Starał się wtedy zbyć go ż artem, ale Wł adek był natarczywy. " Sł uchaj - mó wił - prę dzej czy pó ź niej capną nas albo za­strzelą. To jest przecież loteria. Uda się albo nie uda. Przecież wiesz, jak ktoś z nas wychodzi z bazy, to inni myś lą: wró ci czy nie wró ci? A ilu już nie wró cił o. Co się bę dziemy bujać. Ja jestem na wszystko przygotowany. Dlatego mogę sobie ż artować ". A po chwili namysł u dodał: " Ję drek, mam do ciebie jedną proś bę. Zapamię taj dobrze. Jak mnie wcześ niej... rozumiesz... to ty, bracie kup sobie litr dobrego wina, idź, bracie, gdzie w las albo na gronie i nie pł acz za mną, tylko wypij i zaś piewaj, ż eby mi tam - wskazał rę ką ku gó rze - weselej był o... "

- Ż eby mi tam weselej był o - powtó rzył Bu­kowy szeptem. Zbliż ył się do Mrowcy. Stał chwilę w zupeł nym odrę twieniu, potem gwał townym ru­chem odrzucił koc z jego gł owy. Dł ugo wpatrywał się w martwą twarz przyjaciela. Zdawał o mu się. ż e ś pi. Oczy miał już zamknię te, czoł o pogodne, rysy spokojne, a wokó ł ust mię ś nie uł oż ył y się w pó ł uś miech, jakby jeszcze po ś mierci z czegoś kpił i ż artował. - Nie pó jdziemy już razem, Wł a­dek - wyszeptał Bukowy. - Sam pó jdziesz w ostatnią turę przez gó ry i potoki...

Wtedy na dole usł yszał zajeż dż ają cy samochó d. Nakrył z powrotem twarz zmarł ego kocem. Zbiegł na dó ł. W korytarzu natkną ł się na Ewę. Był a w biał ym kitlu, w czepku sanitariuszki, a na ra­miona miał a zarzuconą pelerynę. Za nią z nosza­mi szedł Wichniewicz i jakiś Wę gier. Obaj byli ubrani jak sanitariusze.

- Wszystko w porzą dku - powiedział a szep­tem Ewa. - Moż emy go zabierać.

Wichniewicz podał mu biał y kitel.

- Pó jdziesz z nami?

- Tak.

Wę gier uś cisną ł mu dł oń.

- Jestem ze szpitala Rakos... znajomy siostry Varfalvi.

- Dzię kuję panu.

- Nie ma za co. Przysł ał mnie doktor Szabolcsay.

Minę li go. Weszli na gó rę. Bukowy usł yszał gł os Ewy:

- Zał atwił am, jak moż na był o najlepiej.

- Dzię kuję ci. I przepraszam za kł opot.

- Nie mó w tak. Przecież Wł adek był naszym wspó lnym przyjacielem. Jak się czujesz?

- Rozumiesz, ż e nie najlepiej.

- Rozumiem. Chciał abym ci coś powiedzieć, ale nie mogę.

- Mó w. Nie krę puj się.

- Coraz bardziej boję się o ciebie,

- Takie już nasze ż ycie.

- Posł uchaj mnie... czy nie mó gł byś nareszcie skoń czyć z tym chodzeniem...

- Nie mogę... i nie chcę.

- Mó gł byś to zrobić dla mnie. Ż ylibyś my spo­kojniej...

- To nieprawda. A zresztą teraz nie mogę...

- Trudno... - spojrzał a w gó rę, gdyż na scho­dach zjawili się Wichniewicz z Wę grem. Zno­sili na noszach ciał o Mrowcy. Schody był y bar­dzo wą skie i spadziste, wię c musieli z trudem przeciskać się i uważ ać, by zwł oki nie spadł y z noszy.

Bukowy zarzucił na ramiona deszczowiec.

- Idziemy - powiedział do Ewy. Odwró cił się i pierwszy wyszedł na werandę.

Jechali w milczeniu przez cał e, ogromne mia­sto. Bukowy siedział w karetce pogotowia, obok zwł ok Mrowcy. Z drugiej strony ulokował się Wichniewicz. Ć mił w zamyś leniu papierosa.

- Jak myś lisz - zapytał cicho - gdzie go rą bnę li?

- Chyba na granicy sł owacko-wę gierskiej albo już na Wę grzech. Inaczej nie dojechał by do Buda­pesztu.

- I ską d wzią ł się przy nim ten zł oty zega­rek?

- Nie mam poję cia. Znasz naszą robotę...

Wiesz, ż e w drodze wszystko moż e się zdarzyć.

- To bardzo waż ne... Bukowy wzruszył ramionami.

- Teraz to wł aś ciwie nic już nie ma znacze­nia,

- Dla niego tak, ale dla nas... Moż e być grubsza wsypa.

- Zobaczymy.

- Bę dziemy musieli iś ć jego trasą. Na pewno widzieli go ludzie...

- Przede wszystkim Miko.

- Miko i moż e ktoś na granicy.

- To moż na sprawdzić - powiedział Ję drek - ale ż ycia mu nie wró cisz...

Chwilę jeszcze jechali wzdł uż wysokiego mu­ru. Naraz karetka zatrzymał a się przed szeroką, ż elazną bramą. Ewa wyskoczył a z szoferki. Weszł a szybko do bocznych, ukrytych w murze drzwi. Po chwili ktoś od wewną trz otworzył bramę. Karetka wtoczył a się wolno na otoczone zewszą d szarymi murami podwó rze. Deszcz szemrał w blaszanych rynnach, wiatr targał samotnym drzewem, wyra­stają cym z nę dznego skwerku. Gdzieś wysoko nad murami palił a się mdł awo sł aba latarnia, a w jej blasku podwó rze nabierał o jeszcze bardziej po­sę pnego wyglą du.

Ktoś otworzył drugą ż elazną bramę. Wichnie­wicz z Wę grem wycią gnę li z sanitarki nosze. Ru­szyli w stronę ciemnego korytarza.

- To prosektorium - powiedział a szeptem Ewa.

- Ale nie bó j się, zał atwił am, ż eby Wł adka nie tknę li.

Bukowy spojrzał na nią z wdzię cznoś cią.

Korytarz był dł ugi, szary, betonowy, jak tu­nel. Szli jeszcze chwilę, potem minę li ponurą salę zawaloną surowymi trumnami, wreszcie zatrzymali się w zupeł nie pustym pomieszcze­niu. I tutaj ś ciany był y betonowe, jak w schro­nie, a pod sufitem palił a się odratowana ż aró wka. W jej nikł ym blasku twarze ludzi wyglą ­dał y jak szare maski.

Wichniewicz z Wę grem postawili nosze na podł odze. Po chwili z bocznych drzwi wyszedł mę ż czyzna w biał ym kitlu, jakby od dawna czekał na ich przybycie, rzucił porozumiewawcze spoj­rzenie w stronę Ewy i nagle zwró cił się do Bukowego:

- To pan jest jego przyjacielem?

- Tak - odparł szeptem, jak gdyby bał się zmą cić spokó j tego ponurego pomieszczenia.

Mę ż czyzna nerwowym ruchem poprawił okulary i wycią gną ł dł oń.

- Mił o mi pana poznać. Doktor Szabolcsay...

- Sł yszał em o panu... Chciał bym panu podzię ­kować...

Doktor rozł oż ył rę ce ruchem wyraż ają cym za­ż enowanie.

- To zbyt poważ na sprawa, ż eby dzię kować - nerwowym ruchem zdarł z nosa okulary i zaczą ł je przecierać poł ą kitla. - Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, jak bardzo się naraż amy - mó wił cicho, lecz wyraź nie. - Chciał bym wyjaś nić, ż e jedyny sposó b... to uznanie pana przyjaciela za czł owieka nie zidentyfikowanego. Czy pan mnie dobrze zrozumiał?

- Tak.

- Niestety nie ma innej rady. - Znowu gest wyraż ają cy zakł opotanie. - Dlatego - zwró cił się do stoją cych obok - chciał em prosić wszyst­kich obecnych... Od tej chwili ten czł owiek przestał istnieć... Pochowamy go po chrześ cijań ­sku, ale zaznaczam, ż eby nikt z pań stwa nie przychodził już tutaj ani na cmentarz... - to powiedziawszy skoń czył wycierać okulary i szybkim ruchem nał oż ył je, jakby dają c do zro­zumienia, ż e nie ma już nic do powiedzenia. Skł onił się. Ruszył ku drzwiom, lecz w progu jeszcze raz odwró cił się. - I jeszcze jedno... pamię taj­cie, panowie, robię to tylko dla Polakó w... - Su­chy ukł on i doktor znikną ł za drzwiami.

Bukowy pierwszy podszedł do leż ą cego na noszach Mrowcy. Pochylił nad nim gł owę. In­ni otoczyli nosze ze wszystkich stron. Stali w milczeniu. Gdzieś za zamknię tymi przed chwi­lą drzwiami sł ychać był o dziwne dudnienie, jak gdyby ktoś przetaczał cię ż kie puste beczki po betonowej podł odze. A potem nastał a martwa cisza.

Ję drek przymkną ł oczy. Chciał się uwolnić od tego posę pnego otoczenia. Nagle zdał o mu się, ż e idą z Wł adkiem przez sł oneczne upł azy Wierchcichej. Jest jesień. Jafer czerwieni się na skalnych grzę dach, zł ocą się bujne trawy, kraś nieją skorusy i wiatr sucho szeleś ci w kiś ciach kosodrzewiny. I jest szumnie... Ś wiatł o faliś cie przetacza się przez wysokie granie, nad któ rymi kł ę bią się jasne obł o­ki... I w tej chwili Bukowy w myś li zanucił pio­senkę, któ rą nieraz ś piewali z Wł adkiem:

 

Potoki z Roztoki

Spł ywojcie, spł ywojcie,

Kiej umieroł bede,

Piknie mi zagrajcie...

 


 

Na drugi dzień pogoda zmienił a się. Był sł oneczny dzień. Bukowy miał się spotkać z Obertyń skim na Wyspie Ś w. Mał gorzaty. Szedł boczną aleją wysadzaną starymi topolami. Drze­wa puszył y się soczystą, ś wież ą zielenią. Mię dzy pniami widać był o skrawek Dunaju, na rzece suną ł spacerowy statek. Sł ychać był o wesoł e po­gwizdywanie syreny i przytł umioną melodię pł yną cą z gł oś nika radiowego. Bukowy szedł zamy­ś lony. Naraz z bocznej alei wył onił a się znajoma sylwetka Obertyń skiego. Zbliż yli się do siebie, W milczeniu uś cisnę li sobie dł onie.

- Kiedy pan wyrusza? - zapytał Obertyń ski.

- Jeszcze dzisiaj wieczorem, ż eby nad ranem przejś ć granicę.

- Rozumiem... To dobrze, bo bardzo nam za­leż y na wyjaś nieniu tej sprawy. Radził bym jed­nak uważ ać. Należ y przypuszczać, ż e gdzieś po drodze Wł adek miał wpadkę, dlatego musi pan być bardzo ostroż ny.

Bukowy nic nie odpowiedział. Szli chwilę w milczeniu. Na wystrzyż onych trawnikach kosy poszukiwał y poż ywienia. Gdzieś w oddali sł ychać był o przeraź liwy krzyk pawia. I ruda wiewió r­ka jak pł omień przemknę ł a mię dzy zwisami ga­ł ę zi. Obertyń ski ką cikiem oczu przypatrywał się Bukowemu. Nie poznawał go. Ję drek był bardzo przybity.

- I jeszcze jedno - zagadną ł Obertyń ski nie­pewnie - chciał em pana przeprosić za majora. Przyznaję, ż e zachował się zbyt szorstko...

- Szorstko... - uś miechną ł się cierpko Bu­kowy.

- Pan go dobrze zna. On już jest taki. Ale mu­szę panu powiedzieć, ż e on ró wnież bardzo mocno przeż ył ten nieszczę ś liwy wypadek.

- Lepiej nie mó wmy o tym - przerwał mu sucho Bukowy.

- Jak pan uważ a. Wiem, ż e jest pan bardzo przygnę biony. Nie dziwię się. My wszyscy... po swojemu...

- Tak, po swojemu...

Obertyń ski spojrzał surowiej na Ję drka.

- Moż e pan chce, ż ebym komu innemu powie­rzył to zadanie?

- Nie. Chę tnie pó jdę, bo już nie mogę wytrzy­mać w Budapeszcie.

Obertyń ski dobrał odpowiedni, sł uż bowy ton i zaczą ł rzeczowo:

- Musi pan sprawdzić cał ą trasę, wszystkie pun­kty. Trzeba ustalić, w któ rym miejscu zdarzył o się to nieszczę ś cie... Do tej pory nie moż emy nikogo puszczać tą trasą. I jeszcze jedno. Jutro z Zakopa­nego wyrusza Lasak z jedną bardzo waż ną figurą z Warszawy. Powinien pan postarać się zł apać ich na trasie i uprzedzić o wpadce. Czy pan mnie dobrze zrozumiał?

- Tak - odparł spokojnie Bukowy.

- A my tutaj - dodał Obertyń ski - zaczniemy badać cał ą sprawę na swoją rę kę. Najbardziej zagadkowa jest historia z tym zegarkiem, ale tym zajmie się już Wichniewicz.

 

*

 

O ś wicie Bukowy przeszedł granicę pod Rozsnyó. Do wsi był o jeszcze pię ć kilometró w. Droga prowadził a gó rzystymi przylaskami. Dzień był po­godny, a leś ne ś cież ki puste o tej porze. Szedł wię c pewnie, bez obawy, zwł aszcza ż e drogę znał niemal na pamię ć. Dopiero przed samą wsią zbo­czył, ż eby okrą ż yć placó wkę sł owackiej straż y granicznej. Wnet znalazł się przed domem sió str Novomeskych.

Był o jeszcze cicho. Na trawie leż ał a gę sta rosa. W drzewach ś piewał y zię by. Dom toną ł w cieniu rzucanym przez kę py starych lip. Bukowy obszedł ostroż nie dom i znalazł się przed mał ym okienkiem spiż ami. Odetchną ł z ulgą. Okienko był o zawie­szone zieloną makatką: znak, ż e nie grozi ż adne niebezpieczeń stwo. Zaszedł wię c pod drzwi prowa­dzą ce do sieni. Zastukał.

Po chwili ktoś wyjrzał przez okno, a potem za drzwiami dał y się sł yszeć podniecone gł osy.

Wkró tce w progu ukazał a się starsza siostra Novomeska, Marta. Bez sł owa przywitania wpu­ś cił a Bukowego do sieni. Dopiero gdy zamknę ł a za sobą drzwi, rzucił a wesoł o:

- Wszyscy ś wię ci! Ską d się pan tu wzią ł, pa­nie Ję drku?

Bukowy zrzucił z ramion plecak.

- Jestem i nikt mnie stą d nie wypę dzi, za­nim nie zjem porzą dnego ś niadania - zaż arto­wał.

Poczuł się nagle bezpieczny l szczę ś liwy, jak gdyby wszedł do wł asnego domu, W ubiegł ym roku, kiedy organizowali z Wichniewiczem no­wą trasę, u sió str Novomeskich zał oż yli punkt etapowy. Był to, jak do tej pory, najszczę ś liwszy i najpewniejszy punkt na cał ej trasie. Dwie sta­re panny z godnym podziwu poś wię ceniem po­magał y kurierom, a dom ich stał się przystanią na burzliwych szlakach. Obie zajmował y się kilimiarstwem. W przytulnych, peł nych dziw­nych zakamarkó w pokojach wszę dzie stał y war­sztaty tkackie, krosna. Po ką tach peł no był o szablonó w kilimiarskich, kł ę bkó w kolorowej weł ­ny, a w cał ym domu panował o niezastą pione ciepł o, któ re obie siostry wnosił y swym pogod­nym usposobieniem. Kurierami opiekował y się jak wł asnymi synami. Nic wię c dziwnego, ż e zja­wienie się ich ulubień ca wywoł ał o wybuch ra­doś ci i ogó lną krzą taninę; Marta pobiegł a do ku­chni po gorą cą wodę, Mela zaję ł a się przygoto­waniem ś niadania.

- Coś pan bardzo nam zmizerniał - powie­dział a Marta, wysoka koś cista kobieta o dobrodu­sznej twarzy i bystrych, siwych oczach.

- Ostatnio nie bardzo nam się wiedzie - rzu­cił Ję drek.

Mela, pulchna, okrą gł a niewiasta, o twarzy mł o­dej dziewczyny i stale ś mieją cych się oczach, dole­wał a Bukowemu kawy.

- Tylko proszę jeś ć... jeś ć i niczym się nie mar­twić - zachę cał a goś cia seplenią c leciutko.

- U pań czł owiek zapomina o wszystkich zmar­twieniach - ż artował Bukowy. Naraz spoważ niał i zapytał: - Kiedy tu był Wł adek Mrowca?

- Mrowca? - powiedział y niemal jednocześ ­nie i zamienił y ze sobą zdziwione spojrzenia. Mar­ta dodał a: - Czy coś się stał o?

- Nie - zaprzeczył nazbyt gorliwie. Chwilo­wo nie chciał wtajemniczać sió str w sprawę Wł adka. Pragną ł tylko uzyskać jak najwię cej potrzeb­nych im informacji. - Nic się nie stał o... tylko chciał bym wiedzieć, kiedy tu był i czy stą d wy­szedł?

Marta zwró cił a się do siostry:

- Kiedy to był o, Melu?

- Zaraz, zaraz - zastanawiał a się chwilę. - Chyba w czwartek. Tak, oczywiś cie. W czwartek był jarmark w Dobszynie...

- A dlaczego pan pyta? - zagadnę ł a poważ nie Marta, utkwiwszy w Bukowym zatroskane spoj­rzenie.

Bukowy wzruszył tylko ramionami.

- A nic... Po prostu chciał em wiedzieć. Czy był zdrowy?

- Najzdrowszy na ś wiecie. I wesoł y jak zwy­kle...

- A kto go przywió zł? - Jak to kto? Miko.

- Kiedy przyjechali?

- Pod wieczó r... Moż e był a pią ta albo nawet wcześ niej.

- Czy nie pokazywał zł otego zegarka... takiego damskiego?

Mela zachichotał a cichutko.

- Ach, o to panu chodzi. Oczywiś cie... tylko nie on... To ta mł oda kobieta, któ ra z nim był a, miał a ten zegarek. Bukowy drgną ł.

- To Wł adek nie był sam?

Marta szerzej rozwarł a zdumione oczy.

- Pan nic o tym nie wie? Wł adek przyprowa­dził z Polski jaką ś mł odą, ś liczną kobietę.

- Nie - odparł niemal spokojnie - Wł adek sam przyszedł do Budapesztu.

- To dziwne - wtrą cił a Mela. - Coś takiego... Myś my się też dziwił y. Taka pię kna, wytworna, aż trudno był o uwierzyć, ż e wytrzymał a tę cię ż ką dro­gę. - Przyjrzał a się uważ niej Bukowemu. - A pan naprawdę nic o tym nie wiedział?

- Nie, nie wiedział em - odparł poś piesznie. - A najważ niejsze, ż e nikt o tym nie wiedział w Bu­dapeszcie. Moż e w drodze przył ą czył a się do Wł adka - dodał w zamyś leniu.

- Nie - zaprzeczył a Marta - bo mó wili, ż e idą od Zakopanego.

- Czy to był a jego znajoma? Marta zamyś lił a się.

- Nie są dzę. Z zachowania moż na był o wnios­kować, ż e nie bardzo dobrze się znają.

- A ten zegarek... miał a przy sobie?

- Zegarek był jej - odparł a Marta. - Ale ona chciał a go sprzedać.

- Nie, to wcale nie był o tak - przerwał a sio­strze Mela. - Ona najpierw chciał a u nas zosta­wić zegarek, ale my nie miał yś my wtedy pienię ­dzy, wię c zapytał a, gdzie by moż na go spienię ż yć. Mó wię jej: " Przecież pani w tej dziurze nie dosta­nie za niego nawet poł owy ceny". Ale ona uparł a się i powiedział a do Wł adka: " Niech pan to jakoś zał atwi, bo nie lubię być bez pienię dzy".

- Ciekawe - zastanowił się Bukowy - do cze­go potrzebne im był y pienią dze? Przecież granica pod nosem, a Wł adek miał zapewne wę gierskie pengö...

- Moż e wydali po drodze? - zastanowił a się Marta. - Zresztą nie mam poję cia... Doś ć, ż e Wł adek chciał iś ć do Bohora, no wie pan, do tego handlarza, u któ rego czasem zmieniacie dolary.

- Wtedy Marta mu powiedział a - wtrą cił a ż y­ro Mela - ż eby się nie naraż ał, bo z Bohorem rozmaicie bywa.

- I sama poszł am do niego - podję ł a Marta.

- Ale Bohor zł apał się za gł owę: " Moja pani Novomeska, ską d ja pani wezmę tyle pienię dzy? Z takim zegarkiem niech pani jedzie do Bratysł awy".

No i na tym stanę ł o, ż e przyniosł am go z powro­tem, a ona jeszcze miał a pretensje, dlaczego go nie sprzedał am. Widzi pan, jacy są ludzie.

- Wię c nie sprzedali tego zegarka? - zapytał z naciskiem Bukowy.

- Nie. Zdecydowali, ż e sprzedadzą go po wę ­gierskiej stronie.

- Czy dobrze sobie pani przypomina, jaki to był zegarek?

- Oczywiś cie - wyprzedził a siostrę Mela. - Przepię kny zł oty schaffhausen z cudowną aż uro­wą bransoletką. Wspaniał a jubilerska robota.

- To ten sam - powiedział w zamyś leniu Ję ­drek i zaraz wyjaś nił: - Bo widzi pani, Wł adek przyszedł do Budapesztu bez tej kobiety, ale z tym zegarkiem.

- A co się z nią stał o?

- Nikt tego nie wie. Przyszedł em wł aś nie w tej prawie.

- To nieprawdopodobne - powiedział a Marta - bo przecież wyszli od nas razem, jak tylko się ś ciemnił o. Musiał o się coś stać w drodze. - Naraz ruchem peł nym zaskoczenia uniosł a dł oń do czoł a.

- Chryste Panie, czyż by Wł adek... Czy Wł adek te­go nie wyjaś nił?

- Nie mó gł wyjaś nić - powiedział Bukowy ś ciszonym gł osem - bo przyszedł ranny i nieprzytomny i zmarł na progu mojego mieszkania...

- O Boż e!... - wydał y jednocześ nie okrzyk roz­paczy.

Zapanował o dł ugie milczenie.

- To straszne - powiedział a po chwili Marta. - Taki czł owiek, taki dzielny czł owiek...

Bukowy przetarł dł onią twarz.

- Przepraszam - zwró cił się do Marty - czy mogł aby pani zatelefonować z poczty do Dobszyny, do Mika?

- Miko jest w drodze - wyjaś nił a starsza Novomeska. - Pojechał po Lasaka.

- W porzą dku. Bę dę musiał tutaj na niego za­czekać.

 


 

Wichniewicz umó wił się z Molnarem w " Abazii" na placu Mussoliniego. Kiedy zbliż ał się do kawiarni, na trasie z daleka zobaczył ł ysą, starannie wygoloną gł owę komisarza wę gierskiej policji. Skiną ł mu rę ką i, omijają c oblepione lu­dź mi stoliki, zbliż ył się do niego. Molnar przywi­tał go ż artobliwie:

- Pewno znowu masz do mnie jaką ś niezwykle waż ną sprawę?

- Zgadł eś - rzucił z uś miechem. - Ale naj­pierw napijmy się po jednym koniaku i wodzie z lodem, bo piekielny upał.

Molnar skiną ł gł ową. Był to niski, krę py mę ż ­czyzna o ś niadej, wyrazistej twarzy i ciemnych przenikliwych oczach. Pracował w Komisariacie do Spraw Cudzoziemcó w. Wichniewicz dawno już na­wią zał z nim kontakt i dzię ki jego przychylnoś ci i dla Polakó w otrzymywał niejednokrotnie bezcenne informacje. Teraz, kiedy od Obertyń skiego otrzymał rozkaz rozpracowania sprawy Mrowcy, posta­nowił zaczą ć od Molnara. Był nieco zbity z tropu, gdyż sprawa był a niezwykle mglista. Miał bowiem w rę ku jedną jedyną nić - zł oty, damski zegarek. Zastanawiał się, jak zaczą ć rozmowę z Molnarem, wnet jednak doszedł do wniosku, ż e w toku przy­jacielskiej pogawę dki znajdzie klucz do gł ó wnego tematu.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.