|
|||
CZĘŚĆ TRZECIA 1 страницаCZĘ Ś Ć TRZECIA NIEZNAJOMA Z BARU " BOLERO"
Był a sierpniowa, deszczowa noc. Wiatr gwizdał ponuro w konarach drzew, a drzewa chwiał y się pod naporem nawał nicy. Przez krajobraz pogrą ż ony w mroku, ską pany w strugach ulewy przebijał się nocny pocią g zmierzają cy z przygranicznej stacji Rozsnyó do Budapesztu. Koł a gł ucho, rytmicznie dudnił y na szynach. Poprzez wycie wichru przedzierał się ż ał osny gwizd lokomotywy. W przedziale trzeciej klasy siedział y trzy osoby: Wł adek Mrowca, starsza kobieta o wyglą dzie urzę dniczki niż szego stopnia, i wę gierski chł op - tę gi, z rozlaną twarzą, z oczami cię ż kimi od snu. Nad nim na pó ł ce pię trzył y się toboł ki. Zapewne jechał z towarem na targ. Mrowca oparł bezwł adnie gł owę o ś cianę wagonu. Na chwilę zapadł w niespokojny pó ł sen. Wnet jednak obudził o go bolesne rwanie w ramieniu. Rana, któ rą opatrzył prowizorycznie w Rozsnyó, nabrzmiewał a teraz bó lem i pulsował a. Mrowca zaciskał zę by, ż eby nie krzyczeć. Po chwili poczuł nagł ą ulgę, a po zdrę twiał ej rę ce rozlał o się niemal bł ogie ciepł o. Był tak zmę czony i wyczerpany z upł ywu krwi, ż e nie poją ł, iż to rana zaczę ł a broczyć. Siedzą ca naprzeciw Mrowcy kobieta usł yszał a gł oś ne kapanie. Ocknę ł a się z mę czą cego odrę twienia. Rozejrzał a się z zaciekawieniem. Nagle jej spojrzenie spoczę ł o na bezwł adnie zwisają cej rę ce Mrowcy. Zobaczył a zalaną krwią dł oń. Cofnę ł a się gwał townie i wydał a stł umiony okrzyk. - Proszę pana... proszę pana - dotknę ł a ramienia Mrowcy. - Co się panu stał o? Wł adek wzdrygną ł się wyrwany z omdlenia Chwilę wodził nieprzytomnymi oczami. - Krew - powiedział przecią gle przebudzony chł op. - Pewno jaki wypadek. - Wypadek - powtó rzył bezwolnie Mrowca. - Wł aś nie jadę do szpitala. Chł op ziewną ł gł oś no. - Pewno przy robocie? Mrowca nic nie odpowiedział. Podnió sł się z trudem, lecz był tak sł aby, ż e zatoczył się i upadł cię ż ko na ł awkę. Kobieta zerwał a się. Z trwoż na zapobiegliwoś cią chciał a mu pomó c, lecz Mrowca odsuną ł ją ł agodnie. Zebrał wszystkie sił y i ruszył ku drzwiom przedział u. - Moż e panu pomó c? - usł yszał za sobą gł os kobiety. - Dzię kuję - odparł szorstko. Szarpną ł drzwi, wyszedł na korytarz. Na twarzy poczuł oż ywczy wiew wdzierają cego się przez nie domknię te okno powietrza i chł odne krople deszczu. Ruszył przed siebie. Korytarz był pusty. W gł ę bi mdł ym ś wiatł em migotał a przyć miona ż aró wka. Poszedł w tę stronę. Po chwili znalazł drzwi do toalety. W wiszą cym nad umywalką lustrze zobaczył swoją twarz. Przeraził się. Był a trupio blada, obca, jak gdyby należ ał a do innego czł owieka. " Ź le ze mną - przemknę ł a myś l przez skoł ataną gł owę. - Ż eby tylko dojechać do Budapesztu... do Ję drka... Telepes... ulica Telepes... tramwaj sześ ć dziesią t siedem... " Oparł się plecami o drzwi i z ogromnym wysił kiem zaczą ł ś cią gać wiatró wkę Zabrał o mu to sporo czasu, gdyż przy każ dym ruchu ranne ramię przeszywał wzmagają cy się bó l. Kiedy wreszcie wyswobodził się ze sztywnej od zakrzepł ej krwi wiatró wki, otworzył kran, zakrwawioną rę kę podsuną ł pod strugę wody. Potem z rę kawa flanelowej koszuli oddarł kawał ek materiał u. Wytarł nim dokł adnie rę kę. Krew jednak wcią ż spł ywał a cienką, prawie czarną strugą. " Musiał em oberwać w tę tnicę - pomyś lał. - Dlatego jestem tak cholernie sł aby. Ż eby tylko dojechać do Budapesztu... Nie wolno mi zostać po drodze... " Oddarł drugi, wię kszy kawał flaneli i przewią zał nim rę kę poniż ej rany. Zacisną ł jak mó gł najsilniej. Krew przestał a spł ywać. Był jednak tak wyczerpany i sł aby, ż e nie miał sił wcią gną ć na siebie wiatró wki. Leż ał a u jego stó p. Nie potrafił nawet schylić się po nią. Targną ł nim gwał towny niepokó j. Co się stanie, jeś li ktoś bę dzie pró bował dobijać się do toalety? Zsuną ł się wię c na kolana. W tej samej chwili usł yszał mocne ł omotanie do drzwi, a potem niespokojny gł os kobiety: - Proszę pana, co panu się stał o? Proszę pana... - Nic... nic - odkrzykną ł sł abym gł osem. - Zaraz wracam. Z nadludzkim wysił kiem wsuną ł zdrową rę kę w rę kaw wiatró wki, a potem cał ą wiatró wkę nasuną ł na gł owę. Szamotał się chwilę, by wbić się w sztywny brezent. Udał o się. Rannej rę ki nie pró bował jednak wkł adać w rę kaw. Unió sł się z klę czek, podstawił twarz pod nikł y strumień wody. To go nieco otrzeź wił o. Potem wytarł twarz chustką i wró cił do przedział u. Kiedy wchodził, widział jeszcze dwie zamazane twarze i otwierają ce się usta. Mó wili coś do niego, lecz on ich już nie rozumiał. Zwalił się na ł awkę, Wtulił w swó j ką t i zapadł w peł ne majaczeń omdlenie. Zbudził o go dopiero mocne szarpnię cie za ramię, a kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą twarz tej samej kobiety i usł yszał, jakby z bardzo daleka, jej gł os. - Już Budapeszt... Trzeba wysiadać. Przetarł dł onią rozpaloną gorą czką twarz, lecz nie podnió sł się. - Budapeszt, proszę pana - powtó rzył a ł agodnie kobieta. Pomyś lał, ż e jeż eli teraz nie wstanie, dadzą znać na pogotowie, przewiozą go do szpitala i zacznie się badanie - ską d ten postrzał w ramię? Nie, do tego nie mó gł dopuś cić. - Już idę - powiedział. Wsparł się na zdrowej rę ce, wstał z ogromnym wysił kiem i chwiejnym krokiem skierował się ku wyjś ciu. - A plecak? - usł yszał za sobą gł os kobiety. Zatrzymał się. Zaczekał, aż poda mu plecak. Nie miał sił podzię kować. Skiną ł tylko gł ową, chwycił plecak za rzemienie i, nie zarzuciwszy go na ramię, ruszył przed siebie. Na szczę ś cie plecak był lekki, niemal pusty. Nie wiedział, kiedy i jak znalazł się na peronie. Był o zimno, zacinał chł odny deszcz. Ludzie szli w kierunku bocznego wyjś cia. Wló kł się za nimi. Wszyscy go mijali i zdawał o mu się, ż e stoi w miejscu. Hala dworca był a ponura i ciemna. Ś wiatł a przygaszone. Miną ł ją z uczuciem ulgi. Po drodze nikt nie zwró cił na niego uwagi. Dopiero przed dworcem zobaczył dwó ch ż andarmó w. Przechadzali się wolnym, miarowym krokiem. Na ich widok skierował się w stronę postoju taksó wek. Zdawał o mu się, ż e zmierzają ku niemu. Sł yszał tupot ich cię ż kich butó w, ale nie miał sił odwró cić się. Czekał wię c, kiedy dojdą do niego. Tymczasem z boku, jak gdyby z nieprzeniknionej szarzyzny, wył onił a się postać kobiety z przedział u. - Pan jest chory - usł yszał jej nikł y gł os. - Moż e pana odprowadzić do punktu opatrunkowego? - Nie, dzię kuję... - To niedaleko. Tu, na dworcu... - Dzię kuję... Czekał, kiedy ż andarmi zbliż ą się do niego, lecz oni, zmyleni towarzystwem kobiety, zawró cili nagle. Widział, jak oddalają się i giną w szarudze, jakby się wtapiali w gę stą mgł ę. Odetchną ł. Kobieta uję ł a go pod ramię. - Doką d pan jedzie? - Ja... do szpitala - rzucił zachowują c resztki przezornoś ci. - Do któ rego? - Do Ś wię tego Jana. - To moż e ja pana podwiozę. - Nie... dzię kuję. Kobieta wzruszył a ramionami. - Jak pan uważ a, ale pan ledwo trzyma się na nogach. - Nic mi nie jest - powiedział jeszcze bardziej szorstko i odpychają co. W tej chwili podjechał a taksó wka. Kierowca wychylił gł owę znad opuszczonej szyby. - Proszę, kto z pań stwa? Kobieta podeszł a do taksó wki. - Mam do pana proś bę. Niech pan odwiezie tego pana do szpitala Ś wię tego Jana. I proszę uważ ać... on bardzo chory. Taksó wkarz wyskoczył z wozu, podbiegł do Mrowcy, pomó gł mu wsią ś ć. Kiedy ruszyli, Wł adek powiedział cicho: - Na ulicę Telepes, numer osiemdziesią t siedem. Kierowca zwró cił ku niemu zdumione spojrzenie. - Na Telepes nie ma szpitala. - To nie szkodzi. Niech pan jedzie na Telepes. Kierowca przyjrzał mu się bacznie. Naraz na jego twarzy zaigrał figlarny uś mieszek. - Rozumiem. Ta starsza pani myś lał a, ż e pan chory, a pan... - przymruż ył porozumiewawczo oko - pan pewno dobrze zahulał. Wł adek nic nie odpowiedział. Opadł bezwł adnie na oparcie tylnego siedzenia i z wielką ulgą przymkną ł oczy. Przez chwilę zdawał o mu się, ż e jest jeszcze w pocią gu. Powtarzał w myś li: " Ż eby tylko dojechać do Budapesztu... do Ję drka... Telepes... Ż eby mnie po drodze nie zł apali... " Potem nagle zapadł w omdlenie, z któ rego wyrwał go gł os kierowcy: - Panie... obudź się pan... Jesteś my na miejscu. Wł adek z trudem otworzył oczy. - Gdzie ja jestem? - zapytał sł abym gł osem. Kierowca krę cił z niedowierzaniem gł ową. - Ale pan się zaprawił... ho... ho... Nawet pan wł asnego domu nie poznaje. Dopiero teraz Mrowca ockną ł się, przetarł oczy. Za zamgloną szybą taksó wki zobaczył znajomy dom Varfalvich. Się gną ł do kieszeni po portfel, wycią gną ł banknot i, nie spojrzawszy nań, wrę czył go taksó wkarzowi. Ten zaczą ł wydawać resztę... - Nie trzeba - powstrzymał go Mrowca. Kierowca z jeszcze wię kszym zdumieniem spojrzał na pasaż era. - Pię knie panu dzię kuję! - Z nie ukrywaną radoś cią schował dwudziestopengowy banknot do kieszeni. Nie spodziewał się tak wysokiego napiwku. Wyskoczył wię c z wozu, otworzył tylne drzwi i z, gorliwą uprzejmoś cią pomó gł Mrowcy wydostać się z taksó wki. - Moż e pana zaprowadzić do domu? - Nie... - zaprotestował Mrowca. - A jednak moż e... bo pan ledwo trzyma się na nogach. Mrowca nie miał sił y wydobyć z siebie gł osu. Zaprzeczył tylko ruchem gł owy. Zachwiał się. Drobnymi kroczkami doszedł do pł otu i oparł się oń plecami. Nic już nie widział... Przed oczami latał y mu szare i ró ż owe pł aty, rę ka przestał a boleć, owł adnę ł a nim ogromna sł aboś ć. Usł yszał tylko warkot odjeż dż ają cej taksó wki, a potem wokó ł zapanował a ciemnoś ć i cisza. Stał tak dł ugą chwilę oparty plecami o ogrodzenie, z gł ową opuszczoną na piersi, z rę kami zwisają cymi bezwł adnie. Nie czuł nawet, ż e rana znowu zaczę ł a broczyć, a krew cię ż kimi kroplami kapał a na mokre pł yty chodnika. Naraz ogarną ł go straszliwy lę k. Zdawał o mu się, ż e wokó ł niego wszystko szarzeje w sypią cy się popió ł, a jego ciał o nasią ka oł owianym cię ż arem. I nagle zrozumiał, ż e coś się koń czy... Jeszcze tylko musi dobrną ć do domu... Jeszcze oddać Ję drkowi to, co przynió sł z Polski... Jeszcze tylko... Z nadludzkim wysił kiem wyprostował się. Trzymają c się zdrową rę ką sztachet pł otu, zaczą ł wolno przesuwać się ku furtce. Dotarł do niej. Pchną ł ją i cał ym cię ż arem wtoczył się do ogrodu. Był by zapewne runą ł, gdyby się nie przytrzymał klamki. Zatoczył się razem z furtką i znowu wzdł uż ogrodzenia ją ł przesuwać się ku widnieją cej w dali werandzie. Zdawał o mu się, ż e okna domu są gdzieś daleko, daleko, na koń cu niezmierzonej drogi. Parł jednak naprzó d krok za krokiem, jak gdyby przedzierał się przez niewidzialną zasł onę. Jeszcze trzy kroki... jeszcze dwa... jeszcze jeden... Już jest przy schodkach prowadzą cych na werandę. Wtem potkną ł się o stopień i runą ł na twarz. Gł ową uderzył o drzwi. Chciał się podnieś ć, lecz zanim dź wigną ł się na kolana, znowu osuną ł się na stopnie. Leż ał chwilę w zupeł nym omdleniu. I znowu jasna jak bł yskawica myś l przemknę ł a przez jego umysł: " Muszę dojś ć do Ję drka... Muszę... " Podź wigną ł się na klę czki. Zaczą ł ł omotać w zamknię te drzwi.
Ję drek Bukowy po peł nej nieoczekiwanych zdarzeń wyprawie do Polski w styczniu 1941 roku, kiedy to wraz z Wichniewiczem odbili z pocią gu uwię zionego Lasaka, wró cił do Budapesztu i zamieszkał u Ewy Varfalvi. Puł kownik Obertyń ski zgodził się na to, zwł aszcza ż e Ewa z wielkim poś wię ceniem pomagał a kurierom w Budapeszcie. Stworzono wię c u niej zapasową bazę, gdzie w razie potrzeby nocowali kurierzy udają cy się w drogę do Polski i ł ą cznicy przybywają cy do Budapesztu z innych krajó w. Wł adek Mrowca, wyruszają c do Zakopanego, zatrzymał się ró wnież u Varfalvich. Nie wię c dziwnego ż e teraz, kiedy znalazł się w ś miertelnym niebezpieczeń stwie, tutaj wł aś nie szukał schronienia. W nocy, kiedy Mrowca przyjechał do Budapesztu, Ewa miał a dyż ur w szpitalu, a babci Varfalvi nie był o w Budapeszcie; wyjechał a do rodziny do Veszprem. Ję drek Bukowy spał jak zwykł e na poddaszu. W gł ę bi nocy obudził go ł omot. Ktoś gł oś no dobijał się do drzwi. Wyrwany ze snu, zbiegł szybko na dó ł, przeszedł na werandę. Kiedy zbliż ał się do drzwi, ł omot ucichł nagle. Bukowy zajrzał przez zroszone szyby, lecz nikogo nie zobaczył. Zdziwił się, gdyż przed chwilą sł yszał wyraź nie natarczywe dobijanie się do drzwi. Zapalił ś wiatł o. Podszedł ostroż nie do drzwi. Chciał uchylić, lecz nie ustą pił y. Pchną ł je mocniej, w ś wietle smugi ś wiatł a ujrzał leż ą cego na stopniach mę ż czyznę. Nie poznał go w pierwszej chwili. - Kto tam? - zawoł ał przytł umionym gł osem. Mę ż czyzna nie odpowiedział. Leż ał nieruchomo. W smudze ś wiatł a widać był o jego skulone plecy. Bukowy mocniej pchną ł drzwi. Chcą c je otworzyć, musiał tamtego zepchną ć ze stopni. Potem przecisną ł się ostroż nie przez uchylone drzwi i wydostał się na zewną trz. Wtedy targną ł nim ogromny niepokó j. Po sportowej wiatró wce, spodniach i butach wnioskował, ż e to ktoś ze swoich. Zdję ty przeraż eniem, pochylił się nad leż ą cym, chwycił go za ramiona, unió sł i odwró cił twarzą do ś wiatł a. Wtedy dopiero go poznał. - Wł adek, Wł adek... - wyszeptał. Mrowca zwisał bezwł adnie. Jego wynę dzniał a, twarz był a trupio blada, na wpó ł otwarte oczy nie zdradzał y ż ycia, usta nie chwytał y oddechu. Bukowy unió sł go wyż ej, nogą otworzył szerzej drzwi i wcią gną ł Mró wce na werandę. Tutaj poł oż ył go na podł odze. Szybkimi ruchami podcią gną ł wiatró wkę. Wtedy zobaczył zalaną krwią koszulę i rę kę przewią zaną flanelową szmatą. Z rany broczył a jeszcze krew. - Wł adek... Wł adek... - szeptał w trwoż nym uniesieniu. Ale Mrowca nie reagował na jego sł owa. Ję drka ogarnę ł a panika. Nie chciał uwierzyć, ż e jego najlepszy przyjaciel nie ż yje. Unió sł go, oparł jego gł owę o swe ramię i zaczą ł masować siną twarz. - Wł adek, co ci się stał o?... Wł adek, odezwij się!... Wł adziu... - Naraz spojrzał w wywró cone, pó ł przymknię te oczy i zobaczył w nich martwy i szklisty blask. Zrozumiał, ż e nic go już nie uratuje. Uł oż ył go na podł odze, a na zbroczony krwią brzuch nacią gną ł sztywny brezent wiatró wki. I nagle ogarną ł go straszliwy ż al. Obją ł Mrowcę i zapł akał gorą co, boleś nie...
*
Dzień był mroczny. Chmury kł ę bami przewalał y się pod dachami, a wiatr targał uchyloną okiennicą. I co chwila sł ychać był o ż ał osne staccato deszczu na zamglonej szybie. Przez mał e okno przeciekał o na poddasze szare ś wiatł o sł otnego dnia. Na starej kanapie, przykryte kocem, leż ał y zwł oki Wł adka Mrowcy. Spod koca wymykał się jedynie ciemny kosmyk jego wł osó w. Puł kownik Obertyń ski poł oż ył na stole zniszczony, wytarty portfel. Rozł oż ył go. Po chwili zaczą ł wyjmować dokumenty. Czynił to wolno, ostroż nie, jakby się bał, by nie rozpadł y się w jego dł oniach. Przeglą dał uważ nie każ dy papierek i odkł adał go na bok. Wtem zwró cił się do majora Smygi, któ ry stał za nim i bacznie ś ledził każ dy jego ruch. - To znaczy - odezwał się przecią gle - miał wyruszyć z Zakopanego we wtorek... - A dzisiaj mamy pią tek - podją ł sł uż bistym tonem Smyga. - Przyszedł wię c bez opó ź nienia. - Przenió sł wzrok na Bukowego, któ ry starannie obstukiwał plecak. - Ciekaw jestem, kto go tak paskudnie urzą dził... i gdzie? Bukowy drasną ł go ponurym spojrzeniem. - Przecież pan wie, ż e to nie spacer po Krupó wkach ani po Vaczi... Obertyń skiego zdziwił nieco zaczepny ton Ję drka. Odł oż ył na bok ostatni ś wistek papieru i powiedział jakby do siebie: - To bardzo dziwne. Ma wszystkie dokumenty, wszystkie rzeczy... Chyba go nigdzie nie zatrzymali. - Twardy chł op. Przywló kł się ostatkiem sił - wtrą cił Smyga. Bukowy sykną ł zniecierpliwiony. - Niepotrzebne mu teraz pana pochwał y. - Ję drek... - przerwał mu puł kownik - coś, chł opie, taki rozdraż niony? Bukowy ż achną ł się gniewnie. - Cholerny ś wiat... nie widzicie, co się stał o? - W tym cał y sę k, ż e nie wiemy, jak do tego doszł o. Przykra historia - rzucił Obertyń ski. Odsuną ł na bok dokumenty i przysuną ł do siebie brudną chusteczkę do nosa zawią zaną mocno za cztery rogi. Zaczą ł ją ostroż nie odsupł ywać. Po chwili wyją ł z niej damski, zł oty zegarek. Smyga aż sykną ł z wraż enia. - Pan pozwoli - wycią gną ł rę kę do puł kownika - ja się na tym znam. Puł kownik bez sł owa oddał mu zegarek. Smyga ują ł go za misterną, zł otą bransoletkę i unió sł pod ś wiatł o. Przyglą dał się ze wzrastają cym zaciekawieniem. - No, proszę - powiedział peł nym podziwu gł osem - zł oty schaffhausen i do tego damski. - Naraz zwró cił się do Bukowego: - Czy pan widział kiedyś u niego ten zegarek? - Nie - odparł Ję drek bez wahania. - To ciekawe - rzucił Smyga z przeką sem. - Taki zegarek ze zł otą bransoletką kosztuje furę forsy. Ską d mó gł się znaleź ć przy nim? - Moż e chciał zrobić komuś prezent - wtrą cił Obertyń ski. - Moż e jakiejś kobiecie. - To niemoż liwe - zaprzeczył ż ywo Bukowy. - Nie stać go był o na to. Smyga jeszcze chwilę oglą dał pod ś wiatł o zegarek. - Wspaniał a jubilerska robota, a sam zegarek najwyż szej marki. No, proszę, moż e wł aś nie ten zegarek pozwoli nam rozwią zać cał ą zagadkę. Bukowy spojrzał ostro w jego oczy. - O czym pan myś li? Smyga poł oż ył zegarek na stole. - No, có ż... Ostatnio zdarzał o się, ż e kurierzy na wł asną rę kę przenosili przez granicę... - Chciał pan powiedzieć " przemycali". Major uś miechną ł się cierpko. - Moż na to i tak nazwać... Chociaż w tych warunkach trudno kogoś posą dzać o przemyt. Po prostu w Polsce ludzie wyprzedają się z rozmaitych rzeczy, a tutaj dobrze za to pł acą... Bukowy zbladł. W jego oczach zapalił się bł ysk gniewu. - To pan nie znał Wł adka. I jak pan ś mie go posą dzać? - powiedział wyzywają co. - Panowie - wtrą cił spokojnie Obertyń ski - nie moż emy nikogo posą dzać, dopó ki cał a sprawa się nie wyjaś ni. Moż na jedynie wnioskować, ż e ktoś z Polski chciał komuś posł ać ten zegarek i poprosił Wł adka, ż eby go przenió sł... - A Wł adek - wpadł w pó ł sł owa Smyga uczynił to wbrew wyraź nemu rozkazowi, ż e nie wolno kurierom przenosić nic pró cz oficjalnych przesył ek. Bukowy ż achną ł się gniewnie. - Cholerny ś wiat... panie majorze, przecież ja sam przenosił em dolary dla pana rodziny. Smyga drgną ł. Zmierzył go peł nym wś ciekł oś ci spojrzeniem. - Pan zapomina, ż e to zupeł nie inna sprawa... - To znaczy panu wolno, a kurierowi nie... - Spokojnie, panowie - wkroczył energicznie Obertyń ski. - W ten sposó b do niczego nie dojdziemy i tracimy niepotrzebnie czas... To trzeba bę dzie wyjaś nić i wtedy... - urwał w pó ł sł owa, gdyż wł aś nie rozkrę cił automatyczny oł ó wek, a z jego ś rodka wycią gną ł niewielki zwitek. - O, proszę, mamy szyfry - powiedział z ulgą. Podał zwitek Smydze. Major zabrał karteczkę i podszedł z nią do okna. Rozwiną ł ją. Był a gę sto zapisana drobniutkimi jak mak cyframi. Wyją ł z kieszeni powię kszają ce szkł o i w milczeniu studiował szyfrowany tekst. Tymczasem Obertyń ski wstał od stoł u, rozejrzał się z zakł opotaniem po poddaszu. Jego wzrok padł na leż ą ce pod kocem zwł oki Mrowcy. Chwilę patrzył na nie oczyma cię ż kimi od smutku, potem zwró cił się do Bukowego: - No tak, Ję drek... Czuję, ż e bę dziemy mieli piekielne trudnoś ci. - Najwię ksze bę dzie miał a Ewa - powiedział nieco cierpko Bukowy. - Czy ona zna cał ą sprawę? - Musiał em jej powiedzieć, kiedy wró cił a z nocnego dyż uru. - Rozumiem. I co teraz? - Przymkną ł oczy i w roztargnieniu tarł policzek. Od okna odezwał się Smyga: - Wszystko w porzą dku. Potwierdzenie odbioru pienię dzy i poczty. - Tylko to? - zapytał Obertyń ski. - Niczego wię cej nie spodziewaliś my się. - Tak, majorze. A teraz musimy zdecydować, co robić dalej. Smyga rzucił przelotne spojrzenie na zwł oki Mrowcy. - Ech, ten Wł adek - powiedział zniecierpliwiony. - Przez cał y czas chodził jak naoliwiona maszyna, a teraz narobił nam takiego bigosu... - Jak pan moż e tak mó wić! - krzykną ł Bukowy. Jego twarz stę ż ał a w gniewnym grymasie. - Jak pan ś mie... Obertyń ski poł oż ył mu rę kę na ramieniu. - Uspokó j się, chł opie... Przez suchą twarz Smygi przemkną ł ką ś liwy uś mieszek. - Przepraszam... Ale przecież musimy z nim coś zrobić, a panowie wiecie, jaka teraz sytuacja. Już pó ł naszej organizacji siedzi w twierdzy w Siklos albo kibluje w Hadiku. Przepraszam, ale ja nie mam ochoty... - urwał, jakby zrozumiał, ż e się zapę dził. Bukowy pokiwał z politowaniem gł ową. - No tak... pan zawsze się asekuruje, ż eby tylko się nie narazić. Smyga zmarszczył krzaczaste brwi. - Wypraszam sobie. Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, w jakich tu pracujemy warunkach? Bukowy uś miechną ł się kpią co. - A my w jakich? - Zresztą - rzucił wymijają co Smyga - mamy tutaj konkretny wypadek i musimy trzeź wo stwierdzić, ż e sytuacja jest diabelnie trudna. - I znaleź ć z tego jakieś wyjś cie - wtrą cił pojednawczo Obertyń ski. Smyga wyczuł w jego gł osie wahanie i niepewnoś ć. Natarł wię c ostro: - Sytuacja jest piekielnie trudna. Wkopaliś my się w cholerną kabał ę i jak najszybciej musimy się pozbyć... - Czego, panie majorze? - przerwał mu Bukowy. Smyga unikał jego wzroku. - W każ dym razie nie moż emy wyprawić pogrzebu. Czy pan sobie zdaje sprawę, czym by to groził o? Zaraz sekcja zwł ok, dochodzenie, ś ledztwo... No i zapomina pan, ż e Wł adek jest na fał szywych papierach.
|
|||
|