Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ TRZECIA 1 страница



CZĘ Ś Ć TRZECIA

NIEZNAJOMA Z BARU " BOLERO"


 

Był a sierpniowa, deszczowa noc. Wiatr gwizdał ponuro w konarach drzew, a drzewa chwiał y się pod naporem nawał nicy. Przez krajobraz pogrą ż ony w mroku, ską pany w strugach ulewy przebijał się nocny pocią g zmierzają cy z przygranicznej stacji Rozsnyó do Budapesztu. Koł a gł ucho, rytmicznie dudnił y na szynach. Po­przez wycie wichru przedzierał się ż ał osny gwizd lokomotywy.

W przedziale trzeciej klasy siedział y trzy osoby: Wł adek Mrowca, starsza kobieta o wyglą dzie urzę d­niczki niż szego stopnia, i wę gierski chł op - tę gi, z rozlaną twarzą, z oczami cię ż kimi od snu. Nad nim na pó ł ce pię trzył y się toboł ki. Zapewne jechał z towarem na targ.

Mrowca oparł bezwł adnie gł owę o ś cianę wa­gonu. Na chwilę zapadł w niespokojny pó ł sen. Wnet jednak obudził o go bolesne rwanie w ra­mieniu. Rana, któ rą opatrzył prowizorycznie w Rozsnyó, nabrzmiewał a teraz bó lem i pulsował a. Mrowca zaciskał zę by, ż eby nie krzyczeć. Po chwili poczuł nagł ą ulgę, a po zdrę twiał ej rę ce rozlał o się niemal bł ogie ciepł o. Był tak zmę czony i wyczerpany z upł ywu krwi, ż e nie poją ł, iż to rana zaczę ł a broczyć.

Siedzą ca naprzeciw Mrowcy kobieta usł yszał a gł oś ne kapanie. Ocknę ł a się z mę czą cego odrę twie­nia. Rozejrzał a się z zaciekawieniem. Nagle jej spojrzenie spoczę ł o na bezwł adnie zwisają cej rę ce Mrowcy. Zobaczył a zalaną krwią dł oń. Cofnę ł a się gwał townie i wydał a stł umiony okrzyk.

- Proszę pana... proszę pana - dotknę ł a ramie­nia Mrowcy. - Co się panu stał o?

Wł adek wzdrygną ł się wyrwany z omdlenia Chwilę wodził nieprzytomnymi oczami.

- Krew - powiedział przecią gle przebudzony chł op. - Pewno jaki wypadek.

- Wypadek - powtó rzył bezwolnie Mrowca. - Wł aś nie jadę do szpitala.

Chł op ziewną ł gł oś no.

- Pewno przy robocie?

Mrowca nic nie odpowiedział. Podnió sł się z tru­dem, lecz był tak sł aby, ż e zatoczył się i upadł cię ż ko na ł awkę. Kobieta zerwał a się. Z trwoż na zapobiegliwoś cią chciał a mu pomó c, lecz Mrowca odsuną ł ją ł agodnie. Zebrał wszystkie sił y i ruszył ku drzwiom przedział u.

- Moż e panu pomó c? - usł yszał za sobą gł os kobiety.

- Dzię kuję - odparł szorstko.

Szarpną ł drzwi, wyszedł na korytarz. Na twarzy poczuł oż ywczy wiew wdzierają cego się przez nie domknię te okno powietrza i chł odne krople desz­czu. Ruszył przed siebie. Korytarz był pusty. W gł ę bi mdł ym ś wiatł em migotał a przyć miona ż a­ró wka. Poszedł w tę stronę. Po chwili znalazł drzwi do toalety. W wiszą cym nad umywalką lustrze zo­baczył swoją twarz. Przeraził się. Był a trupio bla­da, obca, jak gdyby należ ał a do innego czł owieka. " Ź le ze mną - przemknę ł a myś l przez skoł ataną gł owę. - Ż eby tylko dojechać do Budapesztu... do Ję drka... Telepes... ulica Telepes... tramwaj sześ ć dziesią t siedem... " Oparł się plecami o drzwi i z ogromnym wysił kiem zaczą ł ś cią gać wiatró wkę Zabrał o mu to sporo czasu, gdyż przy każ dym ru­chu ranne ramię przeszywał wzmagają cy się bó l. Kiedy wreszcie wyswobodził się ze sztywnej od zakrzepł ej krwi wiatró wki, otworzył kran, zakrwa­wioną rę kę podsuną ł pod strugę wody. Potem z rę kawa flanelowej koszuli oddarł kawał ek mate­riał u. Wytarł nim dokł adnie rę kę. Krew jednak wcią ż spł ywał a cienką, prawie czarną strugą. " Musiał em oberwać w tę tnicę - pomyś lał. - Dla­tego jestem tak cholernie sł aby. Ż eby tylko doje­chać do Budapesztu... Nie wolno mi zostać po dro­dze... " Oddarł drugi, wię kszy kawał flaneli i prze­wią zał nim rę kę poniż ej rany. Zacisną ł jak mó gł najsilniej. Krew przestał a spł ywać. Był jednak tak wyczerpany i sł aby, ż e nie miał sił wcią gną ć na siebie wiatró wki. Leż ał a u jego stó p. Nie potrafił nawet schylić się po nią. Targną ł nim gwał towny niepokó j. Co się stanie, jeś li ktoś bę dzie pró bował dobijać się do toalety? Zsuną ł się wię c na kolana. W tej samej chwili usł yszał mocne ł omotanie do drzwi, a potem niespokojny gł os kobiety:

- Proszę pana, co panu się stał o? Proszę pana...

- Nic... nic - odkrzykną ł sł abym gł osem. - Za­raz wracam.

Z nadludzkim wysił kiem wsuną ł zdrową rę kę w rę kaw wiatró wki, a potem cał ą wiatró wkę nasu­ną ł na gł owę. Szamotał się chwilę, by wbić się w sztywny brezent. Udał o się. Rannej rę ki nie pró bował jednak wkł adać w rę kaw. Unió sł się z klę ­czek, podstawił twarz pod nikł y strumień wody. To go nieco otrzeź wił o. Potem wytarł twarz chust­ką i wró cił do przedział u.

Kiedy wchodził, widział jeszcze dwie zama­zane twarze i otwierają ce się usta. Mó wili coś do niego, lecz on ich już nie rozumiał. Zwalił się na ł awkę, Wtulił w swó j ką t i zapadł w peł ne majaczeń omdlenie. Zbudził o go dopiero mocne szarpnię cie za ramię, a kiedy otworzył oczy, uj­rzał nad sobą twarz tej samej kobiety i usł yszał, jakby z bardzo daleka, jej gł os.

- Już Budapeszt... Trzeba wysiadać. Przetarł dł onią rozpaloną gorą czką twarz, lecz nie podnió sł się.

- Budapeszt, proszę pana - powtó rzył a ł a­godnie kobieta.

Pomyś lał, ż e jeż eli teraz nie wstanie, dadzą znać na pogotowie, przewiozą go do szpitala i zacznie się badanie - ską d ten postrzał w ramię? Nie, do tego nie mó gł dopuś cić.

- Już idę - powiedział.

Wsparł się na zdrowej rę ce, wstał z ogromnym wysił kiem i chwiejnym krokiem skierował się ku wyjś ciu.

- A plecak? - usł yszał za sobą gł os kobiety. Zatrzymał się. Zaczekał, aż poda mu plecak. Nie miał sił podzię kować. Skiną ł tylko gł ową, chwycił plecak za rzemienie i, nie zarzuciwszy go na ramię, ruszył przed siebie. Na szczę ś cie plecak był lekki, niemal pusty.

Nie wiedział, kiedy i jak znalazł się na peronie. Był o zimno, zacinał chł odny deszcz. Ludzie szli w kierunku bocznego wyjś cia. Wló kł się za nimi. Wszyscy go mijali i zdawał o mu się, ż e stoi w miejscu. Hala dworca był a ponura i ciemna. Ś wiatł a przygaszone. Miną ł ją z uczuciem ulgi. Po drodze nikt nie zwró cił na niego uwagi. Do­piero przed dworcem zobaczył dwó ch ż andar­mó w. Przechadzali się wolnym, miarowym kro­kiem. Na ich widok skierował się w stronę po­stoju taksó wek. Zdawał o mu się, ż e zmierzają ku niemu. Sł yszał tupot ich cię ż kich butó w, ale nie miał sił odwró cić się. Czekał wię c, kiedy dojdą do niego. Tymczasem z boku, jak gdyby z nie­przeniknionej szarzyzny, wył onił a się postać ko­biety z przedział u.

- Pan jest chory - usł yszał jej nikł y gł os. - Moż e pana odprowadzić do punktu opatrun­kowego?

- Nie, dzię kuję...

- To niedaleko. Tu, na dworcu...

- Dzię kuję...

Czekał, kiedy ż andarmi zbliż ą się do niego, lecz oni, zmyleni towarzystwem kobiety, zawró cili na­gle. Widział, jak oddalają się i giną w szarudze, jakby się wtapiali w gę stą mgł ę. Odetchną ł. Kobie­ta uję ł a go pod ramię.

- Doką d pan jedzie?

- Ja... do szpitala - rzucił zachowują c resztki przezornoś ci.

- Do któ rego?

- Do Ś wię tego Jana.

- To moż e ja pana podwiozę.

- Nie... dzię kuję.

Kobieta wzruszył a ramionami.

- Jak pan uważ a, ale pan ledwo trzyma się na nogach.

- Nic mi nie jest - powiedział jeszcze bardziej szorstko i odpychają co.

W tej chwili podjechał a taksó wka. Kierowca wy­chylił gł owę znad opuszczonej szyby.

- Proszę, kto z pań stwa? Kobieta podeszł a do taksó wki.

- Mam do pana proś bę. Niech pan odwiezie te­go pana do szpitala Ś wię tego Jana. I proszę uwa­ż ać... on bardzo chory.

Taksó wkarz wyskoczył z wozu, podbiegł do Mrowcy, pomó gł mu wsią ś ć. Kiedy ruszyli, Wł adek powiedział cicho:

- Na ulicę Telepes, numer osiemdziesią t sie­dem.

Kierowca zwró cił ku niemu zdumione spojrze­nie.

- Na Telepes nie ma szpitala.

- To nie szkodzi. Niech pan jedzie na Telepes.

Kierowca przyjrzał mu się bacznie. Naraz na je­go twarzy zaigrał figlarny uś mieszek.

- Rozumiem. Ta starsza pani myś lał a, ż e pan chory, a pan... - przymruż ył porozumiewawczo oko - pan pewno dobrze zahulał.

Wł adek nic nie odpowiedział. Opadł bezwł adnie na oparcie tylnego siedzenia i z wielką ulgą przymkną ł oczy. Przez chwilę zdawał o mu się, ż e jest jeszcze w pocią gu. Powtarzał w myś li: " Ż eby tylko dojechać do Budapesztu... do Ję drka... Telepes... Ż eby mnie po drodze nie zł apali... " Po­tem nagle zapadł w omdlenie, z któ rego wyrwał go gł os kierowcy:

- Panie... obudź się pan... Jesteś my na miej­scu.

Wł adek z trudem otworzył oczy.

- Gdzie ja jestem? - zapytał sł abym gł osem. Kierowca krę cił z niedowierzaniem gł ową.

- Ale pan się zaprawił... ho... ho... Nawet pan wł asnego domu nie poznaje.

Dopiero teraz Mrowca ockną ł się, przetarł oczy. Za zamgloną szybą taksó wki zobaczył znajomy dom Varfalvich. Się gną ł do kieszeni po portfel, wycią gną ł banknot i, nie spojrzawszy nań, wrę czył go taksó wkarzowi. Ten zaczą ł wydawać re­sztę...

- Nie trzeba - powstrzymał go Mrowca. Kierowca z jeszcze wię kszym zdumieniem spoj­rzał na pasaż era.

- Pię knie panu dzię kuję! - Z nie ukrywaną radoś cią schował dwudziestopengowy banknot do kieszeni. Nie spodziewał się tak wysokiego napiw­ku. Wyskoczył wię c z wozu, otworzył tylne drzwi i z, gorliwą uprzejmoś cią pomó gł Mrowcy wydostać się z taksó wki. - Moż e pana zaprowadzić do domu?

- Nie... - zaprotestował Mrowca.

- A jednak moż e... bo pan ledwo trzyma się na nogach.

Mrowca nie miał sił y wydobyć z siebie gł osu. Zaprzeczył tylko ruchem gł owy. Zachwiał się. Drobnymi kroczkami doszedł do pł otu i oparł się oń plecami. Nic już nie widział... Przed oczami latał y mu szare i ró ż owe pł aty, rę ka przestał a bo­leć, owł adnę ł a nim ogromna sł aboś ć. Usł yszał tyl­ko warkot odjeż dż ają cej taksó wki, a potem wokó ł zapanował a ciemnoś ć i cisza. Stał tak dł ugą chwi­lę oparty plecami o ogrodzenie, z gł ową opuszczo­ną na piersi, z rę kami zwisają cymi bezwł adnie. Nie czuł nawet, ż e rana znowu zaczę ł a broczyć, a krew cię ż kimi kroplami kapał a na mokre pł yty chodnika.

Naraz ogarną ł go straszliwy lę k. Zdawał o mu się, ż e wokó ł niego wszystko szarzeje w sypią cy się popió ł, a jego ciał o nasią ka oł owianym cię ż a­rem. I nagle zrozumiał, ż e coś się koń czy... Jesz­cze tylko musi dobrną ć do domu... Jeszcze oddać Ję drkowi to, co przynió sł z Polski... Jeszcze tyl­ko... Z nadludzkim wysił kiem wyprostował się. Trzymają c się zdrową rę ką sztachet pł otu, zaczą ł wolno przesuwać się ku furtce. Dotarł do niej. Pchną ł ją i cał ym cię ż arem wtoczył się do ogro­du. Był by zapewne runą ł, gdyby się nie przytrzy­mał klamki. Zatoczył się razem z furtką i zno­wu wzdł uż ogrodzenia ją ł przesuwać się ku wid­nieją cej w dali werandzie. Zdawał o mu się, ż e okna domu są gdzieś daleko, daleko, na koń cu niezmierzonej drogi. Parł jednak naprzó d krok za krokiem, jak gdyby przedzierał się przez nie­widzialną zasł onę. Jeszcze trzy kroki... jeszcze dwa... jeszcze jeden... Już jest przy schodkach pro­wadzą cych na werandę. Wtem potkną ł się o sto­pień i runą ł na twarz. Gł ową uderzył o drzwi. Chciał się podnieś ć, lecz zanim dź wigną ł się na kolana, znowu osuną ł się na stopnie. Leż ał chwilę w zupeł nym omdleniu. I znowu jasna jak bł yskawica myś l przemknę ł a przez jego umysł:

" Muszę dojś ć do Ję drka... Muszę... " Podź wigną ł się na klę czki. Zaczą ł ł omotać w zamknię te drzwi.

 


 

Ję drek Bukowy po peł nej nieoczekiwa­nych zdarzeń wyprawie do Polski w styczniu 1941 roku, kiedy to wraz z Wichniewiczem odbi­li z pocią gu uwię zionego Lasaka, wró cił do Buda­pesztu i zamieszkał u Ewy Varfalvi. Puł kownik Obertyń ski zgodził się na to, zwł aszcza ż e Ewa z wielkim poś wię ceniem pomagał a kurierom w Bu­dapeszcie. Stworzono wię c u niej zapasową bazę, gdzie w razie potrzeby nocowali kurierzy udają cy się w drogę do Polski i ł ą cznicy przybywają cy do Budapesztu z innych krajó w.

Wł adek Mrowca, wyruszają c do Zakopanego, zatrzymał się ró wnież u Varfalvich. Nie wię c dziwnego ż e teraz, kiedy znalazł się w ś miertel­nym niebezpieczeń stwie, tutaj wł aś nie szukał schronienia.

W nocy, kiedy Mrowca przyjechał do Buda­pesztu, Ewa miał a dyż ur w szpitalu, a babci Var­falvi nie był o w Budapeszcie; wyjechał a do ro­dziny do Veszprem. Ję drek Bukowy spał jak zwykł e na poddaszu. W gł ę bi nocy obudził go ł omot. Ktoś gł oś no dobijał się do drzwi. Wyrwa­ny ze snu, zbiegł szybko na dó ł, przeszedł na we­randę. Kiedy zbliż ał się do drzwi, ł omot ucichł nagle. Bukowy zajrzał przez zroszone szyby, lecz nikogo nie zobaczył. Zdziwił się, gdyż przed chwilą sł yszał wyraź nie natarczywe dobijanie się do drzwi. Zapalił ś wiatł o. Podszedł ostroż nie do drzwi. Chciał uchylić, lecz nie ustą pił y. Pchną ł je mocniej, w ś wietle smugi ś wiatł a ujrzał leż ą ce­go na stopniach mę ż czyznę. Nie poznał go w pierwszej chwili.

- Kto tam? - zawoł ał przytł umionym gł osem.

Mę ż czyzna nie odpowiedział. Leż ał nieruchomo. W smudze ś wiatł a widać był o jego skulone plecy. Bukowy mocniej pchną ł drzwi. Chcą c je otworzyć, musiał tamtego zepchną ć ze stopni. Potem przeci­sną ł się ostroż nie przez uchylone drzwi i wydostał się na zewną trz. Wtedy targną ł nim ogromny nie­pokó j. Po sportowej wiatró wce, spodniach i butach wnioskował, ż e to ktoś ze swoich. Zdję ty przeraż e­niem, pochylił się nad leż ą cym, chwycił go za ra­miona, unió sł i odwró cił twarzą do ś wiatł a. Wtedy dopiero go poznał.

- Wł adek, Wł adek... - wyszeptał.

Mrowca zwisał bezwł adnie. Jego wynę dzniał a, twarz był a trupio blada, na wpó ł otwarte oczy nie zdradzał y ż ycia, usta nie chwytał y oddechu. Bu­kowy unió sł go wyż ej, nogą otworzył szerzej drzwi i wcią gną ł Mró wce na werandę. Tutaj po­ł oż ył go na podł odze. Szybkimi ruchami podcią ­gną ł wiatró wkę. Wtedy zobaczył zalaną krwią ko­szulę i rę kę przewią zaną flanelową szmatą. Z rany broczył a jeszcze krew.

- Wł adek... Wł adek... - szeptał w trwoż nym uniesieniu. Ale Mrowca nie reagował na jego sł o­wa. Ję drka ogarnę ł a panika. Nie chciał uwierzyć, ż e jego najlepszy przyjaciel nie ż yje. Unió sł go, oparł jego gł owę o swe ramię i zaczą ł masować si­ną twarz. - Wł adek, co ci się stał o?... Wł adek, odezwij się!... Wł adziu... - Naraz spojrzał w wy­wró cone, pó ł przymknię te oczy i zobaczył w nich martwy i szklisty blask. Zrozumiał, ż e nic go już nie uratuje. Uł oż ył go na podł odze, a na zbroczony krwią brzuch nacią gną ł sztywny brezent wiatró w­ki. I nagle ogarną ł go straszliwy ż al. Obją ł Mrowcę i zapł akał gorą co, boleś nie...

 

*

 

Dzień był mroczny. Chmury kł ę bami przewa­lał y się pod dachami, a wiatr targał uchyloną okiennicą. I co chwila sł ychać był o ż ał osne stac­cato deszczu na zamglonej szybie.

Przez mał e okno przeciekał o na poddasze szare ś wiatł o sł otnego dnia. Na starej kanapie, przykry­te kocem, leż ał y zwł oki Wł adka Mrowcy. Spod ko­ca wymykał się jedynie ciemny kosmyk jego wł osó w.

Puł kownik Obertyń ski poł oż ył na stole zniszczo­ny, wytarty portfel. Rozł oż ył go. Po chwili zaczą ł wyjmować dokumenty. Czynił to wolno, ostroż nie, jakby się bał, by nie rozpadł y się w jego dł oniach. Przeglą dał uważ nie każ dy papierek i odkł adał go na bok. Wtem zwró cił się do majora Smygi, któ ry stał za nim i bacznie ś ledził każ dy jego ruch.

- To znaczy - odezwał się przecią gle - miał wyruszyć z Zakopanego we wtorek...

- A dzisiaj mamy pią tek - podją ł sł uż bistym tonem Smyga. - Przyszedł wię c bez opó ź nienia. - Przenió sł wzrok na Bukowego, któ ry starannie obstukiwał plecak. - Ciekaw jestem, kto go tak paskudnie urzą dził... i gdzie?

Bukowy drasną ł go ponurym spojrzeniem.

- Przecież pan wie, ż e to nie spacer po Krupó wkach ani po Vaczi...

Obertyń skiego zdziwił nieco zaczepny ton Ję dr­ka. Odł oż ył na bok ostatni ś wistek papieru i po­wiedział jakby do siebie:

- To bardzo dziwne. Ma wszystkie dokumenty, wszystkie rzeczy... Chyba go nigdzie nie zatrzy­mali.

- Twardy chł op. Przywló kł się ostatkiem sił - wtrą cił Smyga.

Bukowy sykną ł zniecierpliwiony.

- Niepotrzebne mu teraz pana pochwał y.

- Ję drek... - przerwał mu puł kownik - coś, chł opie, taki rozdraż niony?

Bukowy ż achną ł się gniewnie. - Cholerny ś wiat... nie widzicie, co się stał o?

- W tym cał y sę k, ż e nie wiemy, jak do tego doszł o. Przykra historia - rzucił Obertyń ski. Odsuną ł na bok dokumenty i przysuną ł do siebie brudną chusteczkę do nosa zawią zaną mocno za cztery rogi. Zaczą ł ją ostroż nie odsupł ywać. Po chwili wyją ł z niej damski, zł oty zegarek.

Smyga aż sykną ł z wraż enia.

- Pan pozwoli - wycią gną ł rę kę do puł kow­nika - ja się na tym znam.

Puł kownik bez sł owa oddał mu zegarek. Smy­ga ują ł go za misterną, zł otą bransoletkę i unió sł pod ś wiatł o. Przyglą dał się ze wzrastają cym zacie­kawieniem.

- No, proszę - powiedział peł nym podziwu gł osem - zł oty schaffhausen i do tego damski.

- Naraz zwró cił się do Bukowego: - Czy pan widział kiedyś u niego ten zegarek?

- Nie - odparł Ję drek bez wahania.

- To ciekawe - rzucił Smyga z przeką sem. - Taki zegarek ze zł otą bransoletką kosztuje furę forsy. Ską d mó gł się znaleź ć przy nim?

- Moż e chciał zrobić komuś prezent - wtrą ­cił Obertyń ski. - Moż e jakiejś kobiecie.

- To niemoż liwe - zaprzeczył ż ywo Bukowy. - Nie stać go był o na to.

Smyga jeszcze chwilę oglą dał pod ś wiatł o ze­garek.

- Wspaniał a jubilerska robota, a sam zegarek najwyż szej marki. No, proszę, moż e wł aś nie ten zegarek pozwoli nam rozwią zać cał ą zagadkę.

Bukowy spojrzał ostro w jego oczy.

- O czym pan myś li?

Smyga poł oż ył zegarek na stole.

- No, có ż... Ostatnio zdarzał o się, ż e kurierzy na wł asną rę kę przenosili przez granicę...

- Chciał pan powiedzieć " przemycali". Major uś miechną ł się cierpko.

- Moż na to i tak nazwać... Chociaż w tych warunkach trudno kogoś posą dzać o przemyt. Po prostu w Polsce ludzie wyprzedają się z rozmai­tych rzeczy, a tutaj dobrze za to pł acą...

Bukowy zbladł. W jego oczach zapalił się bł ysk gniewu.

- To pan nie znał Wł adka. I jak pan ś mie go posą dzać? - powiedział wyzywają co.

- Panowie - wtrą cił spokojnie Obertyń ski - nie moż emy nikogo posą dzać, dopó ki cał a spra­wa się nie wyjaś ni. Moż na jedynie wnioskować, ż e ktoś z Polski chciał komuś posł ać ten zegarek i po­prosił Wł adka, ż eby go przenió sł...

- A Wł adek - wpadł w pó ł sł owa Smyga uczynił to wbrew wyraź nemu rozkazowi, ż e nie wolno kurierom przenosić nic pró cz oficjalnych przesył ek.

Bukowy ż achną ł się gniewnie.

- Cholerny ś wiat... panie majorze, przecież ja sam przenosił em dolary dla pana rodziny.

Smyga drgną ł. Zmierzył go peł nym wś ciekł oś ci spojrzeniem.

- Pan zapomina, ż e to zupeł nie inna sprawa...

- To znaczy panu wolno, a kurierowi nie...

- Spokojnie, panowie - wkroczył energicznie Obertyń ski. - W ten sposó b do niczego nie doj­dziemy i tracimy niepotrzebnie czas... To trzeba bę dzie wyjaś nić i wtedy... - urwał w pó ł sł owa, gdyż wł aś nie rozkrę cił automatyczny oł ó wek, a z jego ś rodka wycią gną ł niewielki zwitek. - O, pro­szę, mamy szyfry - powiedział z ulgą. Podał zwi­tek Smydze.

Major zabrał karteczkę i podszedł z nią do okna. Rozwiną ł ją. Był a gę sto zapisana drobniut­kimi jak mak cyframi. Wyją ł z kieszeni powię k­szają ce szkł o i w milczeniu studiował szyfrowany tekst.

Tymczasem Obertyń ski wstał od stoł u, rozej­rzał się z zakł opotaniem po poddaszu. Jego wzrok padł na leż ą ce pod kocem zwł oki Mrowcy. Chwilę patrzył na nie oczyma cię ż kimi od smutku, po­tem zwró cił się do Bukowego:

- No tak, Ję drek... Czuję, ż e bę dziemy mieli piekielne trudnoś ci.

- Najwię ksze bę dzie miał a Ewa - powiedział nieco cierpko Bukowy.

- Czy ona zna cał ą sprawę?

- Musiał em jej powiedzieć, kiedy wró cił a z noc­nego dyż uru.

- Rozumiem. I co teraz? - Przymkną ł oczy i w roztargnieniu tarł policzek.

Od okna odezwał się Smyga:

- Wszystko w porzą dku. Potwierdzenie odbio­ru pienię dzy i poczty.

- Tylko to? - zapytał Obertyń ski.

- Niczego wię cej nie spodziewaliś my się.

- Tak, majorze. A teraz musimy zdecydować, co robić dalej.

Smyga rzucił przelotne spojrzenie na zwł oki Mrowcy.

- Ech, ten Wł adek - powiedział zniecierpli­wiony. - Przez cał y czas chodził jak naoliwio­na maszyna, a teraz narobił nam takiego bigosu...

- Jak pan moż e tak mó wić! - krzykną ł Bu­kowy. Jego twarz stę ż ał a w gniewnym grymasie. - Jak pan ś mie...

Obertyń ski poł oż ył mu rę kę na ramieniu.

- Uspokó j się, chł opie...

Przez suchą twarz Smygi przemkną ł ką ś liwy uś mieszek.

- Przepraszam... Ale przecież musimy z nim coś zrobić, a panowie wiecie, jaka teraz sytuacja. Już pó ł naszej organizacji siedzi w twierdzy w Siklos albo kibluje w Hadiku. Przepraszam, ale ja nie mam ochoty... - urwał, jakby zrozumiał, ż e się zapę dził.

Bukowy pokiwał z politowaniem gł ową.

- No tak... pan zawsze się asekuruje, ż eby tylko się nie narazić.

Smyga zmarszczył krzaczaste brwi.

- Wypraszam sobie. Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, w jakich tu pracujemy warunkach?

Bukowy uś miechną ł się kpią co.

- A my w jakich?

- Zresztą - rzucił wymijają co Smyga - ma­my tutaj konkretny wypadek i musimy trzeź wo stwierdzić, ż e sytuacja jest diabelnie trudna.

- I znaleź ć z tego jakieś wyjś cie - wtrą cił po­jednawczo Obertyń ski.

Smyga wyczuł w jego gł osie wahanie i niepew­noś ć. Natarł wię c ostro:

- Sytuacja jest piekielnie trudna. Wkopaliś my się w cholerną kabał ę i jak najszybciej musimy się pozbyć...

- Czego, panie majorze? - przerwał mu Bu­kowy.

Smyga unikał jego wzroku.

- W każ dym razie nie moż emy wyprawić po­grzebu. Czy pan sobie zdaje sprawę, czym by to groził o? Zaraz sekcja zwł ok, dochodzenie, ś ledz­two... No i zapomina pan, ż e Wł adek jest na fał szy­wych papierach.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.