|
|||
CZĘŚĆ DRUGA 11 страница- Cichoż e, synu... cichoż e... w domu jesteś... Nic ci się nie stanie - szeptał a. Wtem drgnę ł a, znieruchomiał ą. Usł yszał a bowiem, ż e na dole drzwi skrzypnę ł y cienko i ktoś wszedł do sieni. Rzucił a rę cznik, przecisnę ł a się przez uchylone drzwi, a gdy zgarniał a z powrotem siano, z doł u doszedł ją gł os: - Jest tam kto? Jesteś cie, ciotko? Poznał a gł os Walka. Zbiegł a szybko na dó ł. W sieni stał Niebies. Jego osypana ciemnym zarostem twarz był a sina od mrozu i nieruchoma, tylko w oczach tlił się obł ę dny blask. - Znowuś przyszedł! - ofuknę ł a go szorstko. - Dyć zrozum, Walek, ż e tak cię giem nie moż esz przychodzić. Patrzył na nią ponuro i tę po, jak gdyby jej sł owa nie docierał y do jego ś wiadomoś ci. Po chwili zapytał stł umionym gł osem: - Nie był o tu u was mojej Hanusi? Bukowa ż achnę ł a się gniewnie: - Panie Boż e, zlituj się... przecie tobie zupeł nie się w gł owie pomieszał o. Hanusi nie ma i nie bę dzie, a ty wracaj do domu, bo nie masz tu czego szukać. Molestujesz ino ludzi i molestujesz. Walek cofną ł się, lecz nie wyszedł. Tylko jego rozpalone oczy na chwilę przygasł y. - Co wam się stał o, ciotko? - zapytał trzeź wo, jak gdyby gniew Bukowej przywró cił mu ś wiadomoś ć. - Co by sie miał o stać - odparł a gderliwie. - Nic sie nie stał o, ino zaraz ide z domu. Przyjdź kiedy indziej. Walek przechylił nieco gł owę, uś miechną ł się ż ał oś nie. - Ja ino chciał em na gę ś likach zagrać. Ogromny ż al ś cisną ł ją za serce, pod powiekami zapiekł y ł zy. - Ej, Waluś, Waluś - powiedział a ł agodnie - co z tobą bę dzie... Biednyś ty, Waluś... - Potem skinę ł a gł ową. - No, chodź, zagraj se, ale mó wię ci, ż e zaraz wychodzę.
*
W tym czasie od Księ ż ego Lasu do mostku zbliż ał się patrol niemiecki; przodem szedł ż andarm z psem na smyczy, a za nim dwó ch z karabinami przewieszonymi przez ramię. Szli z ocię ż ał ą oboję tnoś cią, jak gdyby im zbywał o czasu i dla rozrywki nadł oż yli drogi. Kiedy zbliż ali się do mostku, pies, któ ry do tej pory biegł swobodnie przy nodze ż andarma, napią ł linewkę, z jeż ył sierś ć i zawarczał kró tko. Wnet zboczył z drogi i, mimo nawoł ywań przewodnika, zaczą ł zł azić do potoku. - Hans! - zawoł ał kroczą cy z tył u ż andarm. - Tam ktoś leż y. - Zeskoczył ze skarpy, chciał wyprzedzić psa, lecz ten zaskowytał i rzucił się ku leż ą cemu pod mostem Niemcowi. Ż andarm ze szlifami podoficera; nadszedł ostatni. Chwilę stali w kamiennym milczeniu. Potem podoficer pochylił się nad trupem, zł apał go za ramiona i przewró cił na plecy. Zobaczyli mł odą, przystojną twarz wykrzywioną grymasem przeraż enia i na wpó ł otwarte, siwe oczy. Podoficer zaklą ł, zamienił z ż andarmami zdumione spojrzenie, uklę kną ł obok martwego. Pies skowytał ż ał oś nie. - Jeszcze jeden - powiedział ż andarm ze szramą na twarzy. - Znasz go - zapytał podoficer. - Nie. To pewno ktoś na urlopie. Podoficer rozpią ł pł aszcz martwego. Szybkimi, nerwowymi ruchami szukał w bluzie kieszeni. Po chwili wycią gną ł portfel z dokumentami, a z portfela ksią ż eczkę wojskową. - Jest - powiedział urzę dowym tonem i szybko odczytał: - Franz Johannes Benewein, Leutnant, dwudziesty czwarty puł k strzelcó w alpejskich z Insbrucku. - No, to ł adnie zakoń czył urlop - dorzucił ż andarm z ryż awym wą sem. Podoficer spiorunował go wzrokiem. Zaczą ł klą ć. - Verfluchten... Już czwarty podobny wypadek w tym miesią cu... Znowu noż em i w ten sam sposó b. - Podź wigną ł się i krzykną ł: - Na co wł aś ciwie czekacie? Ż andarmi spojrzeli po sobie w popł ochu. Nikt się jednak nie ruszył, jak gdyby widok martwego oficera odebrał im zdolnoś ć dział ania. Dopiero donioś lejszy skowyt psa zwró cił ich uwagę. Pies szarpał się, wspinał, chciał się zerwać. Ż andarm popuś cił mu nieco linewki. Wtedy pies ruszył w stronę rosną cych przy podporze mostka krzakó w i z warczeniem dopadł leż ą cej na ś niegu rę kawicy. Obwą chiwał ją ze wszystkich stron. - Mamy ś lad! - zawoł ał podoficer. Podnió sł rę kawicę z ziemi. Był a to zniszczona, poł atana, futrzana rę kawica o jednym palcu. Podoficer przyglą dał się jej uważ nie. Potem jeszcze raz dał ją pową chać psu. Ten zaskowytał i rzucił się na poszukiwanie tropu. Odnalazł go bardzo szybko... Bukowa usiadł a na ł awie. Wcią gał a kapce. Rę ce jej się trzę sł y, kiedy zapinał a klamerki. Zerknę ł a bokiem na Niebiesa. Ten wcią ż jeszcze przygrywał na skrzypkach. - Walek - rzucił a zniecierpliwiona - ja już wnet wychodzę. Rę ka mu drgnę ł a, smyk osuną ł się na strunach, a skrzypki wydał y ję kliwie fał szywy ton. - Dyć moż ecie iś ć. Ja tu jeszcze zostanę. - Zrozumż e, Walek, muszę zaprzeć drzwi. Spojrzał na nią nabiegł ymi oleistym blaskiem oczyma. - To mnie zamkniecie. - Ej, Waluś, Waluś - westchnę ł a i nagle zapytał a ostro: - Powiedz, po coś ty znowu tu przyszedł? - Ja? - uś miechną ł się ż ał oś nie. - No, dyć po Hanusie... Bukowa uniosł a oczy ku powale z wyrazem zupeł nej bezradnoś ci. Chciał a krzyczeć, pomstować, ale gdy spojrzał a na Niebiesa, coś ją zdusił o boleś nie. - Waluś - powiedział a ł agodniej - powiedz mi, ale tak po prawdzie, co z tobą bę dzie? Mó wię ci, zmarniejesz. Zamiast wró cić do chał upy, wzią ć się do gazdowania, to ty ino czas przeonaczasz. Lepiej byś przyszedł ku nam, dopomó gł, bo przecie wiesz, ż e my same z Broń cią. Mię dzy ludź mi moż e byś o tym swoim nieszczę ś ciu zapomniał. A tak... Niebies nie sł uchał jej. Unió sł skrzypki do brody, przejechał smykiem po strunach. - Ostaw, Waluś - krzyknę ł a niemal. - Nie sł yszysz, ż e do ciebie gadam? Mó wię ci, ostaw, bo prasnę tymi gę ś likami o ś cianę. - W gł osie jej zabrzmiał bezsilny gniew. Chciał a podejś ć, wyrwać mu skrzypki, lecz w tej samej chwili, za oknem dał o się sł yszeć ujadanie Buś tyna. Bukowa wyjrzał a, na podwó rze. Biał y owczarek szarpał ł ań cuch, wspinał się, szczerzył zę by. Spoza jasieni odezwał się przecią gł y skowyt innego psa. Bukowa struchlał a. - Co to? - zapytał a, tknię ta zł ym przeczuciem. Naraz spoza drzew wył onił się wilczur, a za nim trzy postacie w heł mach. Bukowa wydał a stł umiony okrzyk i uniosł a dł onie do twarzy. - Niemcy! I nagle czas ruszył przyspieszonym tempem. Niebies rzucił na ł awę skrzypki, dopadł drzwi, a gdy znalazł się w sieni, zawahał się, bo Niemcy byli już na podwó rzu. Pies skowytał zajadle, ż andarmi krzyczeli coś niezrozumiale. Niebies szarpną ł drzwi i zasł onił się nimi, ale pies poszedł prosto na niego. Dopadł go za drzwiami. Niebies odrzucił go potę ż nym kopniakiem. Pies potoczył się przez cał ą sień, lecz nie ustą pił, rzucił się z jeszcze wię kszą zajadł oś cią. Biegną cy za nim ż andarm ś cią gał już z ramienia karabin. Walek wyrwał zza, pasa nó ż. Przeorał nim skaczą cego mu do gardł a psa. Ten ze skowytem upadł na ziemię, mazną ł ją gorą cą krwią i znieruchomiał. Niemiec coś krzykną ł, unió sł karabin, ale zanim zdą ż ył wystrzelić, gó ral runą ł na, niego z noż em. Tamten zasł onił się karabinem, tak ż e nó ż ześ lizną ł się po lufie. Niebies zatoczył się w gł ę boki ś nieg. Nie upadł jednak, tylko drobnymi krokami przebiegł jeszcze w kierunku wę gł a i wtedy skosił a go seria z automatu. Runą ł twarzą w puszysty ś nieg i znieruchomiał. Z izby doszedł rozpaczliwy krzyk Bukowej: - Jezusie! Jezusie! Ujadanie, skowyt psó w, okrzyki Niemcó w wyrwał y Ję drka z peł nego majakó w snu. Zdał o mu się, ż e to, co go otacza, jest dalszym cią giem sennego koszmaru. Sł yszał jednak wyraź nie niemieckie sł owa padają ce twardo jak kamienie. Zerwał się. Był tak sł aby, ż e nogi ugię ł y się pod nim. Zatoczył się i chwiejnym krokiem doszedł do okna. W tej wł aś nie chwili rą bną ł automat, jakby ktoś prę tem przejechał po ż elaznych sztachetach i nagle w niewielkim odcinku okna Ję drek ujrzał padają cego Niebiesa. Nie poznał go, lecz zrozumiał, ż e wokó ł domu dzieje się coś groź nego. Potem z doł u doszedł nieludzki krzyk matki. Wtedy dopiero zaczą ł się w popł ochu ubierać. Na dole trzej ż andarmi wpadli do kuchni. Na widok skamieniał ej z przestrachu i bó lu kobiety zamarli na chwilę w bezruchu. Bukowa oderwał a dł onie od twarzy. Jej wykrzywione krzykiem usta bezgł oś nie wyszeptał y jedno jedyne sł owo: " Ję druś! " Trwał o to mgnienie powieki. Nagle podoficer doskoczył do kobiety i pchną ł ją kolbą na ł awę. Zatoczył a się, zakrył a rę kami gł owę. Na jej barki i plecy posypał y się straszliwe ciosy. Ję knę ł a cicho, osunę ł a się na podł ogę. Ż andarm ze szramą na twarzy kopną ł ją. - Wstawaj, ty stara wiedź mo! - rykną ł. Jednym szarpnię ciem poderwał ją z podł ogi. Bukowa zachwiał a się. Opadł a na ł awę. - Czego chcecie! Czego ode mnie chcecie? - Milcz! - zawoł ał podoficer. Rozejrzał się rozbieganymi oczyma po izbie i nagle, jak gdyby ogarnię ty szał em, zaczą ł kolbą automatu zrzucać z pó ł ek naczynia. Posypał y się skorupy glinianych garnkó w, zabrzę czał y blaszane rondle i wnet podł ogę zasł onił o szkł o i odł amki. Naraz zatrzymał się przed Bukową. Zamierzył się kolbą, lecz napotkał na tak uporczywe spojrzenie, ż e ramię jego zwisł o w powietrzu. Zaklą ł przez zaciś nię te zę by, a potem zapytał chrapliwym gł osem: - Gdzie twó j mą ż? Gdzie twoje dzieci? Bukowa wcią ż patrzył a na niego peł nymi nienawiś ci i pogardy oczyma. - Gdzie mą ż? - krzykną ł podoficer. Kobieta milczał a. Pchną ł ją, a ż andarm ze szramą na twarzy doskoczył i uderzył pię ś cią w twarz. Zalał a się krwią, lecz nie powiedział a ani sł owa, tylko wcią ż mierzył a ich rozpł omienionym wzrokiem. Ż andarmi rozbiegli się po domu. Podoficer wpadł do biał ej izby, z wś ciekł oś cią rozjuszonego zwierzę cia zdzierał z ł ó ż ek pierzyny i stosy starannie poukł adanych poduszek. Ten ze szramą na twarzy wpadł do sieni. Rozejrzał się. Zobaczył wą skie schody prowadzą ce na gó rę. Przycisną ł bliż ej automat i ostroż nie ją ł wspinać się po trzeszczą cych stopniach. Bukowa stał a w drzwiach. Drż ą cą dł onią wycierał a bezwiednie krew z twarzy, a jej oczy ś ledził y każ dy krok ż andarma. " Już po Ję drku" - pomyś lał a. Przypomniał a sobie bowiem, ż e wychodzą c z poddasza nie zdą ż ył a dobrze zakryć drzwi sianem. Ż andarm był już na gó rze. Zobaczył przed sobą dwie jaś nieją ce w mroku, zbite na krzyż deski i ś cianę z siana. Chciał się cofną ć, lecz w tej samej chwili spostrzegł, ż e bokiem siano jest odgarnię te, a w gł ę bi znajdują się drzwi. Zrozumiał, ż e to zamaskowana kryjó wka. - Horst! - zawoł ał napię tym gł osem. - Horst, chodź tu! Po chwili z doł u odezwał się gł os trzeciego ż andarma. - A co? - Weź tę babę i chodź szybko! Trzeci ż andarm, przysadzisty, o twarzy bezmyś lnego barana, pchną ł przed siebie Bukową. - Looosss! - rykną ł, a gdy kobieta opierał a się, pchną ł ją mocno kolbą automatu. - Looosss! Bukowa wolnym krokiem ruszył a przed siebie. Szł a wolno, a jednak zdawał o jej się, ż e nigdy tak szybko nie znalazł a się na gó rze. Tam czekał już na nią ten ze szramą. - Otwieraj! - warkną ł i przepuś cił ją przed siebie. - Nie mam klucza - powiedział a wyzywają co. Nie zrozumiał jej. Zaklą ł plugawię i sam pchną ł drzwi. Był y zamknię te od wewną trz. Cofną ł się wię c, rozpę dził i cał ym ciał em natarł na drzwi. Za pierwszym razem nie puś cił y. To jeszcze bardziej go rozwś cieczył o. Runą ł wię c z ogromnym impetem, aż deski zatrzeszczał y, pę kł y, a drzwi wyleciał y z zawiasó w. Wpadł do ś rodka, zobaczył rozrzuconą poś ciel, a przed sobą otwarte okno z firanką wzdę tą od powiewu powietrza. - Uciekł! Uciekł - zawoł ał do stoją cego za nim Horsta. Bukowa drobnym kroczkiem podeszł a do drzwi. - Ję druś... Mó j Ję druś... - wyszeptał a bezgł oś nie. Widział a na ł ó ż ku rozrzuconą poś ciel, poduszkę z wyciś nię tym wgł ę bieniem spoczywają cej niedawno gł owy. Nie mogł a zrozumieć, w jaki sposó b chory syn mó gł zwlec się z posł ania. Patrzał a na falują cą w powiewie firankę, na sylwetki biegają cych i krzyczą cych coś ż andarmó w i nagle ogarnę ł a ją obezwł adniają ca radoś ć. " Nie zł apali go... przynajmniej jego nie zł apali - powtarzał a w myś li. - Doką d on pó jdzie w taki mró z... Jezusie... doką d on pó jdzie? " Tymczasem Ję drek już był nad potokiem. Zsuną ł się ze stromego brzegu. Upadł twarzą w ś nieg. Chciał się podnieś ć, lecz brakł o mu już sił. Leż ał wię c bezwł adnie; na rozpalonych policzkach czuł koją cy chł ó d ś niegu. Był tak wyczerpany i sł aby, ż e gdy unió sł gł owę, a przed sobą zobaczył poroś nię ty smreczyną brzeg, nie mó gł poją ć, ską d się tutaj znalazł. Pamię tał tylko, ż e skaczą c z okna zgubił jeden nie zasznurowany but. Teraz czuł, ż e bosa stopa piecze go i z wolna drę twieje. Wsparł się na ł okciach, pró bował podczoł gać się do smreczkó w, lecz gdy przepeł zną ł moż e dwa metry, znowu opadł bezsilnie. " Zostanę tu... Zamarznę... " - przemknę ł a alarmują ca myś l. Podnió sł się na kolana. Zdawał o mu się, ż e jest cię ż ki, jakby odlany z oł owiu, a każ dy ruch wymaga nieludzkiego wysił ku. Chciał wstać. Na pró ż no... Znowu zwalił się w miał ki, zmroż ony ś nieg... " To już koniec... " Przestraszył się tej myś li. Zaczą ł się czoł gać. Puszysty ś nieg wydał mu się cię ż ki jak beton, a brzeg - stromy jak niedostę pna turnia. A jednak posuwał się metr po metrze, metr po metrze... Kiedy wreszcie znalazł się na szczycie stromego brzegu, przed sobą zobaczył zasł ane ś niegiem pole, a w odległ oś ci moż e dwudziestu metró w gó rala zwalają cego gnó j z gnatek. Otworzył usta, chciał krzyczeć, lecz gł os uwią zł mu w ś ciś nię tym gardle. Unió sł się na kolana. Wtedy gó ral zauważ ył go. Rzucił widł y i ruszył ku niemu, brną c w gł ę bokim ś niegu, - Ję drek! Ję drek! - zawoł ał zdł awionym gł osem. Bukowy osuną ł się. Nawet go nie poznał. Leż ał wtulony twarzą w ś nieg i czekał, aż do niego podejdzie. A kiedy unió sł gł owę, zdawał o mu się, ż e to cień sunie ku niemu przez biał e pustkowie.
- Ale pan ma koń skie zdrowie, panie Ję drku - powiedział a Twardoszowa. Bukowy uś miechną ł się blado. - Zdrowie i szczę ś cie - wyszeptał sł abym jeszcze gł osem. - Bo gdyby mnie Franek Sieczka nie znalazł, dawno bym już wycią gną ł nogi. Dwa tygodnie minę ł o od dnia, kiedy Ję drkowi udał o się uciec ż andarmom. Przez ten czas leż ał u Zuzaniakó w. Pierwszy tydzień walczył ze ś miercią. Teraz powoli dochodził do zdrowia. - Baliś my się bardzo o pana - cią gnę ł a Twardoszowa. - Obustronne zapalenie pł uc, to przecież nie ż arty. No, ale najgorsze już za nami. Bukowy przymkną ł oczy, jak gdyby myś lami chciał wró cić do tamtych chwil. Westchną ł cię ż ko. - Najgorsze za nami - powtó rzył bez przekonania. Chciał zapytać o matkę, lecz ogarną ł go lę k. Powiedział przecią gle: - Czy ja wiem? Czasem myś lę, ż e lepiej był o nie uciekać. Twardoszowa uniosł a rę ce gestem zdumienia. - Niechż e pan nie opowiada takich rzeczy. Jest pan mł ody, dzielny... Cał e ż ycie przed panem. - Cał e ż ycie... - uś miechną ł się cierpko - a tu byle Szwab moż e czł owieka zastrzelić na drodze. Jak psa... Po prostu jak psa... Nawet gorzej, bo oni lubią psy. - Nie - zaprotestował a. - Nie moż na tak mó wię, bo gdyby wszyscy tak myś leli, to już dawno musielibyś my się poddać. Bukowy się gną ł po stoją cą przy ł ó ż ku szklanką gorą cego mleka. Pił chwilę drobnymi ł ykami, Naraz ż ywiej spojrzał w stronę Twardoszowej. - Mó wi pani, ż e Antek z Jaś kiem Lasakiem już na Wę grzech. Czy to pewna wiadomoś ć? - Najpewniejsza w ś wiecie. Inż ynier był u mnie przed trzema dniami. W tym samym dniu miał wracać z Lasakiem do Budapesztu. - To dobrze. Przynajmniej im się udał o. - Wichniewicz chciał przyjś ć do pana, ale uważ ał am, ż e lepiej bę dzie... - Oczywiś cie - przerwał jej Bukowy. - Lepiej zachować ostroż noś ć. A Lasak... jak z jego nogami? - Miał silnie odmroż one, ale ta nauczycielka z Kosarzysk tak się nim troskliwie zaopiekował a, ż e szybko wyzdrowiał. Ję drek znowu przymkną ł oczy. - Przeklę ta był a ta wyprawa... - powiedział po chwili w zamyś leniu. - Niech pan nie narzeka. Wyprawa był a wspaniał a. Odbiliś cie Lasaka... - Nie o tym mó wię. - Rozumiem pana - powiedział a cicho. Milczeli chwilę. Bukowy patrzył w maleń kie okienko warsztatu stolarskiego, w któ rym ukrywał go Wojciech Zuzaniak. Za oknem w mglistej poś wiacie leż ał zimowy krajobraz. Na pierwszym planie kawał pola pod fioletowym od reflektoró w ś niegiem, dalej niby smuga cienia, skraj jodł owego lasu, a nad nim w ró ż owej mgieł ce skał y. W widoku tym był o coś koją cego. Ję drek uś miechną ł się. Twardoszowa, jakby tym zachę cona, powiedział a: - Ach, zupeł nie zapomniał am. Po drodze wstą pił am do Karpielki. Mają już wiadomoś ci od Broń ci. - Co z Broń cią? - poruszył się nerwowo. - Siedzi spokojnie u ciotki Honorki w Dzianiszu. Miał a szczę ś cie, ż e wtedy nie był o jej w domu. - A mama? - zapytał cicho Bukowy. - Mama... - przecią gnę ł a trwoż nie. - Mama wcią ż jeszcze w Pał ace na gestapo. - Ż yje? - Tak... Dostajemy stale grypsy od Ciuł aczowej. Bukowy unió sł się na ł okciach i z wyrazem udrę ki spojrzał na kobietę. - Widzi pani... Wyrzucam sobie cią gle, ż e wtedy poszedł em do domu. Lepiej by był o, gdybym zdechł po drodze... - Przecież był pan ś miertelnie wyczerpany - rzucił a pocieszają co. Bukowy usiadł na ł ó ż ku; dł oń mi zakrył oczy. - Nigdy sobie tego nie daruję... Nigdy... - Panie Ję drku - powiedział a ł agodnie i delikatnie uję ł a jego ramię. - Niechż e pan zrozumie, ż e to wszystko stał o się przez Niebiesa. - Nie - zaprzeczył. - Za Walka nic by jej nie zrobili. To przecież obł ą kany. A na gó rze, na poddaszu znaleź li moje fał szywe dokumenty. To przeze mnie mama siedzi w Pał ace. Kobieta pogł adził a go po ramieniu jak syna. - Uspokó j się, chł opcze... Pan był przecież chory... Có ż pan mó gł zrobić? Bukowy opadł na poduszkę. Jego wychudł a twarz ostro odcinał a się od biał ej poś cieli. Zapadnię te oczy bł yszczał y dziwnym ś wiatł em. Milczał chwilę, a potem wyszeptał: - Bo widzi pani... tak strasznie chciał em zobaczyć matkę... Tak strasznie, ż e to był o silniejsze ode mnie.
|
|||
|