|
|||
CZĘŚĆ DRUGA 10 страница- Co tu robisz? - zapytał Opiela, - Ja? Idę do Zakopanego. Opiela zrobił taki ruch, jakby chciał go zatrzymać. - Poczekaj. Muszę z tobą pogadać. - Odwró cił się i zawoł ał do swoich chł opcó w: - No co, gotowe? - Gotowe - odkrzykną ł jeden z anioł ó w. Ż andarmi stali już boso w bieliź nie. Ten wysoki, barczysty, przymkną ł oczy i szybko poruszał zsiniał ymi wargami. Moż e się modlił, a moż e przeklinał chwilę, w któ rej dał się zaskoczyć. Drugi wodził rozbieganymi oczami i powtarzał cicho: - Das ist unmö glich... das ist unmö glich... - Wyprowadzić ich, chł opcy! - rozkazał Opiela. Bukowy wyszedł przed nimi. Mrok już zapadał. W zał omach terenu leż ał y granatowe cienie. Stado wron z krakaniem krą ż ył o nad nagimi drzewami. Bardzo daleko, poza garbem wzniesienia jarzył się jeszcze jaś niejszym rą bkiem ł ań cuch Tatr. Przed karczmą był o pusto. Stał y tylko sanki Smoleja. Koń zwiesił nisko gł owę, tkwił w zupeł nym odrę twieniu. Na jego zadzie szarzał gruby szron. Naraz w drzwiach karczmy ukazali się dwaj ż andarmi, a za nimi jeden z anioł ó w z " rozpylaczem". Wiatr zaszeleś cił w bibule skrzydeł. Niemcy mieli w oczach paniczny strach. Szli w bieliź nie. Ten gruby co chwila podcią gał gacie opadają ce z wyniosł ego brzucha. Potem wysypał a się cał a grupa kolę dnikó w. Na twarzach mieli jeszcze maski, a w rę kach trzymali broń. Diabeł dź gną ł widł ami tego rosł ego. - Wyrywaj do Nowego Targu! - zawoł ał. - I dzię kuj Bogu, ż eś ż ywy. Ż andarm unió sł czerwoną stopę, jakby stą pał po rozpalonej blasze, lecz nie ruszył się. - Nie strzelaj! - ję kną ł po niemiecku. Wtedy dobiegł do niego Opiela. Zamierzył się, lecz go nie uderzył, tylko zbliż ył do jego twarzy zaciś nię te pię ś ci i zawoł ał gniewnie: - Ach, ty sukinsynu! Powinienem cię rozwalić! - Pchną ł go tak silnie, ż e tamten zatoczył się. - Raus! Looooos! - rykną ł po niemiecku. Pierwszy usł uchał go ten pyzaty. Trzymają c gacie w garś ci, ruszył wolno, jak gdyby czekał na serię w plecy, lecz gdy poją ł, ż e nie zamierzają strzelać, wyrwał truchtem, a potem galopem rzucił się do ucieczki. Gacie opadł y mu do kolan. Podcią gną ł je w biegu. Ten drugi biegł za nim ró wnym krokiem. W pó ł mroku zimowego wieczoru widać był o ich biał e postacie i migają ce rytmicznie czerwony spody stó p. Biegli tak aż do nowotarskiej drogi. Nagle ten gruby zatrzymał się, obejrzał, a gdy zobaczył, ż e nikt go nie ś ciga, ruszył już wolniej. Wnet zginą ł za kę pami krzakó w. Opiela zbliż ył się do Bukowego. Zdją ł maskę. Twarz jego szarzał a w mroku, a oczy poł yskiwał y groź nie, kryją c w ź renicach resztki gniewu. - Udał o im się - powiedział szybko. - A wszystko przez tego cholernego Brzegę - dodał, jakby się chciał tł umaczyć. - Zepsuł nam cał ą robotę. Mieliś my się na nich zasadzić przy moś cie. Wtedy nie musieliby w gaciach uciekać do Nowego Targu... - Naraz spojrzał ł agodniej, uś miechną ł się, ują ł Bukowego za obie rę ce. - Ję drek, cholernie się cieszę, ż e cię spotkał em. - Szkoda, ż e tak... - Bukowy dokoń czył gestem zakł opotania. - Ja, bracie, nie mam czasu. - Doką d walisz? - Do Zakopanego. - O tej porze? - Mam przed sobą cał ą noc. Rano muszę być na miejscu. - Szkoda - powiedział Opiela w zamyś leniu. - Miał em cholerną ochotę pogadać z tobą. Któ rę dy idziesz? - Na Biał kę. - To się dobrze skł ada, bo my w tym samym kierunku. Bę dzie ci raź niej. Bukowy zasę pił się. Pomyś lał, ż e to ryzykowne iś ć z tymi ludź mi. A nuż ż andarmi spotkają po drodze kogoś ze swoich, a potem zorganizują poś cig. Opiela trą cił go przyjaź nie. - No, bracie, nad czym się zastanawiasz. Nie bó j się, my znamy takie ś cież ki, ż e nikt nas nie znajdzie. - Nie mam się czego bać - odparł bez przekonania Ję drek. - To cieszę się. Od Biał ki bę dziesz miał już niedaleko. Spojrzał w stronę swoich ludzi. Ci zrzucali z siebie jaseł kowe odzienie. Opadł y na ziemię anielskie skrzydł a, czerwony koł pak kró la Heroda, biał e prześ cieradł a ś miertki. Spod masek ukazał y się proste, surowe twarze. Ktoś zebrał to wszystko na jedną kupę i podpalił. A potem ruszyli w drogę. Szli moż e godzinę, moż e dł uż ej. Bukowy poczuł, ż e sł abnie. Starał się dotrzymać im kroku, lecz nogi stawał y się coraz cię ż sze, a w piersi brakował o oddechu. Zostawał wię c w tyle. - Co ci jest? - zapytał zaniepokojony Opiela. - Mam gorą czkę - odparł niechę tnie. - Czł owieku, nie mogł eś wcześ niej powiedzieć - zaniepokoił się Opiela. - Mogliś my cię zaprowadzić do kogoś. Znamy tu ludzi... - Rano muszę być w Zakopanem - powiedział sł abną cym gł osem. - A wy nie czekajcie na mnie. Pó jdę wolniejszym tempem. - Bracie, nie mogę cię tak zostawić. - Gł upstwo. Już nieraz był em w gorszych tarapatach. - Nie, to mnie nie znasz - uś miechną ł się Tadek. - Odprowadzę cię do Zakopanego. - Mó wię ci, ż e nie trzeba. Opiela nie sł uchał go dł uż ej. Zatrzymał ludzi. Powiedział im, ż eby doszli do Biał ki, tam przenocowali, a rano rozeszli się do domó w, - Nie czekajcie na mnie - rzucił na zakoń czenie. - Ja jutro bę dę w Nowym Targu, na Kowań cu. Ludzie ruszyli bez sł owa. Nad las wydź wigną ł się księ ż yc. Zrobił o się nagle jasno, a ś nieg leż ał cię ż ki od blasku. I dalekie gó ry wył onił y się nagle, stał y na horyzoncie jak ś wietlisty obł ok, Opiela wycią gną ł papierosa. - Zapalisz? - Nie... Mdii mnie na sam widok papierosa. - To musisz być porzą dnie chory. Bukowy nic nie powiedział. Cią ł chł odny wiatr, wię c schowali się za drzewa. Opiela w zamyś leniu ć mił papierosa. Nikł y ogienek oś wietlał jego wychudł ą, ostro rzeź bioną twarz. - Kursujesz do Budapesztu? - zagadną ł po chwili. - Tak się zł oż ył o... A ty co robisz? Opiela roześ miał się cicho. - Widział eś... - To twó j oddział? - Nie mamy oddział u. Zebraliś my się tak na ochotnika, ż eby wykoń czyć tego ż andarma... Tego wysokiego z koń ską mordą. Ale oddział moż na zorganizować w każ dej chwili. Morowa wiara. Tylko ż e teraz zima i trudno się utrzymać. Na wiosnę to pewno pó jdziemy w las, bo już dł uż ej nie moż na czekać - mó wił spokojnym, jakby wyważ onym gł osem. Wypluł niedopał ek. Spojrzał z ukosa na Bukowego. Ten stał plecami oparty o pień drzewa. Oczy miał przymknię te, oddech chrapliwy i cię ż ki. Opiela rzucił pocieszają co: - Nie przejmuj się. Rano bę dziemy w Zakopanem. Zaraz odpoczniemy chwilę, a potem pó jdziemy twoim tempem. Bukowy skiną ł tylko gł ową, lecz po chwili powiedział cicho: - Nieraz cię wspominał em. Z ciebie był cholerny kozak. I dobrześ my się rozumieli przy cekaemie. Opiela uś miechną ł się cierpko: - Wojna jak wojna. To był y jednak czasy... Czł owiek czuł, ż e ż yje, bo przynajmniej bił się. A teraz, szkoda gadać. - A po kapitulacji?... Coś robił po kapitulacji? - No co? Wró cił em do domu, robił em w warsztatach kolejowych w Nowym Są czu. Zrobili my jeden sabotaż, drugi... A potem ostrzegli mnie, ż e trzeba, bracie, brykać... Wystarał em się o nową kennkartę i teraz jestem Zdzisł aw Pazdur. Ł adne nazwisko, co? - zaż artował. - Nie szukali cię? - Jakż e by mnie nie szukali... Ale wś ró d swoich czł owiek nie zginie. Robotę zawsze znajdę, bo mam smykał kę. Jakoś się ż yje. Bukowy otworzył oczy, przetarł dł onią rozgrzane czoł o. - Morowy z ciebie kolega - powiedział jakby do siebie. Naraz zł apał Opielę za rę kaw. - Ty, Tadek, chodź my, bo czuję, ż e zamarzam. Opiela nasuną ł na uszy weł nianą czapkę. Ruszył pierwszy. Pod jego stopami zachrzę ś cił ś nieg. Szli przez Biał kę, Bukowinę, Olczań ski Wierch. Droga był a cię ż ka, nie przetarta. Szukali wię c ś cież ek, ł ą czą cych rozrzucone po groniach i wierchach osady. Księ ż yc skrył się za nadchodzą ce na niebo chmury. Ś wiat stał się nagle mroczny i pł aski, a droga coraz dł uż sza. Bukowy tracił sił y. Zdawał o mu się, ż e ś ni, a we ś nie przeż ywa mę czarnie marszu bez celu i bez koń ca. Czasem tracił ś wiadomoś ć, doką d idzie. Najchę tniej legł by w mroź nym ś niegu i został, jak wyczerpane do kresu sił zwierzę. Ale wtedy wracał a ś wiadomoś ć. Machinalnie szukał palcami zaszytego w szwie wiatró wki mał ego zwitka papieru. To ten strzę pek zapisany drobnymi jak mak literami, ten arkusik, któ ry od Budapesztu, zaszyty w pasku Lasaka, przewę drował przez dwie granice, był powodem tego upiornego marszu. " Moż e w tej chwili nie ma już ż adnego znaczenia, ż adnej wartoś ci? Moż e jest po prostu arkusikiem papieru? " - nasuwał a się czasem myś l. Wnet jednak zjawiał a się inna: " A moż e wł aś nie od niego zależ y teraz czyjeś ż ycie lub los wielu osó b? " Szedł wię c z nadludzkim uporem i szedł by zapewne jeszcze dalej, gdyby zaszł a potrzeba. Nad ranem minę li Olczę. - No toś, bracie, prawie w domu - powiedział Opiela, kiedy zatrzymali się na chwilę. Bukowy podał mu rę kę. - Dzię kuję ci, Tadek. Bez ciebie trudno by mi był o... - Gł upstwo - uś miechną ł się ł agodnie i przyjrzał mu się uważ niej. W mroku widział jego zapadł ą twarz i oczy pł oną ce gorą czkowym blaskiem. - Aleś ty, Ję drek, zbiedzony - dodał z nutą wspó ł czucia. - Musisz się wykurować. - To przejdzie. A ty... gdzie teraz idziesz? - Na dworzec. Zaraz odjeż dż a pocią g do Nowego Targu. - No to... jeszcze raz dzię ki. - Nie ma za co. Cieszę się, ż e cię spotkał em. I wiesz co?... - urwał, jak gdyby stracił wą tek. - Co?... - zapytał Bukowy sł abną cym gł osem. - Tak sobie pomyś lał em, ż e gdybyś my byli razem, rozumiesz, w jakiejś dobrej pace... to moglibyś my duż o zrobić. No, ale ty wracasz pewno na Wę gry. - Wracam. - No wł aś nie... Tak sobie tylko pomyś lał em. - Mocniej uś cisną ł dł oń Bukowego. - Trzymaj się, Ję drek. - Cześ ć. Opiela odwró cił się, ruszył spokojnym, lekko rozkoł ysanym krokiem, tak jak chodzą ludzie z gó r. Bukowy stał jeszcze chwilę wpatrzony w jego rozpł ywają cą się w mroku sylwetkę. W rozpalonej gorą czką gł owie snuł y się niejasne myś li. Oto znowu odchodzi czł owiek, iż któ rym w niezwykł ych okolicznoś ciach krzyż ował y się zawił e szlaki jego ż ycia. Czy dojedzie do Nowego Targu? Moż e spotkali się ostatni raz. Wtem poczuł, ż e bierze go zią b. Dygotał cał y i szczę kał zę bami, a na czoł o wystą pił mu zimny pot. Chwila bezruchu obezwł adnił a go. Nie miał sił ruszyć się z miejsca. Oparł się o drzewo, gorą cym policzkiem przylgną ł do chropowatej kory. To mu sprawił o ulgę. Zastanawiał się, co ma teraz zrobić. Najchę tniej poszedł by wprost na Jagielloń ską do Twardoszowej i pozbył się przesył ki. Obawiał się jednak popeł nić nieostroż noś ć, Postanowił, ż e do Twardoszowej poś le z przesył ką siostrę. Myś l ta wydał a mu się najsł uszniejsza. Pó jdzie do domu. Tylko ten jeden raz zł amie zasadę, ż e nie wolno zatrzymywać się u rodziny. Jest przecież chory, potrzebuje opieki. Nagł e postanowienie dodał o mu otuchy i sił y. Ruszył wolno, jakby na nowo pró bował kroku, a gdy po chwili wpadł w rytm marszu, skierował się na drogę Pod Reglami. Ten ostatni odcinek okazał się najtrudniejszy i najdł uż szy. Bukowy tracił resztki sił. Nogi mu sztywniał y, a cał e ciał o ogarniał a obezwł adniają ca niemoc. W gł owie czuł szum, przed oczyma ł atał y mu ś wietliste pł aty; każ da wyniosł oś ć zdawał a się być przeszkodą nie do pokonania. Bał się, by nie upaś ć, wię c stawiał ostroż nie stopy, jakby kroczył po cienkim i kruchym lodzie. Zataczał się, sł aniał, tracił poczucie czasu i rzeczywistoś ci; zdawał o mu się, ż e nigdy nie dojdzie do domu. Wreszcie w szarzyź nie zimowego ranka zobaczył trzy wyniosł e jesiony. Przywitał je z taką radoś cią, z jaką rozbitek wita rą bek wył aniają cego się na horyzoncie lą du.
Już drugi dzień Walek Niebies krą ż ył wokó ł domu Karpieló w jak wilk dokoł a owczarni. Czekał, kiedy bę dzie mó gł uderzyć na upatrzoną ofiarę. Poprzedniego dnia, gdy dwaj Niemcy po kró tkiej wizycie wyszli z domu Karpieló w, Walek zaszedł do nich niby to na pogwarkę. Jego pojawienie się nie zdziwił o domownikó w. Już kilka razy do nich zachodził dopytują c się o swoją ż onę, Hanusię. Przyję li go, jak zwykle, z tajonym zniecierpliwieniem i wspó ł czuciem. Tym razem jednak nie zapytał o Hanusię. Usiadł w milczeniu pod ś cianą, spojrzenie utkwił w oknie i nagle zapytał: - Co ci Niemcy chcieli od was? - Niemcy? - zdziwił a się Karpielka, tę gawa kobieta o dobrodusznym wyglą dzie. - No dyć chcieli kupić kilim. - I kupili? - Nie, bo nie miał am sposobnego w domu. Ale posł ał am Helcię do Marysi od Gutó w, a Helcia przyniosł a taki, jaki im trzeba... Walek przypatrywał się jej podejrzliwie. - To znaczy, ż eś cie im nie sprzedali. - Dyć ci mó wię... Jutro mają przyjś ć obejrzeć - Jutro... - powiedział w zamyś leniu. Po chwili wstał i wyszedł bez poż egnania. Rano był już pod Karpielami. Krą ż ył w bolesnym podnieceniu; raz zachodził przez mł odnik od drogi Pod Reglami, to znowu przez krzaki od zamarznię tego potoku. Niby paję czą siecią opló tł dom dobrze już wydeptanymi ś cież ynkami. W skł ó conych ze sobą myś lach powtarzał: " Po coś tu przyszedł, przecie ich dwó ch... dwó m nie dasz rady... " Potem pocieszał się: " A moż e przyjdzie tylko jeden... Tylko jeden... " Wtedy się gał za serdak, gdzie za paskiem zatknię ty miał nó ż myś liwski. Kł adł dł oń na jego gł adkiej rę kojeś ci z jeleniego rogu i jakaś dziwna sił a wprowadzał a cał e jego ciał o w chorobliwe dygotanie. Wtedy, jak gdyby w gorą czkowym przywidzeniu, przed oczyma przesuwał y się te same obrazy: ... Wiezie drzewo z lasu. Koń cał y w pianie, dymi, napina spocony grzbiet, a w dali, pod brzegiem, widać już ich dom... Drogę zabiega mu mał y Jasiek od Szymoszkó w. Woł a z daleka: " Nie jedź cie haw, stryku! U was Niemcy! " Potem zalany sł oń cem kamienieć, woda dzwoni pod lodem, kamienie pod ś niegiem wyglą dają jak przysypane wapnem czaszki. Nagle od domu prowadzą ich troje: matkę, ojca i mł odszego brata - Franka. Idą, brną c w gł ę bokim ś niegu, wysoko unoszą c nogi, a Niemcy za nimi. Ś nieg skrzy się pod zachodzą ce sł oń ce, ż e trudno coś zobaczyć. Ojciec, matka, Franek stają plecami do rzeki. Na ich twarze pada zimne ś wiatł o zachodu. Mruż ą oczy, jakby spoglą dali gdzieś daleko za gronie. A Niemcom widać tylko przygarbione plecy - ciemne od gł ę bokiego cienia. I nagle ojciec unosi zaciś nię tą pię ś ć. Woł a coś. Wtedy w jego sł owa, jak grzmot usuwają cego się piargu, wpada pierwsza seria strzał ó w. " A Hanusi mię dzy nimi nie był o - powtarza szeptem Walek. - Gdzie moja Hanusia? " Nie chce ludziom wierzyć, ż e Hankę wcześ niej zabrali od Tomkowych, a potem zawieź li ją do Czarnego Dunajca i rozstrzelali z kilkoma innymi ludź mi w lasach pod Chyż nem. Zdarzył o się to w grudniu, przed Boż ym Narodzeniem. Teraz jest styczeń. Sł oń ce już wyż ej stoi nad zakutymi w ś niegi wierchami, ale bó l został ten sam i ten sam ż ał osny zamę t w skł ó conych myś lach. Stał w zaroś lach nad potokiem, uporczywie wpatrywał się w wycinek drogi widoczny mię dzy domami. Był o tak cicho, ż e sł yszał cienkie charczenie wody pod lodem i wł asny oddech. Naraz za domem Bukowych coś zadzwonił o. Niebies stę ż ał w oczekiwaniu. Po chwili na drodze ukazał się koń, a za nim gnatki nał adowane nawozem. Mł ody gó ral szedł z boku wywijają c bezmyś lnie batem. Niebies cofną ł się w gł ą b zaroś li. Zawiedziony obserwował chwilę przesuwają ce się mię dzy domami gnatki. Potem wydeptaną przez siebie ś cież yną przeszedł na drugą stronę drogi, pod Księ ż y Las, lecz zanim doszedł do drzew, zatrzymał się gwał townie. Na pustej drodze, za mostkiem, ujrzał bowiem Niemca. Poznał go. Był to jeden z tych dwó ch, któ rzy dopytywali się u Karpielki o kilimy. Szedł szybkim, sprę ż ystym krokiem. Jego ciemny mundur odcinał się wyraź nie od biał ego tł a. Walek nie chciał wierzyć wł asnym oczom. - Jest sam... sam... sam... - powtarzał uradowany. Tamten nie spojrzał nawet w jego stronę. Miną ł dom Bukowych i wnet wszedł do Karpielki. Niebies tymczasem zawró cił w stronę potoku, ską d lepiej był o widać obejś cie Karpieló w. Wcisną ł się w zaroś la. W bolesnym wyczekiwaniu obserwował dom. Był o zupeł nie cicho, tylko gdzieś daleko, na polach Pod Reglami wcią ż dzwonił y gnatki. Przed domem suszył a się bielizna. Sztywne prześ cieradł a poruszał y się lekko, odbijał y ł agodny blask sł oń ca. Dwa goł ę bie wabił y się w powietrze, zatoczył y szeroki krą g i usiadł y na dachu. Kudł aty pies wał ę sał się, obwą chują c podmuró wkę domu, a za oknem widać był o kwitną ce pelargonie w doniczkach. Czas się dł uż ył... Naraz drzwi zaskrzypiał y, dał się sł yszeć czyjś niewyraź ny gł os, a po chwili zza wę gł a wyszedł Niemiec z pokaź ną paczką pod pachą. Walek nie czekał już dł uż ej. Przeskoczył potok i kryją c się za zaroś lami ruszył w stronę mostku: Kiedy wspią ł się na skarpę i spojrzał na drogę, Niemiec jeszcze nie wył onił się spoza rosną cych przy drodze smreczkó w. Niebies oparł się o barierę. Popatrzył w dó ł. W tym miejscu woda niebieskawo przebijał a się przez ló d, tworzą c szkliste zacieki. Bulgotał a wś ró d niewidocznych kamieni. Niebies wolno ś cią gną ł futrzaną rę kawicę. Wsuną ł ją w kieszeń serdaka. Potem poł oż ył dł oń na rę kojeś ci noż a i wtedy krew jak gorą cy pł omień uderzył a mu do gł owy. Przed oczyma zatań czył y szare pł aty. Zadygotał. Mocno zacisną ł dł oń na rę kojeś ci noż a. Ś nieg zachrzę ś cił miał ko pod butami Niemca, lecz Walek nie obejrzał się. Wbił oczy w niebieski naciek lodu. Czekał. Tamten zbliż ał się... Niebies najpierw zobaczył jego wydł uż ony cień na ś niegu. Cień przesuwał się szybko i coraz gł oś niej chrzę ś cił ś nieg pod stopami Niemca, lecz gó ral wcią ż tkwił lekko przechylony przez barierę. Dopiero gdy wyczuł go tuż za plecami, wyprostował się wolno. Ką cikiem oczu ujrzał daszek ż oł nierskiej czapki i ciemny profil na tle szklistego nieba. Przepuś cił go... Nagle jak fryga bł yskawicznie okrę cił się wokó ł wł asnej osi, skoczył, pewnym chwytem zł apał Niemca za twarz, zamkną ł mu usta, a drugą rę ką pchną ł noż em w pierś. Niemiec ję kną ł gł ucho, szarpną ł się, lecz ż elazny uś cisk zatrzymał go na miejscu. Jeszcze chwilę prę ż ył się, wnet jednak bezwł adnie osuną ł się na pierś Niebiesa. Ten podtrzymał go, powló kł do bariery, jednym szarpnię ciem przerzucił przez porę cz. Martwe ciał o opadł o gł ucho na zlodowaciał e ł oż ysko potoku. Niebies zsuną ł się ze skarpy. Chwycił Niemca za nogi i zawló kł pod most. Stał nad nim jeszcze chwilę. Potem z jego piersi wydobył się cichy ję k. - Gdzie jest Hanusia?... Gdzie Hanusia?
Bukowa pracował a gorą czkowo: wniosł a na gó rę dwie deski, przybił a je na krzyż do podpó r obramowują cych wejś cie na poddasze, potem w ł oktusie znosił a siano i ubijał a je za skrzyż owanymi deskami. W ten sposó b szybko zamaskował a drzwi prowadzą ce do pokoju Ję drka. Denerwował a się nie tyle samą pracą, co niespokojnymi myś lami. Zbliż ał a się bowiem dziesią ta, ą ona o tej godzinie miał a być na gestapo. Co chwila ogarniał ją paniczny strach. Co bę dzie, jeś li z Pał ace poś lą kogoś po nią? Przecież nie powie, ż e musiał a najpierw dobrze ukryć syna! Ale nie moż e go teraz zostawić bez opieki. Przyszedł w takim stanie, ż e ledwo doczoł gał się do progu, a teraz przez grubą warstwę siana sł ychać jego chrapliwe rzę ż enie i wyrzucane w gorą czce okrzyki. - Co robić? Co robić? - powtarzał a w panicznej trwodze. Gdyby był a Broń cia! Ba, ale Broń cia poszł a do pani Twardoszowej i po doktora. Stał a chwilę z bezradnie opuszczonymi rę kami, dopiero gł oś ny okrzyk Ję drka wyrwał ją z zamyś lenia. Odgarnę ł a siano, z trudem uchylił a drzwi i przez szparę wcisnę ł a się na poddasze. Na odgł os jej krokó w Ję drek zerwał się, usiadł na ł ó ż ku i wbiwszy w nią nieprzytomne spojrzenie, zapytał nieswoim gł osem: - Gdzie ja jestem? Podeszł a do niego na palcach, poł oż ył a dł oń na rozpalonym czole. - W domu jesteś, Ję druś... W domu - powiedział a powstrzymują c ł zy. Jeszcze raz spojrzał na matkę, potem opadł bezsilnie na poduszkę. Przymkną ł oczy. Jego twarz był a szara, zbiedzona, oczy gł ę boko zapadnię te. Oddychał cię ż ko, a przy każ dym oddechu pł uca grał y mu chrapliwie. - Broń cia już poszł a? - zapytał cicho. - Nie martw się. Dawno już poszł a. - I zabrał a to, co jej dał em? - Bą dź spokojny, Ję druś. - I ż eby uważ ał a.. - Bą dź spokojny. Ona już wie, co robi. Naraz szerzej otworzył oczy i uważ niej spojrzał na matkę. - Sł uchajcie, mamo, ja tu u was nie mogę zostać. - Nie trubuj się, Ję druś - powiedział a pł aczliwie, lecz wnet opanował a wzruszenie i dodał a twardziej: - Nie trubuj się. Przyjdzie doktor, zbada cię... A potem... moż e cię przewieziemy do Zuzaniakó w. - Idź cie do Zuzaniaka i powiedzcie mu, ż eby mnie zabrał do siebie. - Dobrze, Ję druś, ale teraz dzień... Mó gł by kto jeszcze zobaczyć. Przyjdzie doktor, to uwidzimy. - Po coś cie posył ali po doktora? Bukowa zał amał a bezsilnie rę ce. - Synu, przecie ty ledwo zipiesz. Przyjdzie doktor Wawryszewski. On ciebie zna. Zbada cię, powie, co robić. Ję drek przymkną ł cię ż kie powieki, zapadł na chwilę w odrę twienie. Widać był o jak pod koł drą jego pierś wznosi i opada w przyspieszonym, urywanym rytmie. Bukowa podeszł a bliż ej, otulił a go, podwinę ł a rogi koł dry, a potem poł oż ył a chł odną dł oń na jego czole. Był o rozpalone i mokre od potu. - Jezusie... Jezusie... - wyszeptał a. Ł zy potoczył y się po jej rumianych policzkach. Ję drek rzucił się nerwowo, unió sł się na ł okciach i, nie otwierają c oczu, zawoł ał: - Jasiek, skacz! Skacz! Na co czekasz! - Potem opadł na poduszkę i powiedział niewyraź nie: - Ż eby nie te kajdanki... ż eby nie te kajdanki... Matka struchlał ą. Chwycił a wiszą cy na porę czy ł ó ż ka rę cznik, delikatnie wytarł a mu twarz.
|
|||
|