Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ DRUGA 9 страница



Zapadł o kró tkie milczenie. Po chwili Bukowy za­gadną ł:

- A ta gospodyni... To pewna osoba?

- Pani Zaklicka? - Bł aszczyk oż ywił się na­gle. Oczy mu pojaś niał y. - To przecie dusza nie czł owiek. Ja ją dobrze znani. Ona już niejedne­mu pomogł a. W czterdziestym roku, jak tu ludzie przez granicę na Wę gry szli, to nieraz u niej i dzie­się ciu nocował o. Dusza nie czł owiek... A jej mą ż tak samo. Mał o dziś takich ludzi jak oni.

Wichniewicz zamienił z Bukowym porozumie­wawcze spojrzenie, a potem znowu zagadną ł:

- Mó wi pan, ż e pomagał a uciekinierom?

- No jakż e... czasem sama ich przez granicę przeprowadzał a, bo w Sł owacji ma krewnych.

Wichniewicz uś miechną ł się do Bukowego. - No widzisz, Ję drek, jakż eś my trafili.

 

*

 

- Ty, Ję drek - powiedział Wichniewicz, kie­dy Bł aszczyk wyszedł z pokoju - mnie się zdaje, ż eś my trafili w dziesią tkę. Granicę mamy o krok, pewnych ludzi i jeszcze kontakty na Sł o­wacji.

- Trzeba bę dzie z nią pogadać - dorzucił spo­kojnie Bukowy.

- Zostaw to mnie.

- Wł aś nie o tym myś lał em. Ja bę dę musiał sypną ć się do Zakopanego, a wy z Jaś kiem pocze­kacie tu na mnie. Bę dziesz miał czas obgadać cał ą sprawę.

Wichniewicz spojrzał nań z troską.

- Moż e odpoczniesz jeden dzień?

- Zwariował eś? Koś ci by się zastał y. Zresztą Twardoszowa czeka. Pewno wszyscy się niepo­koją.

- Cholera! - zaklą ł cicho Wichniewicz. - Szkoda, ż e tylko czę ś ć tej poczty został a. To, co miał w butach pod futró wką, przepadł o. Ale mam nadzieję, ż e to był y te same szyfry.

- Te same? - zdziwił się Ję drek.

- Czę sto tak się robi. Dla asekuracji, rozu­miesz?

W tym momencie w drzwiach ukazał a się gł owa pani Zaklickiej.

- Panowie, kawa wystygnie...

Przy ś niadaniu Ję drek poczuł, ż e ogarnia go jeszcze wię ksza ocię ż ał oś ć. Jedzenie mu nie sma­kował o. Z zazdroś cią spoglą dał na Wichniewicza, fetory z wielkim apetytem pochł aniał kromki chle­ba grubo posmarowane topioną sł oniną i popijał kawą zboż ową. " Gorą czka mnie chwyta" - po­myś lał i instynktownie dotkną ł dł onią czoł a.

- Czy ź le się pan czuje? - zapytał a kobieta.

- Nie, nie - odparł pospiesznie. - Jestem tyl­ko trochę wypompowany.

Wichniewicz zwró cił na niego baczne spojrze­nie.

- Moż e ja pó jdę, a ty zostaniesz przy Jaś ku?

- Ale ską d - Ję drek ż achną ł się niecierpliwie. - Mó wię ci, ż e nic mi nie jest.

- To pan zaraz wyrusza? - zapytał a Zaklicka.

- Tak.

- Szkoda, bo gdyby pan poczekał, to za go­dzinę, albo i wcześ niej, jedzie do Ł opuszny nasz są siad.

- To pewny czł owiek? - zapytał Wichniewicz.

- Nie wspomniał abym o tym, gdybym nie miał a do niego zaufania.

- Smolej? - odezwał się Bł aszczyk.

- Wł aś nie Smolej - skwapliwie potwierdził a gospodyni.

- Z nim to moż esz jechać na koniec ś wiata - uś miechną ł się kolejarz.

- No to jak? - zagadną ł Wichniewicz i posł ał Ję drkowi przyzwalają ce spojrzenie.

- To się nawet dobrze skł ada - powiedział Bukowy z namysł em. - Do Ł opuszny to szmat drogi... - W tej samej chwili poczuł, ż e chwytają go dreszcze. Przestraszył się, lecz nic nie powie­dział.

- No, niechż e pan je, panie Ję drku - usł y­szał obok siebie gł os Zaklickiej.

Popatrzył w jej stronę i z jeszcze wię kszym przeraż eniem stwierdził, ż e jej sylwetka rozpł ywa się jak we mgle i traci kontury. " Mam gorą czkę " - pomyś lał.

 


 

Pod wieczó r zbliż ali się do Ł opuszny. Nad nagimi wzgó rzami wisiał a cię ż ka tarcza przymglonego sł oń ca. Niebo pł onę ł o po zachó dniej stronie, a w dali widać był o dziwnie dale­kie i bł ę kitne gó ry.

Bukowy otulił się szczelniej baranicą. Czuł, ż e sł abnie. Był ocię ż ał y i senny. Piekł y go powieki, skó ra mu cierpł a, a przez plecy co chwila prze­biegał y dreszcze. Przeraż ał a go myś l, ż e w dro­dze zł apie go choroba. Przed sobą miał jeszcze cał onocny marsz do Zakopanego. Jechał wię c mil­czą cy i zasę piony.

Smolej obserwował go z coraz wię kszym nie­pokojem.

- Co ci jest? - zapytał z obawą.

- Czuję, ż e bierze mnie gorą czka.

- Zagrzejes się w karcmie. Napijes sie wó d­ki, to ci minie - powiedział stary gó ral. Wywi­ną ł batem nad grzbietem konia. - Wiooo!... Wiooo, Kaś tan! - zawoł ał przecią gle. Zmę czony koń ruszył ostrzej, a sanie zadzwonił y weselej.

Minę li pierwsze chał upy, potem zboczyli z no­wotarskiej drogi ku Dunajcowi. Z daleka zoba­czyli karczmę Hilera. Szyby poł yskiwał y pł omie­niem w poż odze zachodzą cego sł oń ca, a z komina prostym sł upem szedł dym. Przed karczmą stał o kilka chł opskich sań. Konie zwiesił y gł owy, szu­kają c obroku na dnie workó w. Z gł ę bi karczmy dochodził y tł umione okrzyki i pijackie poś piewywania. Smolej pierwszy wyskoczył z sanek. Wytarł spoconego konia wiechciem siana, nakrył go derką, a na ł eb narzucił mu worek z owsem.

Weszli do karczmy. W pierwszej izbie przy lś nią cym mosią dzem szynkwasie tł oczno był o od pijanych chł opó w. Za bufetem opasł y mę ż czyzna w ceratowym fartuchu toczył piwo. Zł ocisty pł yn burzył się w kuflach, a piana z sykiem spł ywał a na niklowaną ladę. Gospodarz kró tkim, lecz os­trym spojrzeniem otaksował wchodzą cych goś ci.

- Dawno was tu nie był o, Smolej - rzucił gó ralowi na przywitanie, a potem baczniej przyjrzał się Bukowemu. Ten nie zwró cił na to uwa­gi. Przepchną ł się mię dzy ludź mi, przeszedł do drugiej izby. Tutaj też był o tł oczno. Chł opi gę sto obsiedli stoł y. Nad gł owami zebrał a się cię ż ka chmura machorkowego dymu. Zdawał o się, ż e ludzie pł ywają w mę tnej wodzie.

Bukowy znalazł wolne miejsce pod ś cianą na ł awie. Usiadł i nagle poczuł, ż e mą ci mu się w gł owie, coraz wię kszą sł aboś ć ogarnia cał e je­go przemarznię te do szpiku koś ci ciał o. Zdawał o mu się, ż e izba z ludź mi zaczyna falować, roz­pł ywać się, rozmazywać w gę stnieją cym mroku. Przymkną ł oczy, ż eby pozbyć się tego wraż enia, a kiedy je znowu otworzył, zobaczył przed sobą mł odą dziewczynę w biał ym fartuchu.

- Co podać? - jakby z daleka usł yszał jej gł os.

Smolej spojrzał na Bukowego pytają co.

- No to co zjemy?

- Jest smaż ona kiszka z ziemniakami i gu­lasz. - Dziewczyna zrę cznymi ruchami ś cierał a stó ł i zbierał a naczynia.

- Moż e być dwa razy kiska - powiedział Smolej. - No i pó ł litra...

- Ja nie bę dę pił - zaprotestował Bukowy. Smolej uś miechną ł się pobł aż liwie.

- Uwidzimy... Mó wię ci, co wó dka dobrze ci zrobi. Pó ł litra, panno Tereniu - rzucił dziew­czynie z przekornym bł yskiem w oczach.

Dziewczyna odeszł a pobrzę kują c kuflami. Bu­kowy odprowadzał ją spojrzeniem, ale zanim do­szł a do bufetu, znikł a mu w nasuwają cej się sza­roś ci. I znowu wszystko zafalował o, jak gdyby porwane mę tnym wirem. Nagle z tego wiru wy­ł onił a się wyraziś cie ostra, dzika, niemal zbó jec­ka twarz gó rala. Bukowy szerzej otworzył oczy. Widział teraz wszystko w mocno zarysowanych konturach. Na ś rodku izby stał gó ral w sile wie­ku. Odzienie miał na sobie nę dzne, ale wyraz ciemnych, szklistych od wó dki oczu wyzywają cy i peł en nieokieł znanej fantazji. Wyprostował się, unió sł rę kę, zamigał palcami, potem zrobił kilka drobnych, tanecznych krokó w, a gdy wreszcie przytupną ł, zanucił zrazu cicho, lecz dobitnie:

 

Chł opcy na zbó j chodzili,

gorzoł eckie wypili.

Ostawili ino wode,

a jo wody pić nie mogę.

 

- Ciszej ż e, Brzega! Ciszej ż e - zawoł ał spoza bufetu karczmarz. Jego nalana twarz stę ż ał a i oczy pociemniał y od gniewu.

Gó ral posł ał mu peł ne wzgardy spojrzenie. Ta­necznym krokiem poszybował w stronę szynkwasu. Przytupną ł kilka razy, zatrzepotał uniesioną rę ką i podją ł jeszcze gł oś niej:

 

Ni mom zł otych talaró w,

ni mom ś rybnych dularó w.

Ni mom flinty ani gwera,

ino w rzyci mom Hitlera! Hej!

 

Zakoń czył kró tkim, wyzywają cym okrzykiem i powió dł roześ mianymi oczami.

Zrobił o się cicho. Ludzie spojrzeli po sobie trwoż nie, lecz wnet od bufetu zabrzmiał huczny ś miech. Hiler przybladł, a jego obwisł e policzki drgnę ł y nerwowo.

- Uważ ajcie, Brzega, gdzie jesteś cie i co ś pie­wacie - powiedział ostro.

Brzega oparł się o krawę dź szynkwasu.

- Panie Hiler, nie powiem wom ani tak, ani siak... Ino dejcie jesce dwa zjazdowe. Dla mnie i dla Wł adka - skiną ł rę ką w stronę mł odego chł opca, któ ry siedział pod ś cianą i mruż ył roze­ś miane oczy.

Karczmarz wycią gną ł rę kę i uczynił taki ruch, jakby ż ą dał pienię dzy.

- Pię ć pię ć dziesią t, Brzega.

- Jakie pię ć pię ć dziesią t?

- Nie zapł aciliś cie jeszcze za poprzednie.

- Wprzó dzij dejcie, a potem bę dziemy pł acić.

- Nie ma tak dobrze. Najpierw zapł ać cie, a potem bę dziecie pić...

Gó ral zmruż ył zbó jnickie oczy, wysuną ł do przodu gł owę, jakby chciał zaatakować Hilera.

- Co wom sie nie podobo, panie Hiler? Szynkarz cofną ł się przezornie.

- Taki już u mnie porzą dek.

- A u mnie insy - ż achną ł się gniewnie Brze­ga. Nagle przechylił się przez szynkwas, wycią g­ną ł ku szynkarzowi rę kę. Zdawał o się, ż e go zł a­pie za gardł o.

Hiler przesuną ł się za szklaną gablotę z prze­ką skami. Po drodze zł apał duż y kufel.

- Uważ ajcie, Brzega! - zawoł ał napię tym gł o­sem. - Na takich jak wy znajdzie się sposó b.

Gó ral zaklą ł, rzucił się ku niemu. Chciał go do­się gną ć, lecz w tej samej chwili dwaj roś li chł o­pi zł apali go za ramiona i odcią gnę li.

- Dejze spokó j, Wł adek! Dejze spokó j! - po­wiedział ktoś z boku.

Nagle w obu izbach umilkł o, a za oknami dał się sł yszeć warkot motoru. Po chwili na drodze ukazał się motocykl z przyczepą i dwa niemiec­kie heł my bł ysnę ł y w ł agodnym blasku zacho­dzą cego sł oń ca. Motocykl zatoczył szerokie koł o. Zatrzymał się przed wejś ciem do karczmy.

Szynkarz z ł omotem postawił kufel na szynkwasie.

- No, ś piewajcie dalej, Brzega! Ś piewajcie! Gó ral zatoczył się do tył u, odtrą cił trzymają ­cych go chł opó w.

- Panie Hiler - powiedział stł umionym gł o­sem - my sie jesce spotkamy - i spluną ł z obrzydzeniem pod ladę. A gdy wracał na swoje miejsce, uś miechną ł się i cichutko zanucił:

 

Poza bucki, pod gronie

Idą na zbó j Biał canie...

 

Nie zdą ż ył dokoń czyć, bo w tej wł aś nie chwili Niemcy weszli do karczmy. Przez karczmę po­wiał o chł odem. Jeden z nich, rosł e, barczyste chł opisko o twarzy pł askiej, wgniecionym nosie i peł nym buty wejrzeniu, zatrzymał się w przejś ­ciu mię dzy dwiema izbami, staną ł w rozkroku, powió dł po sali oczami, jakby kogoś szukał. Lu­dzie udawali, ż e go nie widzą, odwracali się, pod­nosili ze stoł ó w kufle, kieliszki, zabierali się do odstawionego jedzenia. Zdawał o się, ż e nikt go nie zauważ ył.

Smolej trą cił pod stoł em Bukowego.

- Tylko spokojnie... Oni wypiją co nieco i za­raz stą d pó jdą.

Bukowy skiną ł tylko gł ową. Pochylił się nad talerzem. Grzebał widelcem w rozpatroszonej ka­szance. Jedzenie mu nie szł o.

Tymczasem do ż andarmó w podbiegł Hiler. Uraczył ich najuprzejmiejszym, na jaki w tej chwili był o go stać uś miechem i poprowadził do stolika, przy któ rym siedział y dwie opatulone chustkami kobieciny. Te usunę ł y się bez sł owa. Zabrał y spod ł awki koszyki peł ne kł ę bó w suro­wej weł ny. Nie oglą dają c się na nikogo, wyszł y cicho, jakby je wymiotł o.

Ż andarmi siedli za stoł em. Zdję li heł my, auto­maty przewiesili przez lewe ramię. Ich ż andarmskie blachy pobrzę kiwał y cicho o guziki munduró w.

Tymczasem szynkarz gorliwie wycierał przed nimi blat stoł u; zdawał o się, ż e na wskroś prze­trze deski.

- Bier oder wó dka? - wydusił z siebie ra­zem z maś lanym uś miechem.

- Piwo - zawoł ał po polsku drugi ż andarm, niski, przysadzisty, o nalanej twarzy. - Piwo powtó rzył i roześ miał się, cieszą c się ję zykowym sukcesem.

- Warm oder kalt?

- Ciepł a, ciepł a - zamruczał Niemiec i w przy­stę pie dobrego humoru dał karczmarzowi kuksań ca w bok.

Hiler za ten objaw serdecznoś ci podzię kował mu jeszcze szerszym uś miechem. Wnet skł onił się i potruchtał do bufetu.

W karczmie zapanował a martwa cisza.

Bukowy od momentu wejś cia ż andarmó w oc­kną ł się z chorobliwego odrę twienia. Teraz wi­dział wszystko jasno, wyraziś cie. Był jednak tak zoboję tniał y, ż e nie czuł strachu. Pragną ł jedynie jak najszybciej wydostać się z tej zatę chł ej, za­dymionej dziury.

- Idziemy - powiedział cicho do Smoleja. Się gną ł po leż ą cy pod ł awką plecak.

Smolej zł apał go za rę kę.

- Nie teraz... oni najpierw wyjdą.

Bukowy wzruszył tylko ramionami. Nagle ci­szę zmą cił dziwny szmer. Ludzie siedzą cy przy oknach wyzierali na drogę, szeptali. Po chwili usł yszeli daleki ś piew, jakby od strony rzeki zbliż ał się chó r. Wreszcie za zmarznię tymi szy­bami ukazał się dziwny korowó d.

- Szopka idzie... Kolę dnicy... Jaseł ka bę dą... - zaszeptali siedzą cy najbliż ej okien.

Wtem drzwi karczmy rozwarł y się szeroko, rozległ się gł oś ny ś piew, wesoł e nawoł ywania, po­hukiwania, a w drzwiach zjawił się rogaty diabeł. Wpadł z wrzaskiem, z chichotem, w diabelskich plą sach, wywijają c widł ami przemierzył obie izby i nagle zatrzymał się przed ż andarmami.

I stał a się rzecz dziwna, szmer przeszedł w po­mruk, a potem cał a karczma gruchnę ł a ś miechem. Tę gi Niemiec w pierwszej chwili spą sowiał ze zł oś ci, lecz druga fala ś miechu obezwł adnił a go zupeł nie. Tuszują c chwilowe zakł opotanie, roześ miał się gł upkowato. Chciał targną ć diabł a za ogon, lecz zanim go dosię gną ł, dostał klapsa w rę kę. I znó w ludzie zanieś li się ś miechem.

Tymczasem w izbie zjawił a się biał a ś miertka ze srebrną kosą, za nią Herod w zł ocistym koł ­paku, dwaj anioł owie szeleszczą cy bibuł ą skrzy­deł i trzej odziani w koż uchy pasterze. Ludzie rozsunę li się, zostawiają c wolny ś rodek izby, Trzej pasterze ustawili się w szeregu. Trzy razy zastukali kijami o podł ogę, trzy razy klasnę li w dł onie i zaczę ł y się jaseł ka. Kolę dnicy zbili się w ciasną grupę, gromkimi gł osami wesoł o zain­tonowali:

 

Dzisiaj w Betlejem,

Dzisiaj w Betlejem,

Wesoł a nowina...

 

Gł os ponió sł się po zapchanej izbie tę go, ś wie­tliś cie. Jaś niej bł ysnę ł y oczy sł uchaczy. Tylko Hiler, któ ry podawał niemieckim ż andarmom piwo, z niepokojem spoglą dał w stronę kolę dni­kó w. Dziwił o go, ż e wszyscy mają na twarzach maski, a w masce Heroda doszukał się podobizny Hitlera. Ten sam wą sik, ten sam kosmyk opada­ją cy na niskie czoł o i bardzo podobne oczy.

Kiedy przebrzmiał a kolę da, przed kolę dnikó w wysuną ł się anioł. Zł oż ył pokornie rę ce, opuś cił gł owę i gł osem peł nym naboż nej pogody zaczą ł re­cytować:

 

Narodził się w stajence,

Narodził się Panience.

W ż ł obie go zł oż yli,

Siankiem go okryli...

 

Tymczasem Herod rozparł się na ł awie, potrzą s­ną ł zł otym berł em. Gł osem peł nym frasunku ż alił się diabł owi:

 

Jam Herod, kró l Judei.

Nie mogę zasną ć w poś cieli.

Nie mogę zjeś ć chleba krzynki,

Ani wypić wina odrobinki.

 

Diabeł, jak gdyby na to tylko czekał, doskoczył z boku. Satanicznym szeptem zaczą ł kusić zanie­pokojonego wł adcę.

 

Dam ci dobrą radę.

Zwoł aj zbrojną gromadę.

Niech litoś ci ni mają,

Niech sycicie dzieci zarzynają.

 

Kró l zerwał się z ł awy, zatoczył zł otym berł em, zawoł ał potę ż nym gł osem:

 

Hej, hajduki, siepacze, pachoł ki!

Idź cie w ć tyry strony ś wiata.

Litoś ci nie miejcie.

Syć kich ś cinojcie.

Niech się ciurkiem krew leje,

Zanim zadnieje.

 

W tej chwili spoza drzwi wyskoczył a ś miertka Jak nie zacznie wywijać kosą nad gł ową krwa­wego kró la, jak nie zacznie tań cować wokó ł kró ­lewskiej moś ci, to aż szmer ponió sł się po izbie, a ludzie wybał uszyli oczy, dech im w piersiach za­parł o.

 

A ty zbereź niku jeden,

Toś ty taki!

Niewinnych chces mordować,

Nad ś wiatem panować!

 

Kosa ś wisnę ł a nad gł ową Heroda. Ktoś od drzwi zawoł ał z przeję ciem: - Zabij bestyje jedną! Zabij bezkurcyjol I nagle cał a izba zawrzał a. Wszyscy w masce Heroda rozpoznali podobiznę niemieckiego fü hrera. Zaklaskał y z uciechy kobiety, zawyskali mł odzi chł opcy, zabuczeli starzy gó rale. Zdawał o się, ż e za chwilę rzucą się na drż ą cego ze strachu kró la. Ten upadł przed ś miertka na kolana. Bł a­galnym gł osem zawoł ał:

 

Litoś ci... litoś ci...

Dam wam zł ota cał ą furę,

Dam srybł a cał ą gó rę,

Dam pereł bez liku...

 

Ś miertka doskoczył a z kosą:

 

O, ty bezwstydniku!

Telo grzechó w mas na sumieniu,

Co wł osó w na ciemieniu.

 

A diabeł zatań czył wokó ł Heroda diabelski ta­niec. Dź gał go widł ami, tarmosił, targał.

 

Nic ci nie pomoż e.

Chodź do piekł a potworze!

Chciał eś powyrzynać wszystkich,

Chodź do piekł a za swe zbytki!

 

Zarzucił mu pę tlę na szyję i ją ł go wodzić po ś rodku izby jak cioł ka na rzeź. Znowu huk oklas­kó w, znowu radosne wyskanie i rubaszny ś miech.

Niemcy bawili się ró wnie dobrze jak gó rale. Nie rozumieli, o co chodzi. Ten tę gi z czerwoną gę bą bił z uciechy kuflem o blat stoł u, wykrzy­kiwał coś po niemiecku, ś miał się, aż mu ł zy z oczu ciekł y. Drugi zawoł ał ubawiony:

- Das ist wunderbar! Fantastisch!

Na dź wię k niemieckiego ję zyka diabeł zatrzy­mał się nagle. Zwró cił ku ż andarmowi rogatą maskę. Zaś miał się niemal po diabelsku, zarecho­tał i już był przy ż andarmie. Wywiną ł widł ami, zatań czył drobnymi kroczkami, a potem nagle zaimprowizował:

 

A tobie co tak wesoł o?

Widzę po twoim wejrzeniu,

Ze sporo masz na sumieniu...

 

- To ten, co Staś ka Gubał ę pod Lubaniem za­strzelił - rozległ się z ką ta ostry gł os. Wszyscy zwró cili gł owy w tamtą stronę. Z przeraż eniem zobaczyli Brzegę, jak chwiejnym krokiem zbliż a się do Niemcó w. Z dziką wś ciekł oś cią kopną ł zawadzają ce mu krzesł o, wycią gną ł oskarż ają co rę kę. - To on! Staś ka zastrzelił i chł opca od Migosió w z Waksmundu! - pokazał na barczyste­go ż andarma.

Ten jednym ruchem zerwał przewieszony przez lewe ramię automat.

- Czego chce ten czł owiek? - zawoł ał w stro­nę bufetu.

- On jest pijany... Zupeł nie pijany - od­krzykną ł Hiler. Kilkoma skokami był przy Brzedze. Chwycił go za rę kaw bluzy, sił ą odcią gną ł na bok. - Brzega, na mił oś ć boską, co wy robicie?

Brzega odtrą cił go. Oczy nabiegł y mu krwią, twarz nabrał a dzikiego wyrazu. Rzucił ż andarmo­wi wyzywają ce spojrzenie. Zamigał mu przed oczyma palcami. Zaś piewał zuchwale:

 

Ni mom zł otych talaró w...

Ni mom ś rybnych dularó w...

 

- Genug! - wrzasną ł ż andarm i bliż ej przy­suną ł automat.

Brzega zaś miał się szyderczo.

- A co, nawet ś piewać nie wolno? - zapytał gł oś no, a potem podją ł piosenkę:

 

Ni mom flinty ani gwera...

Ino w rzyci mom Hitlera!

 

- Hä nde hoch! - wykrztusił ż andarm i ru­chem gł owy skiną ł na towarzysza.

Ten rzucił się na Brzegę, gdy nagle stał o się coś nieoczekiwanego: chł opiec przebrany za diabł a chwycił ze stoł u cię ż ki kufel i bł yskawicznie rą b­ną ł ż andarma w gł owę. Dwaj anioł owie doskoczyli do drugiego: jeden chwycił za automat, drugi wy­mierzył mu cios mię dzy oczy. Zakotł ował o się. Ja­kaś kobieta wrzasnę ł a przeraź liwie. Stolik potoczył się z brzę kiem po podł odze. Rosł y Niemiec bronił się jeszcze chwilę, lecz wnet doskoczyli do niego pasterze. Przydusili go do ziemi, wyrwali mu au­tomat, kazali wstać. Podnosił się wolno, najpierw na klę czki, potem zupeł nie się wyprostował i z przeraż eniem na twarzy unió sł do gó ry rę ce. Ten tę gi z nalanym pyskiem leż ał jeszcze na podł o­dze.

- Wstawaj! - zawoł ał diabeł i kopniakiem zmusił go do posł uszeń stwa.

 


 

Bukowy pomyś lał, ż e dł uż ej nie moż e zostać w tej karczmie. Przez cał y czas toczą cych się przed jego oczami zdarzeń dygotał z gorą czki i nerwowego napię cia. Kilkakrotnie chciał już wyjś ć, lecz Smolej za każ dym razem go zatrzy­mywał. Gó ral obawiał się, ż eniepotrzebnie zwró ci na siebie uwagę.

Od chwili wejś cia kolę dnikó w Ję drek przeczu­wał, ż e coś się stanie. W pewnym momencie, podczas odgrywania jaseł ek, u jednego z pasterzy pod rozchylonym koż uchem spostrzegł pas i ka­burę pistoletu. Był już pewny, ż e to nie są zwy­czajni kolę dnicy.

Schylił się po plecak.

- Sł uchajcie - powiedział do Smoleja - na mnie już czas.

- Pockoj, jo tys ide. - Gó ral podnió sł się z ł awy. Jego peł ne ż alu spojrzenie poszybował o w stronę stoją cej na stole wó dki: - No, wej - westchną ł - nawet my nie wypili.

Bukowy zarzucił plecak na jedno ramię. Skie­rował się do drzwi. Karczma opustoszał a. Ludzie wymykali się cichaczem. Zostali tylko: pijany Brzega, kolę dnicy i ż andarmi. Kiedy przechodził obok nich, anioł owie ś cią gali z ż andarmó w ubra­nie. Dyrygował nimi jeden z pasterzy, u któ rego Ję drek Bukowy spostrzegł poprzednio pistolet.

- Prę dzej, chł opcy! Prę dzej! - przynaglał ich drż ą cym z emocji gł osem.

Bukowemu przez chwilę wydawał o się, ż e gdzieś już sł yszał ten gł os. I sylwetka pasterza przypo­minał a mu kogoś. " Moż e mi się tylko tak zdaje" - pomyś lał. Miną ł ich. Spokojnym krokiem ru­szył do sieni. Przed drzwiami usł yszał za sobą ten sam, znajomy gł os.

- Ję drek, zaczekaj chwilę.

Odwró cił się. Za nim stał czł owiek przebrany za jaseł kowego pasterza.

- Nie poznajesz mnie? - zapytał.

- Nie...

Tamten uchylił na chwilę maski.

- To ty, Tadek? - wyszeptał zdumiony Bu­kowy. Poznał Opielę. W ł ań cuchu napł ywają cych skojarzeń przecz jego wyobraź nię przemknę ł o kil­ka obrazó w. Opiela podczas natarcia czoł gó w pod Rozwadowem. Jego dł onie kurczowo zaciś nię te na uchwytach cekaemu, jego oczy utkwione w toczą cym się ż elaznym pojeź dzie i to niewiary­godne opanowanie, któ re pozwalał o mu podpu­szczać czoł gi na trzydzieś ci metró w. A potem gra­nica wę gierska... Skł adają broń... I znowu Tadek Opiela... Z nieludzkim skowytem biegnie wzdł uż szeregu ż oł nierzy z karabinem w dł oniach. On jeden nie zł oż ył broni. On jeden uciekł z karabi­nem na polską stronę. I teraz stoi przed nim z wy­czekują cym pó ł uś miechem na twarzy. - Tadek - powtó rzył Bukowy z radosnym drż eniem w gł osie.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.