Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ DRUGA 8 страница



Niebies spoglą dał chwilę na nią oczami peł nymi dziwnego ż aru.

- Nie pł aczcie, ciotko - powiedział cicho. - Zobaczycie, za ja ją znajdę.

- Niech ci bę dzie, Walek... Niech ci bę dzie... - mrukną ł pojednawczo Zuzaniak. - A ty, Anielciu - zwró cił się do Bukowej - nie becz, bo ci to nic nie pomoż e. Ani tobie, ani jemu.

Broń cia podeszł a do okna, bo w tej wł aś nie chwi­li zobaczył a, ż e ktoś zbliż a się do sieni. Stru­chlał a.

- Niemcy - wyszeptał a trwoż nie.

Spoza drzew wył onili się dwaj niemieccy ż oł ­nierze w mundurach strzelcó w alpejskich. Szli prosto w stronę obejś cia Bukowych. Pies szarpał się wś ciekle na ł ań cuchu. Ż oł nierze zatrzymali się na chwilę, lecz gdy spostrzegli, ż e ł ań cuch nie do­się ga ś cież ki, ruszyli szybko w stronę domu.

Bukowa zerwał a się w popł ochu; podbiegł a do drzwi, lecz wnet zawró cił a i bez celu zaczę ł a przestawiać garnki na blasze. Zuzaniak skrę cał spo­kojnie papierosa.

- Ino spokojnie, Anielciu... Ino spokojnie - po­wiedział zerkną wszy przelotnie w okno. - Oni bez broni. Pewno na urlop przyjechali.

Walek Niebies powiesił na koł ku skrzypce, po­tem cofną ł się pod ś cianę, oparł się o nią pleca­mi, oczy utkwił w drzwiach, jakby czekał na nich. W jego ź renicach ż arzył o się coś niesamo­witego. Broń cia pchnę ł a drzwi, wyszł a do sieni. Niemcy byli już w progu. Jeden z nich, wysoki, smagł y, o zimnych oczach, unió sł dł oń do daszka.

- Przepraszam, czy tu mieszka Maria Karpiel? - zapytał po niemiecku.

Broń cia odetchnę ł a z ulgą.

- Nie - rzucił a poś piesznie - to nie tu. - Przestą pił a pró g i pokazał a w stronę są siedniego domu. - Karpiele tam mieszkają.

- A nam mó wili, ż e tu - powiedział drugi ż oł ­nierz, niski blondyn ze szramą na twarzy.

Broń cia nie zrozumiał a, czego chce od niej. Prze­biegł a jeszcze kilka krokó w i gwał townymi rucha­mi pokazywał a na widnieją cy za jesionami dom.

Ż oł nierz ze szramą na twarzy przyjrzał się jej nieufnie.

- Ona robi kilimy, makaty, takie rozmaite rze­czy wyszywa - wyjaś nił szorstkim gł osem.

- Kilimy... To wł aś nie tam - zawoł ał a Broń cia. - Maria Karpiel, ten nowy dom...

Ż oł nierz z niedowierzaniem krę cił gł ową, lecz jego towarzysz zawró cił bez sł owa i na poż egna­nie zasalutował. Broń cia cofnę ł a się do sieni. W progu natknę ł a się na Walka Niebiesa. Gó ral wzrokiem peł nym niepokoją cego wyzwania obser­wował odchodzą cych Niemcó w. Po chwili zjawił a się Bukowa.

- Nie wychodź teraz, Waluś - powiedział a lę kliwie.

Niebies nie spojrzał nawet na nią. Wcią ż z upo­rem wpatrywał się w dwie oddalają ce się posta­cie. Naraz ruszył za nimi szybkim krokiem. Bu­kowa przytrzymał a go za poł ę serdaka.

- Waluś... Wyszarpną ł się, obejrzał i rzucił przez ramię:

- Zostań cie z Panem Bogiem...

- Boż e prowadź - wyszeptał a, a potem zwró ci­ł a się do Broń ci: - Biedny chł opak, zupeł nie mu się w gł owie pomieszał o od tego nieszczę ś cia.

 


 

Pocią g toczył się z ł oskotem. W wago­nie był o ciemno, zimno i wilgotno. Ję drek Bu­kowy usiadł w ką cie na starym worku, wcisną ł się w zał om ś ciany, ogarną ł się rę kami, jak gdy­by pragną ł zatrzymać trochę ciepł a w przemar­znię tym do szpiku koś ci ciele. Kolejarz stał przy uchylonych drzwiach. Ć mił papierosa.

- Zaraz bę dzie Ż egiestó w, a potem Piwnicz­na i Rytro - powiedział oboję tnym gł osem. - Znasz te strony?

- Znam. Był em tu kiedyś latem.

- Najlepiej dla was był oby skakać przed Pi­wniczną. Tam pocią g idzie pod gó rę. Zwalnia.

- Już ci mó wił em, ż e nie moż emy skakać.

- Bo w Piwnicznej moż e się zatrzymać.

- To zaryzykujemy. Moż e nam się uda wy­sią ś ć.

- Nie radził bym. Stacja jest obstawiana. W Piwnicznej w pensjonatach sporo Niemcó w. Sam rozumiesz, ż e jak wojsko, to zaraz ż andar­meria...

- No tak - powiedział Bukowy w zamyś le­niu. Czuł narastają cy niepokó j. Nie wiedział, co się dzieje z Lasakiem i Wichniewiczem. Przy­puszczał, ż e oni jeszcze bardziej niepokoją się o niego. Sł yszeli przecież strzał y na stacji w Leluchowie. Mogli nawet są dzić, ż e Niemcy go za­strzelili. Jeszcze za Leluchowem wspomniał ko­lejarzowi, ż e po dachach wagonó w postara się przedostać do lory z sianem, lecz ten odradzał mu. Obawiał się, ż e ktoś moż e zauważ yć ł aż ą cego po dachach czł owieka, ustrzeż e kierownika pocią gu, a ten na wszelki wypadek mó gł by zatrzymać po­cią g. Zrezygnował wię c z tego planu. Teraz gorą cz­kowo szukał innego rozwią zania. - Ty - zagad­ną ł z rozmysł em - a moż e by tak zatrzymać pocią g?

Kolejarz zwró cił ku niemu zatroskaną twarz.

- Moż na by spró bować, ale to na nic się nie zda. Zaraz wyskoczy obstawa.

- A ilu ich jest?

- Dwó ch Niemcó w i kierownik pocią gu.

- To niedobrze... - Bukowy wstał, podszedł do kolejarza. - Ty, a gdyby tak odczepić dwa ostatnie wagony?

Kolejarz uś miechną ł się chytrze.

- Ja o tym też myś lał em. To, zdaje mi się, jedyne wyjś cie. Moż na zaryzykować. Jedziemy prawie cał y czas w dó ł. Bufory są ś ciś nię te, tak ż e rozł ą czyć wagony to drobnostka. Tylko trzeba wybrać odpowiednie miejsce.

- Potrafisz, bracie?

- Coby nie. Nieraz już w biegu rozł ą czał em. Tylko ty musisz mi pomó c. Przejdziesz na plat­formę ostatniego wagonu. Tam jest hamulec. Jak ja ci dam znać, to zaczniesz hamować.

- Kapuję.

- Za Ż egiestowem bę dzie las. Wtedy moż esz spró bować dostać się na lorę, a potem na plat­formę ostatniego wagonu.

Bukowy skiną ł gł ową.

- W porzą dku.

Podszedł do drzwi. Przez szparę widział w do­le zamarznię tą rzekę. W tym miejscu tworzył a dwie wą skie, wciś nię te mię dzy strome gó ry pę tle. Na przeciwnym brzegu, jakby przylepione do wyniosł ych zboczy, stał y pensjonaty i sanatoria Ż egiestowa. Gdzieś wysoko, pomię dzy pniami nagich drzew przemkną ł samochó d. Z tej odle­gł oś ci wyglą dał jak peł zają cy chrzą szcz. Z ko­minó w bił y bł ę kitnawe sł upy dymó w. W dole na rzece ś lizgali się na ł yż wach mali chł opcy. Po­tem pę tla się skoń czył a. Wjechali w zbity, ciemny ś wierkowy las.

Kolejarz trą cił go ł okciem.

- Pró buj, bracie!

Bukowy szerzej rozsuną ł drzwi wagonu, wspią ł się na palce i, przytrzymują c się jedną rę ką, dru­gą zaczą ł obmacywać krawę dź dachu.

- Tak nie dasz rady - usł yszał gł os koleja­rza. - Dach jest oblodzony i zasypany ś niegiem. Musisz skakać i pró bować uczepić się lory.

- A jak nie zdą ż ę? - zapytał.

- To już twoja sprawa.

Ję drek spojrzał pod nogi. Tory biegł y po nie­wysokim nasypie. Mię dzy krawę dzią wagonu a krawę dzią nasypu zostawał o niewiele miejsca.

Ż eby skok się udał i ż eby potem moż na był o do­stać się na lorę, trzeba był o trafić na tę wą ską przestrzeń i nie stoczyć się z nasypu. Zasta­nawiał się chwilę, czy warto ryzykować? A nuż skok się nie uda. Co wtedy? Tamci zostaną na lo­rze, a. on na lodzie, pomyś lał.

- Ty - usł yszał za sobą gł os kolejarza - ja bym zrobił inaczej. Na lorę nie dostaniesz się, bracie. Ja bym skakał na platformę ostatniego wa­gonu. Duż o ł atwiej, bo jest porę cz. Moż esz się jej chwycić.

- Rozumiem. A ty, jak się dostaniesz mię dzy wagony?

- O mnie się, bracie, nie martw.

Bukowy jeszcze szerzej rozsuną ł drzwi. Usiadł na podł odze wagonu, przesuną ł się bokiem, tak ż e utrzymywał się na samej krawę dzi na jednym biodrze. Spojrzał pod nogi. Zdawał o mu się, ż e ziemia ucieka bardzo szybko spod kó ł wagonu. Czekał jeszcze chwilę, ż eby się zebrać w sobie. Nagle odepchną ł się lekko rę ką, nogi podnió sł wysoko przed siebie i skoczył, a raczej zsuną ł się. Wylą dował mię kko w ś niegu. Poczuł gwał towne szarpnię cie, jak gdyby niewidzialna sił a pchnę ł a go do przodu. Nie wytrzymał tego naporu i w rozpę dzie upadł na wysunię te przed siebie rę ce. Miał szczę ś cie, nie stoczył się z nasypu, a gdy się podnió sł, przebiegają ce wagony dudnił y tuż przy jego uchu. Odwró cił się twarzą do pę dzą ­cego pocią gu. Minę ł y dwa czerwone wagony, przemknę ł a lora i zbliż ał się ostatni wagon. Za­czą ł biec w kierunku ruchu pocią gu. Obejrzał się. Zobaczył oblodzoną porę cz tylnej platformy. W biegu wysuną ł przed siebie rę kę, a gdy nad­leciał ostatni wagon, zł apał za porę cz obiema rę ­kami. Szarpnę ł o go tak gwał townie, ż e rę ce za­bolał y w stawach. Zawisł na chwilę w powietrzu, potem podkurczył nogi i jednym wierzgnię ciem postawił je na oblodzonym stopniu. Chwilę jechał w pozycji mał py zwisają cej z gał ę zi. Czuł, ż e opadnie. Ostatkiem sił dź wigną ł się na rę kach, wygią ł ł ukiem grzbiet, przekrę cił się jak akrobata i staną ł na stopniu.

" Udał o się! Udał o się! " - zdawał o mu się, ż e te dwa peł ne radoś ci sł owa niezliczonymi echa­mi rozbrzmiewają w rytmicznym stukocie kó ł, a gdy wychylił się, w przerwie mię dzy lorą z sia­nem a trzecim wagonem od koń ca zobaczył czerwoną chorą giewkę. To kolejarz dawał mu znak, ż e siedzi już na buforze. " Jak on to zrobił i kiedy? - pomyś lał zdumiony. - Pewno skakał zaraz po mnie, ale jak mu się udał o dostać mię dzy bufory? "

Nie był o jednak czasu na zastanawianie się, gdyż po chwili czerwona chorą giewka zamigota­ł a znowu mię dzy wagonami. Doskoczył wię c do korby, odsuną ł bezpiecznik i ją ł przykrę cać ha­mulec. Po chwili usł yszał zgrzyt, a potem, gdy przykrę cił go jeszcze mocniej, zapiszczał y koł a. Wagon zaczą ł zwalniać. Toczył się jeszcze chwilę ze zgrzytem i piskiem, zanim stracił pę d i bezwł adnie staną ł na szynach. Bukowy bł yskawicznie zeskoczył z platformy. Podbiegł do lory z sianem. - Antek! Jasiek! - zawoł ał z ogromnym prze­ję ciem. - Wysiadajcie! Gazem, chł opcy!

Zanim dobiegł do przerwy mię dzy wagonami, zobaczył Wichniewicza wysuwają cego niepewnie gł owę spomię dzy bali sprasowanego siana.

- Co się stał o?

- Zł aź cie, ale to gazem! Wyrywamy!

Teraz wszystko potoczył o się w przyś pieszonym tempie: Antek Wichniewicz wyczoł gał się spomię ­dzy bali, Bukowy wspią ł się na osł onę lory i ra­zem wycią gnę li Lasaka. Potem spuś cili go na tory. Z drugiej strony nadbiegł kolejarz.

- Szybciej, panowie! Szybciej! - przynaglał ich napię tym gł osem.

Bukowy z niepokojem przyjrzał się Lasakowi.

- Jak się czujesz, Jasiek?

- Już lepiej - odparł - tylko strasznie domarzł em... I te kajdanki - wysuną ł przed sie­bie skute rę ce. W przegubach dł oni był y sine i napuchnię te.

- Nie ma czasu - krzykną ł kolejarz. - Potem go rozkujemy. Teraz musimy wyrywać.

Spojrzał na nasyp. Dwa odczepione wagony stał y nieruchomo, a dalej tory już był y puste. Tylko nad uginają cymi się pod okiś cią czubami ś wierkó w kł ę bił a się para.

Pocią g był już daleko.

 

*

 

Zapadał zmierzch. Las pogrą ż ał się wolno w granatowych cieniach, na niebo wysypywał y się pierwsze gwiazdy. Kolejarz szedł wydł uż o­nym krokiem. Kiedy miną ł pierwsze zabudowania Kosarzysk, rozejrzał się. Szukał przydroż nej ka­pliczki. Za kapliczką powinien był skrę cić w pra­wo, miną ć mostek, a stamtą d do domu nauczycielki był o już niedaleko.

Wnet przy drodze pod samotnym drzewem uj­rzał murowaną kapliczkę. Przyspieszył, a kiedy miną ł mostek, na niewielkim wzniesieniu zoba­czył upragniony dom.

Okna był y szczelnie zasł onię te, tylko przez wą ­ską jak kreska szparę przeciekał a na ś nieg migotli­wa struż ka ś wiatł a. Kolejarz okrą ż ył dom. Zbliż ył się do okna. Zastukał cicho.

Na odgł os stukania ktoś wyszedł do sieni. Po chwili za drzwiami dał się sł yszeć kobiecy gł os:

- Kto tam?

- To ja... Bł aszczyk. Niech mnie pani wpuś ci, pani Zaklicka.

Kobieta przekrę cił a klucz w zamku, pchnę ł a drzwi.

- A, to pan! - przywitał a go, nie ukrywają c zdumienia.

- Pani sama?

- Tak. Mą ż jeszcze nie wró cił z Nowego Są ­cza.

- I nikogo nie ma u pani w domu?

- Nie, a dlaczego pan pyta? - spojrzał a zasko­czona.

- Bo mam tu trzech... Trzeba ich przenocować - powiedział przytł umionym gł osem.

- A kto ich przysył a?

- To zupeł nie inna sprawa, pani Zaklicka - rzucił nieco zniecierpliwiony. - Kurierzy z Bu­dapesztu. Są teraz u Zabuł ó w pod Piwniczną, ale tam nie mogą zostać. Sama pani rozumie, ż e to niepewne miejsce.

Kobieta spojrzał a z niedowierzaniem. Twarz jej nagle zastygł a.

- Mó wi pan, ż e kurierzy? A ską d oni się tu wzię li?

- Niech pani o nic nie pyta, tylko...

- Przecież muszę wiedzieć, kogo mara przeno­cować.

- Pani Zaklicka, ja nie mam czasu... Oni na mnie czekają. Muszę wiedzieć - tak albo nie, bo jeden jest chory i do tego skuty.

- Uciekli Niemcom?

- Nie. Sł owakom, a dzisiaj przeszli granicę. Zresztą sami pani najlepiej opowiedzą.

Zaklicka niezdecydowanym ruchem uniosł a dł oń do twarzy. Chwilę gł adził a skroń palcami.

- Sama nie wiem... Widzi pan, mą ż jeszcze nie wró cił z Nowego Są cza... Chę tnie bym...

- Strasznie zbiedzeni, pani Zaklicka - podją ł Bł aszczyk z przeję ciem. Spojrzał wyczekują co, a potem dodał: - Cał ą noc uciekali, a pani wie, co to znaczy. Tego, co skuty, odbili z pocią gu...

Kobieta chwilę jeszcze tarł a skroń. Naraz zde­cydowanym ruchem opuś cił a rę kę.

- No dobrze. Niech ich pan przyprowadzi. Tylko ostroż nie, ż eby nikt nie zobaczył.

Szare oczy Bł aszczyka nabiegł y radosnym blas­kiem.

- Pani Zaklicka, na mnie pani moż e liczyć. Już przecież nieraz...

- Dobrze, dobrze - przerwał a mu pospiesznie. - Niech pan nie traci czasu. A ja tymczasem na­palę w pokoju.

Kolejarz tkwił jeszcze chwilę w progu. Na jego surowej twarzy bł ą kał się ledwo dostrzegalny uś miech. Nagle zł apał za klamkę i powiedział ciepł o:

- Wiedział em, ż e na panią zawsze moż na liczyć.

 

*

 

W domu kolejowego dró ż nika. Zabuł y panował zaduch. W mał ej izbie unosił się zapach gotowa­nej kapusty. Przy rozpalonym do czerwonoś ci piecu krzą tał a się wą tł a kobiecina z bladą, per­gaminowe przejrzystą twarzą. Kilkunastoletnia dziewczyna o smutnych, wodnistych oczach ubi­jał a w cebrzyku ziemniaki dla ś wiń. Dwaj mł od­si od niej chł opcy siedzieli w ką cie na ł awce i bł yszczą cymi od przeję cia spojrzeniami wodzili po twarzach rozmawiają cych przy stole mę ż ­czyzn. W drugim ką cie na ł ó ż ku pł akał o kilkumie­się czne dziecko.

Dró ż nik, ł ykowaty i wyschnię ty czterdziestokilkuletni mę ż czyzna, nalewał do musztardó wek wrzą tek.

- Herbaty to my od trzydziestego dziewią tego nie widzieli - powiedział. - Dam wam trochę malinowego soku. To lepsze niż herbata. Roz­grzewa.

Kobieta podał a mu monopolową butelkę z czer­wonym jak atrament syropem.

- Maliny na wszystko dobre - dorzucił a ś piew­nym gł osem. - I na przezię bienie, i na kolkę, i jak czł owieka coś boli... Ja tam sto razy wolę maliny od herbaty.

- A jak tylko przemarzniesz i zacznie cię trzą ś ć, to nie ma lepszej rzeczy. - Zabuł a nale­wał do każ dej szklanki odrobinę soku. Gę sty pł yn rozpł ywał się krwistymi pasmami w przejrzystej wodzie. Nieraz spojrzenie dró ż nika spoczę ł o na skutych rę kach Lasaka. - Sł uchajcie panie - po­wiedział ze wspó ł czuciem - nie wiem, czy się uda, ale spró buję was rozkuć.

Lasak ockną ł się. Otworzył cię ż kie od atakują ce­go go snu powieki.

- Zimno mi... - wyszeptał z trudem.

- Pilnikiem nie da rady - zauważ ył Bu­kowy.

Dró ż nik uś miechną ł się cierpko.

- Ja tam o pilniku nie mó wię. W drewutni mam kowadł o. Spró bujemy ł omem na kowadle.

Lasak spojrzał na napuchnię te, sine dł onie, po­tem unió sł się bez sł owa.

- Panie - powiedział a od pieca kobieta - mo­ż e najpierw napijecie się malin.

Spojrzał na nią nieprzytomnymi oczami i bez sł owa ruszył do drzwi. Krok miał chwiejny, a gdy ruszył do progu zatoczył się i był by upadł, gdy­by się nie uczepił klamki. Bukowy podbiegł, chwy­cił go pod ramię i wyprowadził do sieni.

Przeszli przez zasypane ś niegiem podwó rze. Dró ż nik szamotał się chwilę z kł ó dką. Wreszcie otworzył szopę. Zapalił lampę naftową i odnalazł mał e, podrę czne kowadł o. Poł oż ył je na pniu do rą bania drzewa.

Lasak miał takie uczucie, jakby zagł ę bił się w lodowatą wodę. Dygotał. Zdawał o mu się, ż e za­marza od ś rodka, a jednocześ nie trawi go gorą czka. Przymkną ł pieką ce powieki. Pomyś lał, ż e najlepiej był oby usną ć, pogrą ż yć się do dna, aż do znieczu­lenia. Z odrę twienia wyrwał go gł os Bukowego.

- No, Jasiu, dawaj te swoje bransolety.

Nie poją ł ż artu. Uklę kną ł, rę ce wycią gną ł przed siebie, a zł ą cze kajdanek poł oż ył na klinowatym koń cu kowadł a. Dró ż nik przył oż ył do kajdanek kolejarski mł otek.

- Trzymajcie - rozkazał Bukowemu. Do rę ­ki wzią ł wielki, kolejarski mł ot. Waż ył go chwilę w dł oni i przymierzał się, ż eby uderzyć pewnie i dokł adnie. Potem zamachną ł się kró tko. Mł ot spadł bł yskawicznie, zabrzę czał o ż elazo i nagle obie rę ce Lasaka opadł y bezwł adnie.

Bukowy cmokną ł z podziwu.

- Ale macie oko! I rę kę nie od parady.

- No - powiedział Zabuł a z przechwał ką w gł osie - rę kę to mam jak jasny piorun, bo za mł o­du u kowala praktykował em.

Za szopą zadzwonił y sanki. Zabuł a wyprosto­wał się. Nasł uchiwał z trwoż ną uwagą.

- Ki pieron o tej porze? - Pchną ł drzwi, wyj­rzał na podwó rze. Za pł otem w mroku ukazał się koń. Bił a z niego para. - Kto tam? - zawoł ał dró ż nik napię tym gł osem.

- Panie Zabuł a, otwó rzcie bramę - dał się sł y­szeć radoś nie podniecony gł os Bł aszczyka.

Dró ż nik truchcikiem podbiegł do pł otu. Rozsu­ną ł oba skrzydł a przepustu. Po chwili sanki wje­chał y na podwó rze, a w smudze ś wiatł a padają ­cej od uchylonych drzwi drewutni, ukazał się gra­natowy pł aszcz kolejarza. Bł aszczyk podbiegł do Bukowego.

- Wszystko gra - powiedział mruż ą c wesoł o oko. - Macie nocleg i jeszcze wam sanki zał a­twił em.

 


 

Bukowego drę czył koszmarny sen: uciekał z pę dzą cego pocią gu. Był a noc, przez za­marznię te okna w bladym, niemal trupim blasku księ ż yca widać był o bezbrzeż ną, ś nież ną pustynię. Nic, tylko ś nieg, seledynowy, jak gdyby podcho­dzą cy wodą. Przed nim był dł ugi korytarz wago­nu. Biegł ró wno przez cał ą dł ugoś ć pocią gu, ale w miejscu, gdzie normalnie powinny być drzwi do przedział u, znajdował y się pł yty z cię ż kiego metalu, jakby z oł owiu lub pancernej stali. I nie był o widać ani ś wiateł, ani uchwytó w, tylko czer­wony chodnik, niby jedna krecha przekreś lał nie koń czą cą się perspektywę. Bukowy uciekał, ale nie wiedział przed kim. Czuł tylko, ż e musi wyskoczyć z pę dzą cego obł ę dnie pocią gu. Co chwila oglą dał się za siebie. Sł yszał wyraź nie tu­pot biegną cych za nim prześ ladowcó w, lecz nie widział ich postaci. Wiedział jedynie, ż e grozi mu ogromne niebezpieczeń stwo. Nagle zobaczył przed sobą dwie przyczajone postacie w czarnych mun­durach. Zatrzymał się, zawró cił. Biegł w przeci­wnym kierunku, ku temu wzmagają cemu się tu­potowi ś cigają cych go ludzi. Obejrzał się. Nikogo za nim nie był o, lecz gdy spojrzał przed siebie znowu zobaczył tych dwó ch. Nie mó gł zrozumieć, w jaki sposó b znaleź li się przed nim, skoro przed chwilą go ś cigali. Tracił już sił y... Sto razy za­wracał, sto razy sł yszał za sobą tupot nó g i sto razy spostrzegał przed sobą ludzi w czarnych mundu­rach. Naraz zatrzymał się. Unió sł rę ce do gó ry i zawoł ał zdł awionym gł osem: Nie mogę dł uż ej. Nie mogę...

Wtedy ktoś szarpną ł go za ramię. Ockną ł się. Zobaczył nad sobą pogodną twarz Bł aszczyka.

- Wstawajcie. Zaraz bę dzie ś niadanie. Bukowy przetarł dł onią twarz.

- Ś niadanie... - wymamrotał zaspany. Rozej­rzał się, chcą c sprawdzić, gdzie się znajduje. I na­gle doznał ogromnej ulgi. Poznał ten sam mał y pokoik, w któ rym w nocy poł oż yli się spać. Był o ciepł o. Obok niego leż ał Antek Wichniewicz. Je­go zaroś nię ty policzek odcinał się ostro od biał o powleczonej poduszki. Na drugim ł ó ż ku zobaczył wystają ce spod pierzyny sinoczerwone, lekko opuchnię te stopy Lasaka. " Odmroził nogi" - po­myś lał, a potem znowu opadł y mu powieki. W ca­ł ym ciele czuł dziwną ocię ż ał oś ć. Nie wiedział, czy z przemę czenia, czy nie otrzą sną ł się jeszcze ze snu.

Bł aszczyk targną ł go znowu za ramię.

- Wstawajcie, pani Zaklicka już czeka.

- A któ ra to godzina? - zapytał Wichniewicz, nie otwierają c oczu.

- Ó sma dochodzi.

- Psiakrew, pospał bym jeszcze przynajmniej trzy dni.

Bukowy przecią gał się dł ugo i rozkosznie. Cie­pł a izba, czysta poś ciel, dymią ca w dzbanku go­rą ca woda, to wszystko wydał o mu się zupeł nie nieprawdziwe i aż niepokoją ce. Z trudem wygrze­bał się spod pierzyny. Zerkną ł w stronę Bł aszczyka, któ ry usiadł na krześ le i w milczeniu ć mił pa­pierosa.

- A ty, bracie - zaż artował - to jak anioł stró ż.

Bł aszczyk uś miechną ł się.

- Jaki tam anioł stró ż. Po prostu tak się zł o­ż ył o.

Bukowy podszedł do Lasaka. Nachylił się nad nim.

- Jego nie trzeba budzić - usł yszał gł os Bł aszczyka. - Pani Zaklicka zaglą dał a już do nie­go. Mó wi, ż e ma gorą czkę.

Ję drek przyjrzał mu się uważ niej. Lasak leż ał z szeroko rozrzuconymi rę kami, usta miał otwar­te, a wargi spieczone i popę kane.

- Dali mu szkoł ę - powiedział, krę cą c gł ową.

- Tydzień maglowania w Preszowie, a potem cał a noc w kajdankach.

- Przejdzie mu - rzucił dobrodusznie Bł asz­czyk. - Grunt, ż e cał y i mię dzy swoimi.

Bukowy zbliż ył się do wiszą cego nad umywal­ką lustra. Przyjrzał się swemu odbiciu. Przeje­chał dł onią po szorstkich od zarostu policzkach.

- Trzeba się ogolić - powiedział przecią gle Naraz zwró cił się do Bł aszczyka: - A ty... co z tobą bę dzie?

Kolejarz wzruszył ramionami.

- O mnie się nie martw. Dam sobie radę.

- No dobra, ale do Leluchowa nie masz po co wracać.

- Niby nie.

- Przez nas stracił eś robotę.

- To gł upstwo. Mnie już kolej obmierzł a. A o robotę tutaj nietrudno... W lesie przy drzewie moż na lepiej zarobić.

- A nie bę dą pana poszukiwać, kiedy zobaczą ż e pan znikną ł nagle? - zapytał Wichniewicz.

- Bę dą - odparł z naiwną dobrodusznoś cią. - Zmiarkują, ż e te wagony to ja odczepił em. Ale to gł upstwo.

- Dla pana to wszystko gł upstwo - rzucił Wichniewicz, nalewają c wodę do miednicy.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.