|
|||
CZĘŚĆ DRUGA 7 страница
W tym samym czasie Bukowy, Wichniewicz i Lasak zbliż ali się do stacji kolejowej w Leluchowie. Mieli za sobą niezwykle cię ż kie przejś cie przez granicę. Od kilku godzin byli w drodze. Lasak czuł, ż e opuszczają go ostatnie sił y. Z ogromnym wysił kiem wycią gną ł nogi z gł ę bokiego ś niegu, któ ry wydawał mu się twardy jak beton. Przestał się już nawet pocić, tylko czuł, ż e cał e jego ciał o ogarnia oł owiana ocię ż ał oś ć. Przed oczami migotał y mu tę czowe plamy, a sylwetki idą cych przed nim towarzyszy rozmazywał y się na tle oś lepiają cego biał ego ś niegu. I tracił czucie w skutych rę kach. Jeszcze jeden krok... Jeszcze jeden nadludzki wysił ek... i miał ochotę upaś ć twarzą w ś nieg, zanurzyć się w jego lodowatą masę i tak zostać, bez ruchu, bez nadziei. Zobaczył, ż e idą cy przodem Bukowy zatrzymał się na skraju opadają cego ostro brzegu. Dowló kł się do niego i padł na klę czki. - Zostawcie mnie - powiedział sł abną cym gł osem. - Idź cie sami... Ja już nie mogę. Bukowy schylił się nad nim. - Już niedaleko, Jasiu - powiedział niemal czule. Spojrzał przed siebie. W dole pod stromym brzegiem pł ynę ł a rzeka. Był a zamarznię ta, tylko na bystrzynach poprzez skorupę lodu przebijał a się czysta, niebieskawa woda. Za rzeką, jak biał a tafla zakrzepł ego jeziora cią gnę ł y się pola, a dalej tory i stacja kolejowa. Na torach stał y dwa towarowe pocią gi. Z tej wysokoś ci wagony wyglą dał y jak pudeł ka zapał ek. - Antek - zwró cił się do Wichniewicza Bukowy - musimy dojś ć do tego pocią gu. Moż e uda się... - Co chcesz zrobić? - zapytał Wichniewicz peł nym pową tpiewania gł osem. - Moż e uda się dotrzeć do Muszyny albo dalej. Inaczej nie ujdziemy daleko - ruchem gł owy pokazał Lasaka. - Moż na spró bować - powiedział Wichniewicz bez przekonania. Bukowy podź wigną ł Lasaka, lecz ten bezwł adnie osuną ł się na ś nieg. - Zostawcie mnie... - Już blisko, Jasiu... Już blisko - mó wił Ję drek zdł awionym gł osem. Lasak unió sł się na klę czki. - Gdzie my jesteś my? - Już w Polsce - powiedział Bukowy. Wparł się mocno w ś nieg, rę kę Lasaka zarzucił na swoje ramię i dź wigną ł go. Z wielkim wysił kiem doszli do brzegu. Zaczę li schodzić, lecz po kilku krokach Lasak poś lizną ł się, runą ł i porwał za sobą Bukowego. Stoczyli się aż do rzeczki. Bukowy dł ugo wygrzebywał się z ś nież nego puchu. Klą ł chwilę, lecz w koń cu uś miechną ł się i powiedział ż artem do leż ą cego Lasaka: - Fajną mieliś my jazdę. Lasak leż ał bezwł adnie. Z wysił kiem otworzył zasypane ś niegiem oczy. - Zostaw mnie, Ję drek - wyszeptał. Ję drek uś miechną ł się. - Coś ty, bracie, zwariował? Już niedaleko stacja, a ty takie rzeczy opowiadasz. - Nie mogę. Z gó ry nadszedł Wichniewicz. - Weź miemy go we dwó ch - powiedział do Bukowego. Podnieś li z ziemi Lasaka, uję li go pod ramiona, ruszyli wolno. Lasak z trudem powł ó czył nogami. Dyszał cię ż ko. Zdawał o się, ż e nigdy nie dobrną do toró w, a ten szmat biał ej przestrzeni jest bezbrzeż ną pustynią. Dotarli jednak. Zatrzymali się za zaroś lami, przy ś cież ce biegną cej wzdł uż nasypu. W odległ oś ci moż e pię ć dziesię ciu metró w widać był o ostatnie wagony pocią gu i kł ę by siwej pary unoszą cej się nad lokomotywą. Dolatywał o jej gł oś ne syczenie. Bukowy trą cił Wichniewicza ł okciem. - Pó jdę rozejrzeć się. Zaraz wracam. Zmę czony Wichniewicz skiną ł mu tylko gł ową. Bukowy ruszył ostroż nie wzdł uż toró w. Zaroś la koń czył y się, dalej był a już odsł onię ta ś cież ka. Pokonał ją biegiem. Wnet znalazł się za ostatnim wagonem. Ukrył się za nim. Nasł uchiwał, czy ktoś nie krę ci się przy pocią gu. Był o zupeł nie cicho, tylko ten suchy syk pary przeszywał zmroż one i jakby zastygł e powietrze. Bukowy wychylił się zza wagonu. Nie zauważ ył nikogo. Ruszył wię c ostroż nie wzdł uż pocią gu, rozglą dają c się, gdzie by moż na znaleź ć odpowiednie schronienie. Po chwili spostrzegł niską lorę zał adowaną belami prasowanego siana. Wspią ł się na bufor i badał uważ nie lorę. Pomię dzy belami zauważ ył szczeliny. Pomyś lał, ż e w tych szczelinach bę dzie się moż na spokojnie ukryć. Nie zastanawiają c się dł uż ej, wró cił do towarzyszy. - I co? - przywitał go siny z zimna Wichniewicz. - W porzą dku - odparł zadowolony. - Jest wagon z sianem. Bę dzie moż na przejechać kilka przystankó w. - Z niepokojem spojrzał na Lasaka. Ten leż ał bezsilnie w ś niegu. Podszedł wię c do niego i poł oż ył mu rę kę na ramieniu. - Jasiu... pojedziemy na sianie... Bę dzie ciepł o, Jasiu - powiedział ż artobliwie. Lasak podnió sł się z wielkim trudem. Chwycili go pod ramiona i teraz już szybciej ruszyli w stronę pocią gu, jak gdyby sama myś l o moż liwoś ci dalszej drogi dodał a im sił. Kiedy doszli do lory, Wichniewicz pierwszy wspią ł się na osł onę. Przed sobą, mię dzy belami, miał taką wą ską szczelinę, ż e z trudem w nią się wcisną ł, a potem znikną ł cał y. Bukowy podsadził Lasaka na osł onę. Tam już zł apał go za ramiona Wichniewicz i wcią gną ł do ś rodka. Ję drek wdrapał się szybko na lorę, spostrzegł jednak, ż e dla niego nie starczy już miejsca. Postanowił szukać innego schronienia. Opuś cił się szybko na tory. W tym samym niemal momencie z drugiej strony wagonu zobaczył czł owieka. Widział tylko jego filcowe, wysokie buty. Zamarł w oczekiwaniu. Tamten ujrzał go ró wnież, gdyż nagle poruszył się i zawoł ał po niemiecku: - Kto tam? Bukowy nie odpowiedział. Tkwił jeszcze chwilę, jakby przymarzł do ziemi, lecz wnet zaczą ł wolno iś ć wzdł uż wagonu. Niemiec ruszył za nim. - Stó j! - zawoł ał. Ję drek przyspieszył kroku. Jeszcze chwilę szli niemal ró wnolegle, lecz gdy doszli do skraju wagonu, Bukowy nagle zawró cił i zaczą ł biec w przeciwnym kierunku. Niemiec posł ał za nim serię przez prześ wit pod wagonem. Pociski zamlaskał y w ś niegu, lecz nie dosię gł y uciekają cego. Ję drek obejrzał się. Zobaczył niemieckiego bahnschutza przeciskają cego się pod buforami. Skorzystał z tej sytuacji i jednym susem znalazł się pod wagonem. Zanim tamten się zorientował, był znowu po jego przeciwnej stronie. Teraz już się nie oglą dał. Biegł wzdł uż pocią gu... Nagle zobaczył, ż e drzwi jednego z wagonó w są uchylone; skoczył wię c na oblodzony stopień, w locie zł apał się ż elaznego uchwytu i za chwilę był w pustyni wagonie. W pierwszej chwili pomyś lał, ż e znalazł się w puł apce, lecz wnet zrozumiał, iż nie miał innego wyjś cia. Przysuną ł się do uchylonych drzwi, pod wiatró wką przesuną ł kaburę pistoletu, otworzył ją i dł onią wyczuł chł odny uchwyt visa. Chwilę był o cicho, jakby dokoł a wszystko zamarł o, potem odezwał się chrapliwy gł os Niemca. Ktoś mu odpowiedział po polsku. Rozmowa urwał a się. Bukowy przylgną ł ciasno do ś ciany. Czekał. Naraz usł yszał, ż e jacyś ludzie zbliż ają się w jego stronę. Wolno wycią gną ł pistolet. Zdecydował, ż e bę dzie się bronił... Przez szparę widział wydeptaną obok toru ś cież kę, dalej drugi tor, skarpę nasypu, pole i brzeg rzeki osypany rzadkimi krzakami. I sł yszał coraz wyraź niej skrzypienie ś niegu pod butami zbliż ają cych się ludzi. Najpierw ujrzał mł odego czł owieka w kolejarskiej czapce, w wyś wieconym koż uchu, za nim bahnschutza z gotowym do strzał u pistoletem maszynowym. Cofną ł się przezornie. Czekał, kiedy wejdą do ś rodka. Ale tamci minę li wagon, a po chwili ich gł osy odezwał y się po przeciwnej stronie pocią gu. Bukowy przetarł odruchowo spocone czoł o. Czekał jeszcze chwilę, aż tamci odejdą, potem ostroż nie zasuną ł drzwi. " Nie znaleź li ani mnie, ani tamtych" - pomyś lał z ulgą. Po jakimś czasie usł yszał gwizd lokomotywy, potem jazgot wagonowych wią zadeł, cienkie pobrzę kiwanie szyn i poczuł, ż e pocią g zaczyna się toczyć. W tym samym momencie ktoś skoczył na stopień i szarpną ł drzwi. Bukowy cofną ł się do tył u, bł yskawicznym ruchem wycią gną ł pistolet. Wtem w wejś ciu zobaczył kolejarską czapkę, a pod jej daszkiem bystre niebieskie oczy. - Schowaj tę spluwę - powiedział kolejarz, zasuwają c za sobą drzwi. - I nie bó j się, ja swó j. W gł osie jego był o tyle spokoju i zdecydowania, ż e Bukowy bez sł owa wsuną ł pistolet do kabury. - Czego chcesz? - Widział em cię, jak skakał eś do tego wagonu. Miał eś szczę ś cie, ż e ten bahnschutz cię nie zobaczył. - Miał em szczę ś cie - powtó rzył bezwiednie Bukowy. - Zagadał em go... Powiedział em, ż eś uciekł w stronę rzeki. - Nagle bystrzej ogarną ł Bukowego spojrzeniem. - A ty co za jeden? - Ja? - uś miechną ł się Bukowy. - A ty po co pytasz? Przecież widzisz, ż e nie jadę dla przyjemnoś ci. - Chciał em wiedzieć... bo pomyś lał em... - Co pomyś lał eś? - Widział em już takich jak ty - rzucił pospiesznie. - Tu niedaleko granica... Zdarza się... - No wł aś nie - przerwał mu ostro Bukowy. Kolejarz uś miechną ł się zachę cają co. - Nie bó j się. Przecie widzisz, ż e chcę ci pomó c. - Dzię kuję. Powiedz doką d ten pocią g jedzie? - Do Krakowa przez Są cz i Tarnó w. - A gdzie się zatrzymuje? - Tego nie wiem. To zwykł y towarowy. Zatrzymuje się tam, gdzie go zatrzymają. A ty doką d chcesz jechać? - Ja tu nie jestem sam. Kolejarz rozejrzał się po ciemnym wagonie, jakby kogoś szukał, lecz Bukowy szybko wyjaś nił: - Na lorze z sianem jedzie dwó ch moich kolegó w. Musimy wysią ś ć jak najszybciej, bo jeden jest zupeł nie wyczerpany i boję się, ż e nie dojedzie daleko. Mł ody kolejarz tarł z przeję ciem policzek. - Cholera... trudna sprawa... Nie wiedział em, ż e jeszcze dwó ch jedzie z tobą. Trudna sprawa - powtó rzył w zamyś leniu. - Przecież wiesz, gdzie zatrzymują się pocią gi. - Wedł ug mnie to najpierw zatrzyma się w Muszynie albo w Piwnicznej. Ale tam nie radził bym wam wysiadać. Stacje są obstawione. Mogą was zł apać. - To co radzisz? Kolejarz rozł oż ył rę ce. - Czł owieku, co ja ci mogę poradzić. Najlepiej był oby skakać, gdy pocią g zwolni. - To odpada - przerwał mu Bukowy. - Ja tobym skakał, ale tamten... rozumiesz. On ledwo trzyma się na nogach. Boję się, ż e nie da rady. - Innego wyjś cia nie widzę - powiedział cicho kolejarz.
Broń cia stanę ł a na ś rodku izby. Rozejrzał a się dookoł a. Izba tonę ł a w nieł adzie. Na blasze pieca, na ł awie stał y nie pozmywane naczynia. W garnku kipiał a woda. Przelewał a się przez brzegi i syczą cymi kroplami spadał a na czerwoną blachę. Trzeba był o zabrać się do pracy, lecz Broń cia był a tak zdenerwowana, ż e nie wiedział a, od czego zaczą ć. Patrzał a chwilę na wrzą cą wodę i nagle bezsilnie opuś cił a rę ce. Spojrzał a w okno. Po kilku dniach zadymki rozpogadzał o się. Nad Reglami niebo był o już przetarte i czyste, a spoza nawisó w chmur wył aniał o się blade, zimowe sł oń ce i rozpalał o pł aszczyzny pó l. Naraz na drodze zadzwonił y sanki. Po chwili spoza jesionó w wył onił się koń cią gną cy mał e, gó ralskie gnatki. Na gnatkach siedział gó ral w koż uchu i w nasunię tej na uszy kominiarce. Poznał a go. Był to Wojciech Zuzaniak. Jechał wł aś nie do nich, bo wczoraj umó wili się, ż e pomoż e im zwieź ć gnó j na pole pod Gronikiem. - Mama jeszcze nie wró cił a? - zapytał Zuzaniak wchodzą c do izby. - Nie - odparł a Broń cia. Zuzaniak zrzucił z siebie koż uch, usiadł pod oknem na ł awie i w milczeniu skrę cał papierosa. Broń cia podeszł a do pieca. Odsunę ł a na bok garnek z kipią cą wodą. - Boję się o mamę - powiedział a jakby do siebie. Gó ral przejechał ję zykiem po bibuł ce, zwiną ł ją w grubych, sę katych palcach. - Ciekawe, dlaczego mamę wezwali na gestapo? - Nie wiem. - Moż e im o Ję drka chodzi? - Moż e... ale wczoraj był am u pani Twardoszowej. Mó wił a, ż e był tu trzy tygodnie temu, ale teraz jest w Budapeszcie. - No wej... - powiedział w zamyś leniu Zuzaniak. Zapalił papierosa, zacią gną ł się gł ę boko. - Coś w tym musi być. Moż e kogo zł apali, moż e ktoś sypną ł albo... - urwał i w zamyś leniu ć mił papierosa. Nagle powiedział już zupeł nie innym tonem. - No bo... mó wił mi Ję drzej z Lasa, ż e wczoraj w Koś cielisku jakiegoś Niemca noż em zadź gali. Broń cia drgnę ł a. - W Koś cielisku? - No wej, wyszedł ponoć z sanatorium i nie wró cił. Calutką noc w krzakach przeleż ał. Dopiero rano go znaleź li. A ten, co go zabił, musiał mieć pewną rę kę, bo go prosto w serce trafił. - Dobrze... ale co ma do tego Ję drek? - A nic... Tak tylko mó wię... - Przecie mamy w tej sprawie nie wzywali. - Kto to wie - zamruczał gó ral. - Wszystkiego moż na się spodziewać. Dzisiaj takie czasy. I nie wiadomo, z któ rej strony cię zajdą... Bo ten, co tego Niemca w Koś cielisku zadź gał, to już niejednego ma na sumieniu. - O kim mó wicie? - przerwał a mu zniecierpliwiona Broń cia. Zuzaniak uś miechną ł się tajemniczo. - O kim? No wej... o tym samym... Bo Dziadoń, gajowy, opowiadał, ż e dwa tyź nie temu w Lejowej jednego niemieckiego ż oł nierza zadź ganego znaleź li. Dziwne rzeczy się dzieją... Broń cia przetarł a dł onią czoł o. - Poczekajcie, ja też o czymś takim sł yszał am. Podobno miesią c temu w Witowie pod Krowiarkami ktoś zabił niemieckiego straż nika. Jego też noż em zadź gali. Coś w tym musi być. Ale przecie mamy w tej sprawie na gestapo nie woł ali. - No nie - westchną ł cię ż ko Zuzaniak - ale kto to moż e wiedzieć? W tej chwili na podwó rzu dał o się sł yszeć radosne skowytanie psa. Oboje spojrzeli w okno. Na ś cież ce za trzema jesionami ukazał a się matka. Szł a drobnym, szybkim krokiem. Gł owę miał a zwieszoną, oczy utkwione w ziemi. Broń cia wybiegł a jej na spotkanie, - O co was pytali, mamo? - zagadnę ł a nieś miał o. Matka rzucił a jej pochmurne spojrzenie, minę ł a ją, weszł a do izby. Dopiero w izbie, gdy odgarnę ł a z gł owy cię ż ką chustę, powiedział a z naciskiem: - Zapamię tajcie sobie, jakby kto pytał o Ję drka, to mó wcie, ż e go od wojny nie był o w domu. - No wej... kto by to inaczej - potwierdził Zuzaniak. - Ale co o Ję drku mó wili? - wtrą cił a zniecierpliwiona Broń cia. - O Ję drku nic nie wiedzą... Zmiarkował am, ż e ino mnie wypytywali. - No to co się martwicie? Przecie pani Twardoszowa mó wił a, ż e Ję drek w Budapeszcie. Bukowa uniosł a rę ce. - Chwał a Ci, Boż e... Alem się strachu najadł a. - Zrzucił a z siebie chustkę, serdak i nagle bezsilnie opadł a na ł awę. - Ale w tym coś musi być, bo mi się kazali codziennie w Pał ace meldować. Broń cia chciał a coś powiedzieć, lecz w tym momencie zaczą ł zaciekle ujadać Buś tyn, a na podwó rzu ukazali się w ramie okna mali chł opcy z szopką. Był o ich czterech; przodem szedł najmniejszy. Miał na sobie ogromny, wywró cony na wierzch wł osiem koż uch, a w rę kach nió sł mał ą szopkę zrobioną z kolorowego papieru. Za nim kroczył o trzech kolę dnikó w w biał ych komeż kach. Wnet znaleź li się w sieni. Broń cia podbiegł a do drzwi, otworzył a je szeroko: - Chodź cie chł opcy! Wejdź cie do izby! - zapraszał a goś cinnie. Wtoczyli się, wnoszą c ze sobą powiew chł odnego powietrza, zapach ź le wyprawionego koż ucha i blask roziskrzonych oczu. Ustawili się w ró wnym szeregu, pochrzą kiwali chwilę, poszturchiwali się, spoglą dają c w popł ochu, kto ma zaczą ć kolę dę. Wreszcie najwyż szy z nich, o twarzy anioł ka z wiejskiego koś cioł a, piegowaty, z zadartym nosem, sią kną ł ze trzy razy i zaintonował:
Anioł pasterzom mó wił...
Teraz wszyscy podchwycili melodię nieró wnymi gł osikami, a w izbie zrobił o się weselej i jaś niej. Bukowa oderwał a dł onie od twarzy. Chmurnym jeszcze spojrzeniem wodził a po dziecię cych, rumianych od mrozu twarzach, po oczach roziskrzonych piosenką, namarszczonych powagą czoł ach. I nagle doznał a ulgi, jak gdyby coś w niej odtajał o. Zatrzymał a wzrok na najmniejszym z nich, Jó zusiu od Spyrkowskich. Chł opiec miał jasne jak len wł osy, a oczy bure i bł yszczą ce. Przypomniał jej się nagle mał y Ję druś, kiedy dawno wyruszał z chł opcami od są siadó w na kolę dę. Wspomniał a wieczó r, kiedy przy naftowej lampie wycinał a z tektury szopkę i oklejał a ją bł yszczą cym papierem i staniolem. " Gdzie mó j Ję druś teraz? Gdzie mó j Ję druś? " - pomyś lał a w nagł ym rozrzewnieniu. A kolę dnicy dokoń czyli już drugą zwrotkę. Wydzierali się coraz gł oś niej i coraz fał szywiej. Wreszcie ich gł osiki przeszł y w kogucie pianie. Obniż yli wię c gł osy i koń czyli niemal baranim basem. - Dyrdum-tyrdum, nie z tej nuty, chł opcy, nie z tej nuty - zaś miał się Zuzaniak i ją ł w kieszeni szukać drobnych monet. Kolę dnicy zamienili mię dzy sobą spł oszone spojrzenia. Jó zuś Spyrkowski trą cił chł opca o anioł kowatej twarzy i sykną ł: - Na co czekasz, sietniaku! Ten wycią gną ł zza pazuchy woreczek z owsem, nabrał peł ną garś ć ziarna i zaczą ł z rozmachem sypać po ką tach: - Coby się wom darzył o, coby się scę ś cił o... - mó wił z przeję ciem i nie ż ał ował owsa. Ziarno jak grad zabę bnił o o ś ciany, a Jó zuś przy tupną ł jak tancerz na weselu i zaczą ł nastę pną kolę dę:
Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem...
Tym razem poszł o już lepiej: trzej chł opcy cią gnę li ró wnymi gł osami, tylko ten, co sypał owies, spó ź nił się nieco, ale wnet ich dogonił, ba, nawet ich prześ cigną ł i gdy tamci ś piewali: " wesoł a nowina", ten był już przy sł owach " narodził a Syna... " Bukowa podniosł a się z ł awy. Drobnymi kroczkami zbliż ył a się do pó ł ki, spoza garnkó w wydobył a blaszaną puszkę po herbacie. Wyję ł a z niej kilka monet. - Naś ci, chł opcy, coby się i wam poszczę ś cił o w tym Nowym Roku... - wsunę ł a pienią dze najmniejszemu kolę dnikowi. Zachę ceni sutym datkiem, malcy ję li wydzierać się jeszcze gł oś niej. - No wej! Dyć tak się ś piewa - zatarł z zadowoleniem dł onie Zuzaniak i swym niskim gł osem doł ą czył do kolę dnikó w. Broń cia klasnę ł a z uciechy w dł onie, matka z uś miechem kiwał a przyzwalają co gł ową. Byli tak zaję ci, tak zasł uchani, ż e nie spostrzegli, jak ktoś otworzył wolno drzwi. W progu staną ł rosł y, urodziwy gó ral lat okoł o trzydziestu. Twarz miał wynę dzniał ą, osypaną od dawna nie golonym zarostem, a jego oczy pł onę ł y dziwnym blaskiem, jakby miał gorą czkę. Stał chwilę nieruchomo, potem cicho zamkną ł za sobą drzwi. Dopiero wtedy zauważ ył go Zuzaniak. - To ty, Waluś? - powiedział zaskoczony. Naraz wszyscy spojrzeli na niego. Kolę dnicy przerwali piosenkę, zamilkli. Zrobił o się nagle cicho i jakby powiał o chł odem. Walek Niebies stał wcią ż w tym samym miejscu i tym samym rozpalonym gorą czką wzrokiem wodził bezwiednie po izbie. Bukowa zachł ysnę ł a się, jak gdyby ujrzał a zjawę. Wnet jednak opanował a chwilowe zakł opotanie, podeszł a do gó rala i ł agodnie uję ł a go za rę kę. - Siadajż e, Waluś... siadajż e... Nic nie powiedział. Dał się bezwolnie doprowadzić do ł awy. Usiadł obok Zuzaniaka i nagle jakby oprzytomniał. - Nie był o tu u was mojej Hanki? Bukowa skinę ł a na kolę dnikó w. - Szczę ś ć wam Boż e, chł opcy. Dzię kujemy za kolę dę. - Daj Boż e - odparł Jó zuś od Spyrkowskich. Zerkną ł na Walka Niebiesa i pierwszy ruszył do drzwi. W izbie zapanował a kł opotliwa cisza. - Nie był o tu mojej Hanki? - powtó rzył Niebies pytanie. Zuzaniak ł agodnym ruchem poł oż ył mu dł oń na kolanie. - Waluś, przecie wiesz, ż e Hankę dawno już Niemcy zabrali. Niebies zaprzeczył ruchem gł owy. - Nie zabrali... Hanusi wtedy doma nie był o. - Przez jego posę pną, pię kną twarz przebiegł gwał towny skurcz, a oczy w gł ę bi ź renic zapł onę ł y gniewem. - Matkę zabili - powiedział zdł awionym gł osem - ojca zabili, Franka zabili, ale Hanusi nie był o doma. Zuzaniak pokrę cił bezradnie gł ową, posł ał Bukowej bł agalne spojrzenie. Ta dorzucił a z kobiecą wyrozumiał oś cią: - Doma jej nie był o, ale potem zabrali ją z Dzianisza, od ciotki Honorki... Niebies uś miechną ł się przekornie. - Wy mi tego, ciotko, nie mó wcie. Ja lepiej wiem, jak i co był o. Ja muszę znaleź ć Hanusię. Znowu chwila cię ż kiej, nabrzmiał ej bezradnoś cią ciszy. Zuzaniak wolno się gną ł po tabakę, podsuną ł ją Walusiowi. - Zakurzysz, Waluś? Ten zaprzeczył ruchem gł owy. Zuzaniak uś miechną ł się do niego niemal pogodnie i chcą c zmienić rozmowę zagadną ł gł oś no: - Tyś z Witowa przyszedł, Waluś? - Nie. - Myś lał em, ż e z Witowa. - Dawno w Witowie nie był em - powiedział z naciekiem. Naraz jego gorą czkowe spojrzenie spoczę ł o na wiszą cych, na ś cianie starych, gó ralskich gę ś likach. Uś miechną ł się jak dziecko, zdją ł je z koł ka, pogł adził dł onią. Potem smykiem przejechał po strunach i zaczą ł je stroić. - Myś lał em, ż eś z Witowa przyszedł - powiedział Zuzaniak, jak gdyby chciał czymś zapeł nić wloką cy się czas. - Bo opowiadają, ż e w Witowie jakiegoś straż nika, grenzschutza, noż em zadź gali. Walek drgną ł, a jego zaroś nię ta twarz stę ż ał a w bolesnym grymasie. Chwilę z uporem wpatrywał się w Zuzaniaka. - Kto wam to mó wił? - A ludzie... - Ja o tym nie sł yszał em - powiedział twardo i z pasją pocią gną ł smykiem. Gę ś le wydał y piskliwy ton. - I w Lejowej - wtrą cił a nieś miał o Broń cia. - Co w Lejowej? - zapytał Niebies przecią gle. - No dyć... też Niemca zadź gali. Walek wzruszył ramionami. - Nic o tym nie wiem. - Pocią gną ł jeszcze raz smykiem, a potem zaczai grać. Grał zwykł ą gó ralską melodię na dunajecką nutę, a jednak wydobywał ze skrzypiec tak smę tne i gł ę bokie tony, ż e nagle w izbie powiał o chł odem. Nikt nie ś miał ruszyć się z miejsca. Siedzieli w milczeniu, jak gdyby ich ta muzyka paraliż ował a. Naraz skrzypek urwał w poł owie frazy, odł oż ył instrument i zapytał, nie patrzą c na nich: - Nie wiecie, gdzie moja Hanka? - Nie, Waluś... nie wiemy - Bukowa westchnę ł a cię ż ko, uniosł a dł onie do oczu i nagle jej ciał em wstrzą sną ł spazm. - Skoro ty nie wiesz, to i my nie wiemy - dodał a, ł kają c już gł oś niej.
|
|||
|