|
|||
CZĘŚĆ DRUGA 6 страницаŻ oł nierze coraz gł oś niej ś piewali ukraiń skie piosenki. Bukowy domyś lił się, ż e to są Rusini z Ł emkowskich wsi rozrzuconych w gó rach wzdł uż granicy. Nie zwracał na nich uwagi. Unikał rozmowy. Przed Plaweczem, kiedy w zamyś leniu stał z czoł em opartym o chł odną szybę, jeden z nich, ś niady, z cienkim wą sikiem, baczkami i skoś nymi nieco oczami, podszedł do niego. Chwiał się, a w rę kach trzymał butelkę borowiczki i szklankę. - Co tak sami stoicie? Napijcie się z nami - zagadną ł po sł owacku ze ś piewnym ukraiń skim akcentem. - Dzię kuję - odparł spokojnie. Ż oł nierz nie zraż ony odmową nalał pó ł szklanki wó dki. - Jedziemy na urlop - zagadywał wesoł o. - Na ruskie ś wię ta... Napijcie się... Chodź cie do nas. Bukowy zawahał się, lecz wnet pomyś lał, ż e zrę czniej bę dzie napić się w korytarzu. - Dobrze, ale tylko jednego. - Wyją ł z jego zaciś nię tych palcó w szklankę z grubego szkł a. Unió sł ją. - Wesoł ych ś wią t! - A wy ską d? - zagadną ł tamten zdawkowo. - Ja ze Spiszą, z Jurgowa - odparł, trzymają c wcią ż szklankę w dł oni. Ż oł nierz obją ł go badawczym spojrzeniem. - Pewno w gó ry, na narty. - Mam jedną sprawę do zał atwienia w Lubotyniu. - Bo tak wam się przyglą dam. Wyglą dacie na sportowca... Bukowy wypił wó dkę. Był a mocna. Pachniał a ż ywicą i jał owcem. Chciał jak najszybciej skoń czyć tę rozmowę, lecz w tej samej chwili w przedziale, w któ rym wieziono Lasaka, ktoś się poruszył. Na firankach zafalował cień i nagle w drzwiach ukazał się cywil. Na ramiona miał zarzuconą kurtkę, krawat rozluź niony, twarz zmię tą i zmę czoną. Zapalał papierosa. Naraz spojrzał ukosem w ich stronę i zaczepnym gł osem zwró cił się do ż oł nierza: - A wy co tak po rusiń sku ś piewacie? Nie znacie sł owackich pieś ni? Ż oł nierz stę ż ał na chwilę, jego cienkie wą siki drgnę ł y, a oczy nabiegł y oleistym blaskiem. - Po swojemu ś piewamy - powiedział wyzywają co. - To nie koszary. Na urlop jedziemy. Bukowy cofną ł się przezornie, lecz tajniak był już przy ż oł nierzu. Energicznym ruchem zarzucił na ramiona kurtkę i zapytał nie znoszą cym sprzeciwu gł osem: - Z któ rego puł ku jesteś cie? - Ja?... przecią gną ł tamten ś piewnie. Z przedział u wysunę ł y się gł owy jego kolegó w. Mł ody blondynek o zadartym nosie zawoł ał po ukraiń sku: - Hrynio, czego chce od ciebie ten cywil? Ż oł nierz wzruszył ramionami. - Nie wiem! Zapytaj lepiej jego. Tajniak sprę ż ył się nagle, jak gdyby szykował się do ataku, a jego gł os zabrzmiał wysoko i gniewnie: - Z któ rego puł ku, pytam? Trzeci ż oł nierz, dziobaty, o mał ych bł yszczą cych oczkach, zaś miał się, odsuną ł tego z wą sikiem, staną ł przed cywilem. - A pan nie wie, ż e to tajemnica wojskowa? - Tak nas uczyli - dorzucił blondynek. Cywil jednym ruchem wyszarpną ł z kieszeni marynarki legitymację sł uż bową. Migną ł nią przed oczami ż oł nierzy. - Jestem z ż andarmerii. Dawajcie swoje przepustki. Bukowym targną ł niepokó j. Zrozumiał, ż e sytuacja staje się coraz groź niejsza. Nie spuszczają c oczu z cywila, cofał się drobnymi krokami, byle odsuną ć się od ż oł nierzy. Tajniak zahaczył go ukoś nym spojrzeniem. - A wy... moż e też z nimi? Teraz wszyscy na niego skierowali oczy. Chciał coś powiedzieć, lecz ten z cienkim wą sikiem uś miechną ł się kpią co i uprzedził go: - Nie widzicie, ż e to cywil? Tajniak jeszcze chwilę patrzył na Bukowego, lecz wnet wyrwał z rę ki ż oł nierza przepustkę, przenió sł wzrok na kawał ek zadrukowanego papieru. Pocią g zaczą ł zwalniać. Za oknami przesuwał y się zamglone ś wiatł a, zarysy budynkó w. Potem zapiszczał y hamulce. Zbliż ali się do stacji kolejowej. Bukowy odetchną ł z ulgą. Dł onią przetarł szybę i przez mgnienie oka zobaczył biał ą tablicę z napisem - Plawecz. Wś lizną ł się do przedział u. W ką cie zobaczył Wichniewicza okrytego wiszą cą nad nim lodenową kurtką. Antek wychylił spod kurtki pobladł ą twarz. - Co się stał o? - zapytał szeptem. - Cholera, jakaś gł upia historia z ż oł nierzami. Pokieł basił o się wszystko. Teraz trzeba bę dzie uważ ać. Siedź spokojnie - rzucił ostrzegawczo. Poprzez uchylone drzwi spojrzał na korytarz. Tajniak zapisywał coś w notesie, lecz dwaj ż oł nierze przeciskali się już do wyjś cia. - To już Plawecz - szepną ł Wichniewicz i bezwiednie spojrzał na zegarek. Był o dwanaś cie po dziewią tej.
*
- Któ ra godzina? - zapytał Lasak tajniaka. - Pó ł do dziesią tej. - Tajniak spojrzał nieco zdziwiony i nagle jego wą skie wargi przeł amał ledwo widoczny uś mieszek. - Pó ł do dziesią tej - powtó rzył. - Za dwadzieś cia minut bę dziemy na miejscu. W oczach wię ź nia zobaczył przeraż enie i jeszcze coś, jakiś bł ysk, któ rego nie mó gł odgadną ć. - Czł owieku, co się denerwujesz - odezwał się ż andarm. - Niemcy też ludzie... Nie zrobią ci krzywdy. Lasak sykną ł, jak gdyby chciał rzucić przekleń stwo, i skierował wzrok na swe skute rę ce. " Ech, gdyby nie te kajdanki - pomyś lał. - Gdyby nie te kajdanki"... Spojrzał na zasł onię te drzwi. " Tamci chyba już nie przyjdą... Co się stał o? Dlaczego tak przeraź liwie cicho? " Sł ychać był o tylko dudnienie kó ł, jak gdyby ziemia pod nimi wzdychał a. A Lubotyń coraz bliż ej. Nagle czas zaczą ł galopować... Jak do tej pory się dł uż ył, tak teraz uciekał z przeraż ają cą szybkoś cią. Czas czł owieka straconego... - Dajcie zapalić - powiedział stł umionym gł osem. Cywil, nie spieszą c się, wycią gną ł z kieszeni paczkę papierosó w. Już wył uskiwał jednego, gdy nagle za drzwiami odezwał y się czyjeś kroki, a po chwili ktoś mocno zastukał. Tajniak wstał, jakby go ktoś pocią gną ł w gó rę za koł nierz. - Kto tam? - zawoł ał napię tym gł osem. Nikt nie odpowiedział, tylko znowu odezwał o się walenie w drzwi, a potem ktoś mocno szarpną ł klamkę. Tajniak zamienił z ż andarmem spojrzenia. Ten wolno przysuną ł do siebie karabin. Cywil, jakby na to tylko czekał, jednym ruchem odsuną ł firankę i wtedy Lasak za taflą szyby zobaczył Wichniewicza. Trzymał w rę ce papierosa i spokojnymi gestami pokazywał, ż e prosi o ogień. Był to tak nieoczekiwany i zaskakują cy widok, ż e cywil na chwilę zbaraniał. Potem przekrę cił zapadkę, otworzył drzwi. - Czy mogę prosić ognia? - powiedział Wichniewicz po niemiecku. Tajniak rzucił ż andarmowi zdumione spojrzenie, potem wolno się gną ł po zapał ki. - Przepraszam - dodał Wichniewicz i dziwny uś miech przemkną ł przez jego napię tą twarz. - Przepraszam... ale nie ma nikogo w wagonie. - Proszę... proszę - wybeł kotał po niemiecku cywil. Pierwsza zapał ka zł amał a się. Mał y ogieniek z sykiem poleciał na podł ogę; dopiero drugą cywil podsuną ł Wichniewiczowi i w tym samym momencie otrzymał cios w brzuch. Zatoczył się. Ż andarm unió sł karabin, lecz nie zdą ż ył wystrzelić, bo w tym momencie, jak spod ziemi, zjawił się Ję drek Bukowy. Zakotł ował o się w ciasnym przedziale. Bukowy skoczył na ł awkę, czymś twardym owinię tym w gazetę walną ł ż andarma w ł eb. Ten wydał kró tki, ję kliwy okrzyk i bezwł adnie zsuną ł się na podł ogę. - Wyrywaj! - wrzasną ł Bukowy do Lasaka napię tym do ostatecznoś ci gł osem. Lasak odepchną ł leż ą cego mu na nogach ż andarma. Rzucił się do drzwi. Przed sobą zobaczył wiejską kobietę. Odepchną ł ją. Już był na platformie. Skutymi rę kami chwycił klamkę. Nie puś cił a. Wtedy nadbiegł Bukowy. Szarpną ł do gó ry klamkę. Pchną ł drzwi wagonu. Kł ę by biał ej pary uderzył y im w twarz. Ję drek jedną rę ką uczepił się oblodzonej porę czy, drugą chwycił Lasaka za ramię. - Skacz! - zawoł ał. Lasak stał chwilę jak pł ywak nad mę tnym nurtem wody. Bukowy pchną ł go rozpaczliwym ruchem, potem zawisł na jednej rę ce i rzucił się w mroczną czeluś ć. Przez chwilę zdawał o mu się, ż e znalazł się w pró ż ni, lecz wnet uderzył plecami o twardy ś nieg. Zwinę ł o go, przekozioł kował, stoczył się ze stromego nasypu. Na chwilę przywarł rozpaloną twarzą do ś niegu. Był o mu prawie dobrze. Wnet jednak zerwał się. Spojrzał w stronę oddalają cego się pocią gu. Zobaczył nikł y bł ysk czerwonej latarni, a potem ś wiatł a rozpł ynę ł y się w mroku. " Nie zatrzymali pocią gu"! - przemknę ł a radosna myś l. W tej samej chwili usł yszał woł anie Wichniewicza i zobaczył wył aniają cą się z mozoł em jego sylwetkę. Bez sł owa ruszyli wzdł uż nasypu. Brnę li po kolana w mroź nym i sypkim jak cukier ś niegu. Nagle Bukowy zobaczył leż ą cego przed nim Lasaka. Przeraził się. Rzucił się na ziemię. Zł apał Jaś ka za ramiona i unió sł go. - Jasiek, Jasiek - wyszeptał - co ci jest? Lasak otworzył oczy. Chwilę patrzał na Bukowego, jakby nie chciał uwierzyć, ż e to on, a potem wydusił zał amują cym się gł osem: - Nic mi nie jest. Nic. Tylko jestem cholernie zmę czony...
*
To był a bardzo cię ż ka noc. Począ tkowo chcieli jak najszybciej oddalić się od toró w. Obawiali się, ż e ż andarmi zatrzymali pocią g i zorganizują poś cig. Uciekali wię c na przeł aj przez las. Noc był a gł ucha, przepastna, a ś nieg leż ał gł ę boki. Brnę li na oś lep, nie wiedzą c, doką d idą. Po godzinie morderczej ucieczki Lasak poczuł, ż e opuszczają go sił y. Skute rę ce krę pował y mu ruchy, a kajdanki gł ę boko wrzynał y się w przeguby. Wiatró wkę i rę kawice zostawił w pocią gu, wię c mró z dokuczał mu coraz bardziej. Zdawał o mu się, ż e kostnieje. Starał się dotrzymywać kroku tamtym dwó m, lecz co chwila potykał się w gł ę bokim po kolana ś niegu. Bukowy zauważ ył to pierwszy. Zaczekał na niego. - Jak się czujesz, Jasiek? - zapytał z obawą w gł osie. - Ej, pł ono... - odparł z wysił kiem. Ję drek ś cią gną ł swoje rę kawice, nasuną ł je na dł onie Lasaka. - Cholerne kajdanki - powiedział. - Ż eby moż na był o cię rozkuć. - To nic... ż eby tylko moż na gdzieś odpoczą ć. Jestem wypompowany. Nie daję już rady. - Jeszcze trochę, Jasiek... Jeszcze trochę. Bukowy chwycił go pod ramię. Lasak oparł się z ulgą. Ruszyli wolno. Szli jeszcze moż e pó ł godziny, aż napotkali polanę, a na jej skraju szopę, w któ rej tutejsi gó rale przechowywali siano. Bukowy obszedł ostroż nie szopę, a kiedy przekonali się, ż e nie grozi im niebezpieczeń stwo, wyrwał z drzwi skobel. Szopa po sam dach zawalona był a sianem. Wygrzebali wię c wielką dziurę, uł oż yli się ciasno obok siebie, narzucili na wierzch siana i tak dygocą c z zimna, zapadają c w kró tkie chwile snu, dotrwali do rana. O szarym ś wicie Bukowy pierwszy wygrzebał się z legowiska. Nał amał suchego chrustu i za szopą pod zwisami gał ę zi rozpalił ognisko. Grzali się w milczeniu. Antek Wichniewicz wyją ł z plecaka kawał wę gierskiej paprykowanej sł oniny. Kroił ją na grube plastry. Bukowy zgrabiał ymi rę kami ł amał czerstwy chleb. Lasak pochylił się nad ogniskiem, wysuną ł przed siebie skute, spuchnię te dł onie, jakby cał e ciepł o chciał zagarną ć dla siebie. - Bestyjo! - zaklą ł po gó ralsku. - Ż eby mieć chociaż pilnik. - Pilnikiem nie przepił ujesz tej stali - rzucił spokojnie Bukowy. - Za twarda. Wichniewicz nadział na patyk kawał ek sł oniny. Piekł ją chwilę nad ogniem. - Sł uchaj - zagadną ł ostroż nie. - Oddali ci pasek? - Oddali... Ale plecaka ani butó w nie mam. - Plecak się znalazł. Jest u Tokacza - uś miechną ł się Wichniewicz. W kilku zdaniach opowiedział mu historię zasypanego przez lawinę tajemniczego mę ż czyzny, a koń czą c zapytał: - Moż e ty wiesz, kto to był ten facet? Lasak wzruszył ramionami. - Czł owieku, chciał bym wiedzieć. Bo wtedy, kiedy wszedł em do domu Burycza, zdą ż ył em zobaczyć jego czarne pó ł buty i zaraz dostał em w ł eb, a jak się ockną ł em, nade mną stał a ta babina. - Roześ miał się i zaż artował: - Jak anioł, któ ry spadł z nieba. A ja był em bez butó w, nart, bez plecaka i wiatró wki. - I bez dokumentó w - dodał Bukowy. - Widać, ż e mu najbardziej zależ ał o na papierach. - Ja go rozumiem - wtrą cił Wichniewicz. - Facet miał nó ż na gardle, był bez wyjś cia. Każ dy z nas na jego miejscu zrobił by to samo. - No tak... - zamyś lił się Bukowy. - Jednego tylko nie mogę poją ć, dlaczego pchał się w gó ry. - A co miał robić? - zaś miał się Lasak. - Był a przecież obł awa. Uciekał. W gó rach najbezpieczniej. - Moż e to był ktoś z naszych. - powiedział Wichniewicz. - Polak... Uciekł z wię zienia i chciał się dostać do Zakopanego... Moż e... - urwał nagle i palcami zdją ł z patyka skwierczą cą sł oninę. - Zresztą trudno teraz dociec... Dziwna historia... I zdaje mi się, ż e nigdy nie rozwią ż emy tej zagadki. Jedli z wielkim apetytem, a gdy skoń czyli, Wichniewicz wycią gną ł z kieszeni mapę. Usiadł na pień ku, mapę rozł oż ył na kolanach i przyglą dał się jej w skupieniu. Nagle pokazał placem: - Zdaje mi się, ż e my tu gdzieś jesteś my... - Myś lisz? - zapytał Bukowy. - W każ dym razie na wschó d od toró w. Ile mogliś my zrobić kilometró w? - Niewiele... Szliś my najwyż ej dwie godziny... i w takim ś niegu. Pię ć, sześ ć... - Ja też tak myś lę - Wichniewicz tarł chwilę policzek. - Cholera, a do tych rozstajó w, gdzieś my się umó wili z Mikiem, jeszcze kawał drogi. Gdybyś my nawet... - To nie ma sensu - przerwał mu ostro Bukowy. - Co? - zdziwił się Wichniewicz. - No bo pomyś l - powiedział Ję drek z rozwagą. - Nie wiemy, czy Miko tam dojedzie. Przez cał ą noc padał ś nieg. Warunki jeszcze gorsze niż wczoraj. - Przecież umó wiliś my się z nim. Bę dzie czekał. - A jak nie dojedzie? To co wtedy? Wichniewicz zł oż ył mapę. - Wł aś nie, co wtedy? Do wę gierskiej granicy nie dojdziemy. Bukowy spojrzał na Lasaka. Ten unió sł lekko skute rę ce, rzucił z naciskiem: - Ja, bracie, nie rę czę za siebie. Wichniewicz z pasja trzepną ł mapę. - To co robić? - Jest tylko jedno wyjś cie - powiedział spokojnie Bukowy. - Do Polski... - dokoń czył za niego Lasak. - No jasne. Stą d do granicy jest blisko... i wszę dzie lasy i gó ry. A jak bę dziemy po drugiej stronie, to nie zginiemy.
- Gdzie jest teraz wasz syn? - Nie wiem. - Radzę wam nie kł amać, bo my tu wszystko o nim wiemy. No, przypomnijcie sobie. - Nie wiem - odparł a z uporem Bukowa. Kiedy poprzedniego dnia otrzymał a wezwanie do gestapo, pomyś lał a, ż e moż e zł apali Ję drka. Teraz wiedział a już, ż e tylko go poszukują. Doznał a uczucia ogromnej ulgi. Czł owieka, któ ry siedział naprzeciw niej, znał a z opowiadania. W Zakopanem nazywali go Willy Paluszek. Miał bowiem ucię ty mał y palec u prawej rę ki. Znany był wś ró d ludnoś ci Zakopanego jako najokrutniejszy oprawca z katowni w Pał ace. Pochodził podobno z Bielska, znał dobrze polski ję zyk, a podczas przesł uchań nie przebierał w sposobach wymuszania zeznań. Teraz na chwilę zajrzał do teczki, któ ra leż ał a przed nim na stole. - No - powiedział ostrzejszym gł osem - moż e sobie przypomnicie, kiedy był ostatni raz w domu? - W lipcu trzydziestego dziewią tego - odparł a bez zastanowienia. - Dostał kartkę do wojska i od tego czasu nie widział am go. Niemiec jeszcze raz zerkną ł do teczki. Na wierzchu leż ał telefoniczny raport z posterunku ż andarmerii sł owackiej w Lubotyniu. Sł owacy donosili o odbiciu eskortowanego do granicy wię ź nia. Z raportu wynikał o, ż e mię dzy stacjami Plawecz a Lubotyń dwó ch nieznanych osobnikó w wtargnę ł o do przedział u zarezerwowanego dla eskorty, sterroryzował o eskortują cych i wraz z odbitym wię ź niem zbiegł o w nieznanym kierunku. W tej samej teczce leż ał ró wnież raport komendanta posterunku policji w Popradzie, niejakiego Pawł a Hubla, ze stycznia ubiegł ego roku, donoszą cy o ucieczce Andrzeja Bukowego i Romana Buń dy z aresztu w Popradzie. Willy Tessler, wiedziony zawodową intuicją, skojarzył te dwa raporty. Nie był jednak pewny, czy w odbiciu wię ź nia pod Lubotyniem brał udział Bukowy. Dlatego wezwał do siebie jego matkę. Miał nadzieję, ż e jej zeznania wyjaś nią mu sprawę. Przenió sł wzrok z teczki na kobietę i uś miechną ł się kpią co. - Mó wicie, ż e w lipcu trzydziestego dziewią tego. To znaczy przed wojną? - Tak. Potem go już nie widział am. Tessler uderzył dł onią w blat stoł u. - Kł amiesz! Przed rokiem mó wił aś zupeł nie co innego... Sł uchaj, ty stara, któ ry raz jesteś u nas na przesł uchaniu? - Któ ry? To wy najlepiej wiecie. - Trzeci raz, a za każ dym razem mó wisz co innego. - Zawsze mó wię prawdę - powiedział a z niezł omnym uporem. Gestapowiec zacisną ł zę by, aż mu mię ś nie na twarzy zagrał y. - Ty, stara, radzę ci, ż ebyś się zastanowił a. Wiesz dobrze, ż e stą d nie tak ł atwo wyjś ć. Bukowa przechylił a lekko gł owę, skulił a się i powiedział a z udaną naiwnoś cią: - Panie, dyć nie wiem, o co wam chodzi? - Dobrze wiesz, dobrze wiesz, - uś miechną ł się zjadliwie. - I my wiemy, ż e w lutym zeszł e-go roku twó j syn był w domu. - W imię Ojca... - przeż egnał a się - pierwszy raz sł yszę. - I zł apali go wtedy w Popradzie razem z... - zerkną ł do papieró w - z Romanem Buń dą. Moż e wiecie, co się stał o z Buń dą? - Z Buń dą? No dyć ludzie mó wią, co Romek nie ż yje. - Ale twó j Andrzej ż yje... - Chwał a Bogu! - uniosł a rę ce ruchem peł nym dzię kczynienia i nagle zmienił a ton. Uś miechnę ł a się niemal chytrze i zapytał a niewinnie: - Panie, moż e wiecie, co się z nim stał o? Tessler zerwał się gwał townie, zacisną ł pię ś ci i staną ł przed nią peł en niepohamowanej wś ciekł oś ci. - Doś ć tej zabawy. My dobrze wiemy... Aresztowali go na Sł owacji, ale przedtem był u was w domu. Kobieta z jeszcze wię kszym mistrzostwem udał a zdumienie. - W imię Ojca... przecie wam mó wię, ż e go od wojny nie widział am i nie wiem, co się z nim dzieje. Nic innego powiedzieć wam nie mogę. - Doś ć! - przerwał jej gestapowiec. - Zaraz zobaczymy. - Nacisną ł umocowany pod blatem biurka dzwonek. - Zaraz zobaczymy - powtó rzył z kpią cym uś miechem. Bukowa zastygł a w zupeł nym bezruchu. Coś nią targnę ł o boleś nie. Pomyś lał a, ż e moż e Ję drka zł apali. Teraz przyprowadzą go tutaj albo przywloką zbitego. Tego najbardziej się obawiał a. Siedział a wię c w bolesnym odrę twieniu i niewidzą cymi oczami patrzał a na gestapowca. Ten przerzucał kartki w teczce Bukowego. Z jego warg nie schodził szyderczy uś mieszek. Naraz za drzwiami dał się sł yszeć ruch. Po chwili ktoś nacisną ł klamkę. W narastają cym lę ku Bukowa odwró cił a się ku drzwiom. W sercu poczuł a gwał towny iskurcz, a w gł owie paniczny zamę t. Przymknę ł a oczy, a kiedy je rozwarł a, w drzwiach zobaczył a gestapowca prowadzą cego starą gó ralkę. Nie poznał a jej. Twarz miał a bowiem zapuchnię tą, siną, a jej oczy tonę ł y w krwistych naciekach. Oprawca pchną ł kobietę na ś rodek pokoju. Tessler zwró cił się do Bukowej: - Przyjrzyj się jej dobrze - powiedział lodowatym gł osem. Bukowa uniosł a dł onie do twarzy. - Jezusie, zmił uj się... - wyszeptał a i wolno przeniosł a wzrok na tamtą. - Poznajesz ją? - usł yszał a twarde sł owa Tesslera. - Nie. - A znasz ją dobrze. To Ciuł aczowa z Wał owej Gó ry. Bukowa zachł ysnę ł a się wł asnym oddechem. - Jezusie... Wł adzia... Ciuł aczowa stał a jak posą g. Nawet nie drgnę ł a. Tylko jej oczy peł ne niewysł owionej mę ki bł ysnę ł y na chwilę ż ywszym blaskiem, a potem nagle przygasł y. Tessler skiną ł gł ową w stronę oprawcy. - Wyprowadzić - rzucił po niemiecku. Tamten chwycił Ciuł aczowa za ramię i pchną ł w stronę drzwi. Bukowa znowu zakrył a dł oń mi oczy. - No... powiedział Tessler, bę bnią c palcami o krawę dź biurka. - Nie poznał aś jej. I ciebie nie poznają, jeż eli nie wyś piewasz nam wszystkiego. Ostatni raz pytam, gdzie jest twó j syn? Bukowa oderwał a dł onie od twarzy. - Ró bcie ze mną co chcecie, a ja wam nic innego nie mogę powiedzieć. - Uniosł a lekko gł owę i spojrzał a prosto w oczy gestapowca. Twarz jego zniekształ cił gwał towny skurcz gniewu. - Nic wię cej nie macie mi do powiedzenia? - Nic. - To zobaczymy! - wrzasną ł i nacisną ł guzik dzwonka. Po chwili w drzwiach zjawił się ten sam oprawca, któ ry przyprowadził Ciuł aczowa. Staną ł wyprę ż ony. Bukową na jego widok ogarnę ł a dziwna sł aboś ć. Patrzał a chwilę na jego pł aską twarz, wą skie usta i oczy pozbawione blasku. Pomyś lał a, ż e on wł aś nie bę dzie ją torturował. Tessler uderzył lekko pię ś cią w stó ł. - No, Bukowa, zastanó wcie się, bo nie mamy czasu. Kobieta wyprostował a się, jakby pod wpł ywem lę ku poczuł a przypł yw nowych sił. - Sł uchajcie - powiedział a z godnoś cią - nic innego nie mogę wam powiedzieć. Zrozumcie, ja sama został am z Broń cią. Gdyby Ję drek był w domu, tobym go zatrzymał a. Bo pomyś lcie tylko... mó j chł op nie ż yje... My same w domu, roboty huk. Kto ma wedle pola chodzić, kto ma gnó j rozkidywać... Panie; już mi ż ycie zbrzydł o. Sił już nie mam... - Nagle spojrzał a na gestapowca. W jego oczach spostrzegł a bł ysk zainteresowania. Pomyś lał a, ż e moż e go przekona i zaczę ł a umyś lnie mó wić po gó ralsku: - Jo tu rę ce zdzirom, a mó j Ję drek po Sł owacji się wł ó cy! Pockoj, Ję druś! Pockoj! - uniosł a zaciś nię tą pię ś ć. - Kie wró cis doma, to dostanies po kufie... - Genug! - przerwał jej po niemiecku Tessler. Jednym szarpnię ciem wyrwał z notesu bloczek i poś piesznie coś zapisał. Naraz przenió sł wzrok na Bukową: - Sł uchajcie, tym razem wam się udał o. Ale bę dziecie codziennie meldować się o dziesią tej. Codziennie, rozumiecie? Bukowa z ulgą pokiwał a gł ową. - No dyć... I wicie, panie, jaki to syn! Zamiast matce pomó c, to się po ś wiecie wł ó czy. Jo bym go po kufie sprał a - ję ł a pomstować po gó ralsku, lecz gestapowiec przerwał jej ostro. - Doś ć tego! Codziennie o dziesią tej - wrzasną ł i zniecierpliwionym ruchem wskazał drzwi. - Raus! Kobieta ruszył a ku drzwiom. Miał a wraż enie, ż e oprawca, któ ry wcią ż jeszcze tkwił przy drzwiach, zatrzyma ją. Szł a wolno, nogi się pod nią uginał y. Minę ł a wreszcie czarny mundur i odetchnę ł a z ulgą.
|
|||
|