Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ DRUGA 5 страница



- Dobrze, ż e pan przyszedł. Został o jeszcze pó ł butelki szampana...

Rudi czkną ł gł oś no, patrzał chwilę nieprzytomnymi oczami. Nagle jego wysoka postać przeł a­mał a się i bezwł adnie opadł a na fotel. Stolfe pod­biegł do niego, chciał go podź wigną ć, lecz tam­ten cał ym cię ż arem przelał mu się przez rę ce.

- Napijmy się za Wiedeń - mamrotał koł y­szą c się na chwiejnych nogach.

Stolfe wyprostował się, spojrzał chł odno.

- Na dzisiaj już dosyć. Jesteś my wszyscy po­rzą dnie zmę czeni.

Wichniewicz zanió sł się ś miechem.

- Jak dosyć, to dosyć - wysą czył resztę szam­pana i z ulgą odstawił kieliszek. - W takim razie, dobrej nocy... Mam nadzieję, ż e jutro spotkamy się na ś niadaniu.

- Wą tpię - powiedział Stolfe z naciskiem - bo my bardzo wcześ nie wyjeż dż amy.

Wichniewicz uczynił okrą gł y gest rę ką, jak gdy­by zaznaczył, ż e bardzo ż ał uje, a potem bez sł o­wa wycofał się do drzwi. Czuł na sobie przenikli­we, chł odne spojrzenie Niemca.

Kiedy znalazł się na korytarzu, zrozumiał, ż e pokonał pierwszą, moż e najtrudniejszą przeszkodę. Cał y korytarz przemierzył spokojnym krokiem, dopiero na schodach ruszył ostrzej. Zbiegł szybko do hallu.

Ś wiatł a był y pogaszone, tylko w recepcji palił a się ocieniona zielonym kloszem lampa. W jej ś wietle twarz ł ysego portiera przypominał a obli­cze wynurzają cego się z mę tnej wody topielca. Wichniewicz podszedł do niego energicznym kro­kiem. Zapytał ostro po niemiecku:

- Gdzie tu jest wojskowe wię zienie?

 


 

Na ś cianie wisiał a podobizna szefa pań ­stwa, księ dza Tiso, i godł o pań stwowe Sł owacji. Ksią dz Tiso spoglą dał niemal dobrodusznie, jak wiejski proboszcz. Nie pasował do tej surowej iz­by ani ponurego wejrzenia oficera, któ ry stał za wielkim biurkiem.

Wichniewicz do tej pory nie mó gł zrozumieć, w jaki sposó b udał o mu się tu dostać?

Jeden telefon z budki telefonicznej... Powiedział wtedy ostrym, dobrze dobranym gł osem, ż e jest z wiedeń skiego gestapo i chciał by się natychmiast widzieć z oficerem dyż urnym. Kiedy zajeż dż ał przed bramę wię zienną ukradzionym spod hotelu niemieckim samochodem, czekał już na niego pod­oficer. Niemieckie znaki rejestracyjne zrobił y swo­je; nawet go nie wylegitymowano. Miał moż noś ć stwierdzić, jak daleko i jak skutecznie się gają wpł ywy Niemieckiej Rzeszy.

Oficer miał posę pne oblicze. Był zalę kniony.

- Proszę, niech pan siada, panie Sturmfü hrer Dö pler - sztywnym ruchem wskazał na krzesł o.

Wichniewicz nie skorzystał z propozycji.

- To pan jest oficerem dyż urnym? - zapytał po niemiecku.

- Nie, panie Sturmfü hrer... Jestem prokurato­rem do spraw specjalnych. Oficer dyż urny nie zna niemieckiego. Sprowadzili mnie tutaj specjalnie dla pana - dodał z odcieniem wymó wki.

- Przepraszam - rzucił sucho Wichniewicz.

- Ale to bardzo poważ na sprawa. - Przeszył go przenikliwym spojrzeniem i nagle zapytał niemal krzyczą c: - Czy są tu u pana Polacy?

Oficer cofną ł się, jakby zaskoczony tym tonem, lecz wnet się opanował.

- Wolał bym jednak - powiedział z namysł em - ż eby pan wpierw wyjaś nił, w jakim celu...

- Dobrze - przerwał mu gwał townie Wich­niewicz. - Specjalnie przyjechał em z Wiednia w tej sprawie. Poszukujemy pewnego Polaka, któ ­ry wymkną ł się naszym straż nikom na granicy sł o­wackiej. Szedł na Wę gry z bardzo waż ną misją. Do Budapesztu jednak nie doszedł. Istnieje wię c przypuszczenie, ż e został zł apany na Sł owacji...

- Ciekawe - oficer uś miechną ł się ską po. - A ską d pan ma takie informacje?

- To przypuszczenie.

- W takim razie, dlaczego szuka go pan wł aś ­nie w naszym wię zieniu?

Wichniewicz wyczuł, ż e popeł nił jaką ś nieos­troż noś ć. Zaryzykował wię c i powiedział jeszcze ostrzej:

- Po drodze wstą pił em do Popradu. Wasi lu­dzie poinformowali mnie, ż e w ubiegł ym tygo­dniu aresztowali pewnego Polaka i wysł ali go do was.

Oficer tarł chwilę osypaną rudawym wł osem dł oń.

- To się zgadza...

- Czy mó gł bym go zobaczyć? - zapytał Wich­niewicz, nie chcą c dopuś cić go do gł osu.

- Przepraszam, a jak się tamten nazywał? Wichniewicz zawahał się. Chciał powiedzieć - Plavy, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i chwilowe zmieszanie pokrył wybuchem gniewu.

- Przecież mó wię panu, ż e chcę go zobaczyć. Znam go, bo go przesł uchiwał em.

- W Wiedniu? - dociekał tamten podejrzli­wie, a na jego cienkich wargach zaigrał ką ś liwy uś mieszek.

- Nie... w Zakopanem. Gdyby to był a bł aha sprawa, to, pan sam rozumie, nie fatygował bym pana w nocy. Wię c - napią ł gł os aż do krzyku - czy mó gł bym go teraz zobaczyć?

Tamten rozł oż ył rę ce nieco faryzeuszowskim gestem.

- Pan wybaczy, panie Sturmfü hrer Dö pler, ale ja muszę kierować się wskazó wkami swoich zwierz­chnikó w. U nas do tej pory nie był o takiego pre­cedensu.

- Wię c pan odmawia?

- Przepraszam pana, ale...

- W takim razie - zaryzykował Wichniewicz - proszę mnie poł ą czyć z Bratysł awą...

Oficer zbladł nieco, a jego oczy zmatowiał y. Wolnym ruchem poł oż ył dł oń na sł uchawce.

- Czy to konieczne? - zapytał niepewnym gł o­sem, w któ rym Wichniewicz doszukał się wahania.

- Tak - powiedział nieco ciszej, lecz sta­nowczo - ż ą dam, ż eby pan dał mi zobaczyć tego wię ź nia.

Oficer tym samym niepewnym ruchem oderwał rę kę od sł uchawki.

- Jeż eli panu tak bardzo zależ y - wzruszył ramionami i energicznym krokiem ruszył do drzwi. Otworzył je jednym szarpnię ciem. - Plutonowy! - zawoł ał w gł ą b korytarza. - Przyprowadź cie tego z separatki.

Wracają c do biurka napotkał szydercze spojrze­nie Wichniewicza. Opuś cił nieco gł owę i nie patrzą c mu w oazy podsuną ł krzesł o.

- Proszę, niech pan siada... Widzi pan, niepo­trzebnie się pan denerwuje. My i tak zł apanych na granicy Polakó w odsył amy wam do Generalnej Guberni.

Wichniewicz wycią gną ł paczkę niemieckich pa­pierosó w, któ re zdą ż ył zgarną ć ze stolika w hotelu " Vyhorlat". Poczę stował oficera.

- Wiem - powiedział - ale w tym wypadku bardzo nam zależ y na czasie.

- I niepotrzebnie niepokoi się pan - rzucił pojednawczo. - Tego, któ rego pan za chwilę zo­baczy, przekaż emy wam jutro na stacji w Lubotyniu.

Wichniewicz zacią gną ł się gł ę boko papierosem. Miał takie wraż enie, ż e dł uż ej już nie wytrzyma wzrastają cego napię cia. Chciał się nieco uspokoić, zyskać na czasie.

W poś piechu kojarzył nasuwają ce się myś li: " Lubotyń... to stacja graniczna na linii do Muszy­ny i Nowego Są cza. Co się stanie, jeż eli zdą ż ą Lasaka oddać w rę ce Niemcó w? Moż e zaż ą dać wy­dania wię ź nia? Nie... to niemoż liwe. Jak się za­chować, kiedy Lasak tu wejdzie?... " Wolnym kro­kiem przemierzał izbę. Starał się uporzą dkować tok myś li.

Oficer siedział sztywny i nadą sany za biurkiem. Spod pochylonego czoł a wnikliwie obserwował nieoczekiwanego goś cia.

Wichniewicz zatrzymał się przed nim.

- A gdyby się okazał o, ż e to wł aś nie ten, któ ­rego szukamy, czy wtedy moglibyś cie przekazać go nam bezpoś rednio?

Oficer zabę bnił palcami na krawę dzi stoł u.

- W takim wypadku musielibyś my zwró cić się do Bratysł awy.

- Aha... rozumiem - przytakną ł gł ową, a w myś li dodał: " Nie ma co marzyć o wycią gnię ciu go z tych muró w" - a potem nagle ostro zapytał: - Odwozicie go samochodem?

- Niestety, pocią giem, bo na drogach zaspy.

- Tak, rozumiem...

- Już nawet zawiadomiliś my wasz posterunek graniczny w Leluchowie.

W korytarzu dał y się sł yszeć cię ż kie kroki. Po chwili ktoś pchną ł drzwi, a w progu ukazał się La­sak z ż andarmem.

Wichniewicz był przygotowany na to spotka­nie, a jednak coś nim targnę ł o. Doznał takiego uczucia, jakby go ktoś ugodził kamieniem. La­sak szedł ze spuszczoną gł ową. Czoł o miał prze­wią zane brudnym bandaż em. Twarz siną od bi­cia, oczy podpuchnię te. Nagle unió sł gł owę i wte­dy ich spojrzenia spotkał y się i starł y. Lasak za­chł ysną ł się powietrzem, lecz nie drgną ł, tylko na dnie jego ź renic zapalił o się bezgraniczne zdu­mienie.

- Nie, to nie ten - rzucił Wichniewicz zawie­dzionym tonem.

Oficer odetchną ł z ulgą.

- To się pan, panie Sturmfü hrer, niepotrzeb­nie fatygował. - Potem skiną ł rę ką na plutono­wego: - Wyprowadzić.

Lasak jeszcze raz spojrzał na Wichniewicza ocza­mi bł agają cymi o pomoc. Wnet jednak z rezygna­cją opuś cił gł owę. Odszedł.

Wichniewicz z udanym gniewem trzepną ł dł o­nią w dł oń.

- Widzi pan, jaka ta nasza sł uż ba... Jechał em tyle kilometró w, ż eby się przekonać, ż e to nie ten... Jutro muszę być w Bań skiej Bystrzycy. - Ener­gicznym ruchem unió sł rę kę. - Heil, Hitler!

Chciał wyjś ć, lecz prokurator zatrzymał go po­wś cią gliwym gestem.

- Przepraszam, to tylko formalnoś ć, muszę je­dnak wcią gną ć do ksią ż ki sł uż bowej pań skie per­sonalia.

Wichniewicz na mgnienie oka zawahał się. Wnet jednak peł nym nonszalancji ruchem się gną ł do kieszeni po legitymację, lecz jej nie wyją ł, tylko powiedział ostro:

- Już panu mó wił em, Sturmfü hrer Rudolf Dö pler.

Oficer wolno przysuną ł gruby zeszyt, wyją ł z kieszeni pió ro.

- To już wiem - i nagle rzucił pió ro, a rę ­kę wycią gną ł po legitymację ruchem, któ ry mó gł ­by się wydawać zaproszeniem do pozostania na miejscu. - Muszę zameldować szefowi o pań skiej wizycie.

Wichniewicz cisną ł mu legitymację na stó ł. Ten rozł oż ył ją starannie, przygł adził dł onią i dł uż ­szą chwilę przyglą dał się fotografii. Nagle zł oż ył szybko legitymację, a na jego zmę czonej twarzy ukazał się nic nie znaczą cy uś miech. Podał legity­mację Wichniewiczowi i powiedział:

- Nieco inaczej wyglą da się w mundurze.

 

*

 

Przez branie przejechał bardzo wolno. W sno­pach reflektoró w widział straż nika w ogromnym koż uchu i podoficera stoją cego na bacznoś ć jak na paradzie wojskowej. I nagle doznał uczucia przedziwnej lekkoś ci. Skrę cił w toną cą w ś niegu ulicę... Obejrzał się za siebie. W krę gu padają ce­go z latarni ś wiatł a zamykał a się cię ż ka brama, niby dwa skrzydł a siadają cego ptaka. Dopiero wte­dy dodał gazu. Wó z pomkną ł cicho. Pruł koł ami aksamitną mię kkoś ć spadł ego ś niegu. W szeleś cie opon był o coś koją cego.

Zatrzymał się w bocznej ulicy, obok hotelu. Chciał sprawdzić, czy nikt nie krę ci się przed wejś ciem. Hotel toną ł w zupeł nej martwocie. Tyl­ko z hallu przeciekał o nikł e ś wiatł o. Wprowadził wię c wó z na to samo miejsce, z któ rego go zabrał. Kluczyki zostawił w stacyjce, a legitymację Dö plera wepchną ł pad schowek przy kierownicy. I dopiero gdy odchodził spod hotelu, poczuł, ż e wali się na niego zmę czenie. Szedł jednak szyb­kim krokiem, jak spó ź niony przechodzień. Przed oczami wcią ż widział zbiedzoną twarz Jaś ka Lasaka i jego peł ne bolesnego zdziwienia spojrzenie. I myś lał tylko o jednym - jak zorganizować od­bicie przyjaciela.

 


 

- To nie bę dzie ł atwa sprawa - po­wiedział Miko.

Pili w poś piechu gorą cą kawę, któ rą przyniosł a im milczą ca gospodyni.

- Do Lubotynia odchodzą dwa pocią gi. Jeden o sió dmej pię tnaś cie, drugi po poł udniu, o czter­nastej trzydzieś ci pię ć. Nie wiem, któ rym go prze­wiozą. - Wichniewicz mię dzy jednym a drugim ł ykiem kawy wrzucał do plecaka porozwieszane na krzesł ach rzeczy.

Bukowy wzruszył nerwowo ramionami.

- To nie najważ niejsze... Moż na przecież przy­pilnować na dworcu. Grunt, ż eby nie był o duż ej eskorty.

- Jeż eli się nie mylę - dodał Miko - to wię ź nió w przewoż ą w osobnych przedział ach. Cza­sem nawet potrafią opró ż nić z pasaż eró w cał y wagon.

- No to co? - zniecierpliwił się Wichniewicz. - W tej chwili nie moż emy wiedzieć, jak tym zastanawiać. Grunt, ż e w ogó le coś wiemy, tym zastanawiać. Grunt, ż e w ogó le coś wiemy. Musimy przede wszystkim zdecydować, gdzie go odbijemy. - Wycią gną ł z kieszeni pomię tą ma­pę. Rozł oż ył ją starannie, przygł adził dł onią: - Tu jest Preszó w, a tu Lubotyń i granica. Tu, mię ­dzy Plaweczem a Lubotyniem, jest najdł uż szy od­cinek bez przystankó w... I do tego lasy. Zdaje mi się, ż e to bę dzie najlepsze miejsce.

Bukowy krę cił z pową tpiewaniem gł ową.

- A mnie się zdaje, ż e trudno ustalać miejsce. To przecież wszystko zależ y od sytuacji.

- Pię knie - uś miechną ł się Wichniewicz - ale Miko musi wiedzieć, w któ rą stronę ma jechać i gdzie na nas czekać,

Miko pochylił się nad mapą. Palcami tarł w za­kł opotaniu ucho.

- No dobrze - rzekł 2 namysł em - maż emy się umó wić, ale jak ja tam dojadę, kiedy sami mó wiliś cie, ż e zaspy? A to przecież cholernie da­leko.

Wichniewicz rozł oż ył rę ce.

- Trudno, musimy pró bować. No bo jak wy­obraż acie sobie nasz powró t? Przypuś ć my, ż e uda­ł o nam się odbić Lasaka. I co dalej? Przecież na najbliż szej stacji zaalarmują, wszystkie posterunki. Zaczną szukać... A w taką zimę nieł atwo ucie­kać.

- A potem pchać się przez cał ą Sł owację do granicy wę gierskiej - dodał Bukowy. W jego gł osie zabrzmiał a minorowa nuta. - Wiecie do­brze, ż e lubię ryzykować...

- Kto z nas nie ryzykuje? - przerwał mu Mi­ko. - Ja mogę jechać w stronę Lubotynia, ale co bę dzie, jak stanę w zaspach...

Zamilkli. Zrobił o się cicho. Za oknem był o je­szcze ciemno. W izbie pł onę ł a sł aba ż aró wka. Spod sufitu mż ył a bladym ś wiatł em na zasę pio­ne i zmę czone twarze. Pierwszy odezwał się Ję ­drek Bukowy:

- Co my tak tutaj stoimy jak na pokucie? Ni­czego mą drzejszego nie wymyś limy.

- No jasne - uś miechną ł się Miko. - Ja zaryzykuję. Umó wmy się na skrzyż owaniu dró g pod Lubotyniem - pokazał palcem na nikł e kreski na mapie. - Znam to miejsce. Kiedyś odwoził em tam jednych z Kież marku na polowanie. Jest tam kapliczka, a dalej, moż e o pó ł kilometra, leś niczó w­ka. Umó wmy się przy kapliczce.

- A kiedy tam bę dziecie? - zapytał Wichnie­wicz gł osem, w któ rym wyczuwał o się niepew­noś ć.

- To zależ y, któ rym pocią giem zabiorą Lasaka. Jeż eli rannym, to moż e zdą ż ę na wieczó r, a jak popoł udniowym, to na jutro rano.

- Tak... to jedyne wyjś cie - powiedział w za­myś leniu Wichniewicz.

Bukowy zarzucił plecak na ramiona.

 

*

 

Do rannego pocią gu nie przywieziono Lasaka. Musieli wię c czekać aż do pó ł do trzeciej. Niepo­koili się, czy wł adze wię zienne nie zmienił y pla­nu i nie postanowił y wysł ać Lasaka do granicy karetką wię zienną? Te godziny przeż yli w wiel­kim napię ciu.

Przed drugą byli znowu w okolicach dworca. Wichniewicz obawiał się, by po nocnym nalocie w wię zieniu nie rozpoznali go. Ukrył się w nie­wielkiej kawiarni obok placu dworcowego; Miko zają ł stanowisko w zaparkowanym samochodzie. Bukowy bez przerwy krą ż ył mię dzy poczekalnią, gł ó wną halą dworcową i placem.

Pię tnaś cie po drugiej na placu pojawił a się na­gle karetka wię zienna. Pierwszy spostrzegł ją sie­dzą cy w samochodzie Miko. Niezdarna buda zato­czył a szerokie koł o i zatrzymał a się z boku, przy wejś ciu do przechowalni bagaż u. Po chwili wy­skoczył z niej mę ż czyzna w cywilnym ubraniu. Okrą ż ył samochó d, otworzył kluczem tylne drzwiczki i czekał, aż wyprowadzą wię ź nia.

W tym momencie spostrzegł ich ró wnież Buko­wy. Zbliż ył się wolno do karetki. Najpierw uj­rzał ż andarma z karabinem przewieszonym przez przegub rę ki, a potem... Tak, to był Jasiek Lasak. Wyszedł lekko przygarbiony, z gł ową wtuloną mię dzy uniesione bezradnie barki, ze skutymi rę ­kami. Bukowy podszedł jeszcze bliż ej. Lasak roz­glą dał się, jak gdyby kogoś szukał. Naraz drgną ł. Zobaczył Ję drka. Zamienili tylko jedno kró tkie spojrzenie i Bukowy miną ł karetkę...

W tej samej chwili Miko wyszedł z samochodu. Z wł aś ciwym mu spokojem wolno zamykał drzwi­czki. Zatrzasną ł je w chwili, gdy tamci ruszyli w stronę bocznego przejś cia. Wtedy wł oż ył klu­czyki do kieszeni i ruszył za nimi. Widział wy­raź nie tamtych trzech, jak szli przyspieszonym krokiem. Minę li halę z kasami bagaż owymi, prze­szli przez wą ski korytarz i znikli za wahadł owy­mi drzwiami.

Na peronie był o już tł oczno; Miko zgubił ich na chwilę z pola widzenia, lecz gdy odnalazł tor, z któ rego odchodził pocią g do Lubotynia, wył us­kał ich spoś ró d cisną cych się ludzi. Cywil szedł przodem, za nim Lasak, a na koń cu uzbrojony konwojent. Przeciskali się bokiem. Cywil rozgar­niał energicznie ludzi, a ci na widok skutego wię ź nia i ż andarma z karabinem rozsuwali się w milczeniu. Wreszcie doszli do pierwszego wa­gonu za parowozem. Wspię li się na stopnie...

Chwilę pó ź niej Ję drek Bukowy wchodził do kawiarni. W ką cie pod oknem zobaczył Wichniewicza ukrytego za pł achtą gazety. Skiną ł mu od drzwi. Ten wstał bez sł owa. Ubrał się szybko. Za chwilę wychodzili już na ulicę.

- Dobra jest - rzucił Ję drek już za drzwiami.

- Jeden konwojent i jeden tajniak w cywilu. Wichniewicz skiną ł gł ową. Podał mu bilet, któ ­ry rano kupił na dworcu.

- Tak jak umó wione. Jedziemy w tym samym wagonie, ale oddzielnie. Za Plaweczem zał oż ę szalik na szyję. To bę dzie znak, ż e zabieramy się do roboty.

- Tak jak umó wione - powtó rzył Ję drek.

Do peronu nie zamienili ani sł owa. Dopiero gdy zobaczyli Mika, Wichniewicz zbliż ył się do niego, wycią gną ł papierosa, tamten podał mu ognia.

- Pierwszy wagon za parowozem - powie­dział wyraź nym szeptem.

- W porzą dku... A ludzie są w wagonie?

- Tak... Oni zaję li tylko jeden przedział. Trzy­majcie się.

- Trzymaj się, stary! I postaraj się dojechać

- Wichniewicz zacią gną ł się gł ę biej papierosem i ruszył w kierunku parowozu.

Bukowy szedł kilka krokó w za nim.

 

*

 

Pocią g ruszył ospale. Zachybotał o wagonem, zadzwonił y bufory, koł a zastukał y na spoiwach szyn, a w oknie w zwolnionym tempie przesuwał się mglisty krajobraz: zwał y wę gla, wież a ciś nień, czerwone wagony towarowych pocią gó w... Dalej już pola i domy w kę pach nagich drzew.

Lasak patrzył chwilę na puste pola, na wzgó rze wznoszą ce się ł agodnie stopniami cienistych miedz. Na wzgó rzu rosł o kilka ś wierkó w. Widać je był o na tle sinieją cego nieba. Przypominał y zakapturzonych pokutnikó w klę czą cych w gł ę bo­kim ś niegu.

Pocią g rozpę dził się, szyny zadzwonił y weselej. W tym wzmagają cym się rytmie wię zień znajdo­wał ulgę, lecz do tej pory nie mó gł zrozumieć, jak to się stał o, ż e towarzysze odnaleź li go w preszowskim wię zieniu. Kiedy w nocy w izbie ko­mendanta zobaczył Wichniewicza, był tak zasko­czony, ż e zrodził o się w nim podejrzenie: moż e Antek pracuje z Niemcami, moż e wł aś nie przez niego oddają go w rę ce gestapo? Jednak poja­wienie się na dworcu Ję drka Bukowego rozwiał o wszelkie wą tpliwoś ci. Teraz już wiedział, ż e chcą go odbić.

Spojrzał na cywila, któ ry leniwym ruchem wy­cią gną ł z kieszeni kurtki papierosy. Tamten, jak gdyby wyczuł, czego pragnie, podsuną ł mu pu­deł ko.

- Zapal - powiedział szorstko.

Lasak unió sł skute rę ce. Cywil z zakł opotaniem wył uskał szybko papierosa i wsuną ł mu go mię ­dzy wargi. Potem poczę stował ż andarma.

- Nie palę. Od miesią ca nie palę - wyjaś nił ż andarm bezbarwnym gł osem. - Ż ona powiedzia­ł a, ż e dł uż ej nie wytrzyma, bo cał e noce kaszla­ł em - wyjaś nił na usprawiedliwienie.

Cywil uś miechną ł się nikle. Podał Lasakowi ognia. Ten zacią gną ł się dymem, lecz papieros mu nie smakował. Unió sł skute dł onie do ust, ują ł papierosa mię dzy palce, rozejrzał się, gdzie by go zgasić. Cywil spojrzał gniewnie, jak gdyby chciał go skarcić. Po chwili wyrwał mu papierosa, rzu­cił na podł ogę i z wś ciekł oś cią zdusił butem.

- Niemieckie lepiej ci bę dą smakował y - po­wiedział z nutką pogró ż ki.

Lasak milczał. Przymkną ł na chwilę oczy, ż eby opanować atakują ce go drż enie. Nie wiedział, czy drż y z zimna, czy ze wzrastają cego podniecenia, ale czuł, ż e cał y dygoce i zimny pot wystę puje na rozpalone czoł o. I wiedział, ż e za chwilę zacznie szczę kać zę bami. Zastanawiał się chwilę, co Ję ­drek i Wichniewicz mają zamiar zrobić, przypu­szczał bowiem, ż e jadą w tym samym wagonie. Nie widział ich jeszcze, miał jednak takie wra­ż enie, ż e ktoś stale przechodzi pod zasł onię tymi szczelnie drzwiami i wpatruje się uporczywie, jakby chciał przenikną ć wzrokiem przez brudne firanki. Moż e czekają, ż eby dał im jakiś znak... Postanowił za wszelką cenę wyjś ć z przedział u. Poruszył się wię c nerwowo i nagle Wstał.

Cywil poderwał się gwał townie.

- Co robisz?

- A nic... - odparł spokojnie Lasak. - Ja tylko za potrzebą.

- To nie miał eś czasu w wię zieniu? Lasak wzruszył bezradnie ramionami.

- Nie miał em.

Tajniak ż achną ł się gniewnie, jakby chciał go uderzyć, lecz wnet opuś cił rę ce i skiną ł na ż an­darma.

- Wyprowadź cie go. Tylko uważ ajcie! Ż andarm dź wigną ł się ocię ż ale. Karabin, któ ry do tej pory trzymał mię dzy kolanami, przewiesił przez zgię te ramię i pierwszy otworzył drzwi. Cywil wyprzedził ich. Staną ł w otwartych drzwiach.

W korytarzu trzej podpici ż oł nierze raczyli się wó dką. Za nimi na owinię tym w zielony brezent toboł ku siedział a drzemią ca chł opka. Z lewej, za drzwiami prowadzą cymi na platformę, stał rosł y mę ż czyzna w narciarskim stroju. Cywil pchną ł te drzwi i gł osem nie znoszą cym sprzeciwu zwró ­cił się do nieznajomego.

- Przejdź cie do korytarza.

Tamten schylił się. Wolnym ruchem podnió sł z podł ogi plecak i nie spieszą c się przedefilował przed otwartymi drzwiami. Lasak poznał Buko­wego.

Ję drek rzucił mu spokojne spojrzenie, jak gdy­by chciał powiedzieć: " jeszcze nie pora", przecis­ną ł się mię dzy ż oł nierzami i staną ł pod oknem przy drzemią cej babinie.

Ż andarm pchną ł wię ź nia.

- No jazda!

 

*

 

Pocią g pią ł się pod gó rę. Lokomotywa praco­wał a cię ż ko, jakby jej brakł o oddechu. Zdawa­ł o się, ż e to masa rozdygotanego ż elastwa przebi­ja się wolno przez ś cianę z mgł y i ś niegu. Za zapoconymi szybami panował już mrok.

W wagonie zrobił o się luź niej; po drodze wy­siadł a już czę ś ć pasaż eró w, pozostawiają c w prze­dział ach pł achty rozrzuconych gazet, zmię te pa­piery po jedzeniu, zapach wilgotnych okryć i ko­ż uchó w. Został o jeszcze trzech pijanych ż oł nierzy i babina siedzą ca na owinię tym w brezent to­boł ku.

Kobieta tkwił a na korytarzu jak kwoka na swoim gnieź dzie. Drzemał a z gł ową opadają cą na piersi. Tylko od czasu do czasu, kiedy się ocknę ­ł a, otwierał a szpary zaspanych oczu i cichym gł o­sem pytał a ż oł nierzy, czy to już Plawecz?



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.