|
|||
CZĘŚĆ DRUGA 4 страница- Miał eś narty i plecak? - zapytał a z niedowierzaniem. Chwilę rozglą dał a się po pustych ką tach, jak gdyby chciał a mu pomó c w daremnym poszukiwaniu. Mę ż czyzna nie odpowiedział. Rę kami obją ł zakrwawione czoł o. Ję kną ł gł oś no. Kobieta poł oż ył a dł oń na jego ramieniu. - Cicho, synu... cicho... Zaraz pó jdę do leś niczó wki. Niech zadzwonią po doktora. - Nie! - zaprotestował gwał townie. - Nie potrzeba doktora. - Synu - pokiwał a litoś ciwie gł ową - przecie ty ledwo zipiesz. Domarzł eś pewno... domarzł eś. - I nagle z zaciekawieniem spojrzał a na jego stopy w grubych weł nianych skarpetach. - A kto ci zabrał buty? Nieznajomy z ogromnym wysił kiem usiadł pod ś cianą i z wyrazem zdumienia przypatrywał się swym stopom. - Buty też... westchną ł - wiatró wkę. - Wszystko ci zabrali - wyszeptał a z ż alem kobiecina. - Co ty teraz zrobisz? Mę ż czyzna przyjrzał się jej uważ niej, jak gdyby dopiero teraz zrozumiał swe poł oż enie. Naraz zł apał ją za ramię. - Sł uchajcie... ja z Polski... Powiedzcie, czy moż ecie mnie zabrać do siebie? - Z Polski? - wyszeptał a zalę kniona. Nagle jej zmię ta, poszarzał a twarz rozpł ynę ł a się w ł agodnym uś miechu. - Przecie nie mogę cię zostawić na tym mrozie. Chodź, to się u mnie zagrzejesz.
*
Kobieta baczniej przyjrzał a się Bukowemu. - To wy jego szukacie? - Tak - rzucił poś piesznie. - Powiedzcie, co się z nim stał o? - Taki był biedny, taki zmarznię ty i obolał y, ż e mi się pł akać chciał o... - Ale co potem? - przynaglił ją ostrym gł osem. - Potem... - uś miechnę ł a się ł agodnie. - Chł op był z niego zdrowy i mocny. Po dwó ch dniach chciał już wyrywać, ino, panie, został bez butó w, bez niczego... Bukowy chwycił ją za kruche ramię. - Gdzie on teraz jest? - W imię Ojca - przeż egnał a się pospiesznie - a ską d ja mogę wiedzieć? Przenocował am go wtedy, nakarmił am, a na drugi dzień dał mi pienią dze i powiedział: " Idź cie do Ł omnicy, kupcie mi narciarskie buty i wiatró wkę ". Butó w nie był o, ale wiatró wkę to mu przyniosł am. - Jaką? - Taką zieloną. - Na pewno zieloną? - Mó wię wam, ż e zieloną. No i kapce... - Kapce - zawoł ał uradowany i w tej samej chwili pomyś lał, ż e Jasiek Lasak ż yje. To przecież on był u Kornego i sprzedał mu zł oty medalik z ł ań cuszkiem. Był tak radoś nie zaskoczony, ż e chciał uś cisną ć kobiecinę. Ta jednak odsunę ł a się o pó ł kroku. - Panie, co wy się tak dziwicie, ż e mu kupił am kapce? - To dobrze, dobrze - uspokoił ją. - Powiedzcie, czy on nie mó wił wam, kto go wtedy napadł? Kobiecina wzruszył a ramionami. - Sam dobrze nie wiedział. Jak wchodził do tego domu, dostał w ł eb i dopiero wtedy się ockną ł, kiedy ja przyszł am.
Horny nie spodziewał się powtó rnej wizyty Bukowego. Na gł os dzwonka wychylił się zza kotary i gdy ujrzał kuriera, cofną ł się, jakby zobaczył widmo. Jego drobna, toną ca w zmarszczkach twarz skamieniał a. - Nie bó jcie się, panie Horny - odezwał się Ję drek. - Ja tylko na chwilę. - Już raz powiedział em, ż e nie chcę mieć z wami do czynienia. Czy ty, czł owieku, nie rozumiesz, ż e mnie naraż asz? - Ostatni raz, daję sł owo - uspokoił go Bukowy. - Nie, nie! - zawoł ał tamten piskliwie i w przystę pie gniewu podszedł do Ję drka, natarł nań, jak gdyby go chciał wypchną ć ze sklepu, lecz gdy spojrzał na rosł ą postać kuriera, ś ciszył nagle gł os i bezradnie opuś cił rę ce. - Ja przez was zdrowie stracę, nerwy stracę... Ja już tego nie wytrzymam. Znowu byli u mnie tajniacy... I straż graniczna też się dopytywał a. Bukowy uś miechną ł się z politowaniem. - Pewno chcą wiedzieć, czym pan handluje. - Pytali o was. O jakiegoś Polaka. Bukowy chwycił go za ramię i przycią gną ł do siebie. - Ja tu jestem ostatni raz, Horny, ale nie radził bym kł amać. Jesteś cie pewni, ż e pytali o Polaka? Mał y czł owieczek skulił się pod groź nym spojrzeniem Bukowego. - Mó wię jak na spowiedzi. - O co was pytali? Horny wyswobodził się z uś cisku silnej rę ki. - O co mogli pytać? - cmokną ł zniecierpliwiony. - Czy go znam? Czy był u mnie? Kto tu ostatni przychodził? - A wy? - Ja? - uś miechną ł się przebiegle. - Co ja mogł em im odpowiedzieć?... Ja nic nie wiem. - To dobrze - skiną ł Bukowy gł ową. - Najlepiej nic nie wiedzieć, nie pamię tać... - Nagle powiedział ostrzej: - A przypominacie sobie czł owieka, któ ry sprzedał wam medalik ze zł otym ł ań cuszkiem? Horny drgną ł. Jego oczy zwę ził y się w szpary. - Tego w zielonej wiatró wce? - Tak. I w kapcach. - Czł owieku, dlaczego mnie już drugi raz o niego wypytujesz? - Bo to był mó j kolega... Lasak. Horny cofną ł się, jak gdyby pchnię ty niewidzialną sił ą. - Lasak?... - Wł aś nie Lasak. Sklepikarz wolnym ruchem przejechał dł onią przez ł ysinę. Po chwili zapytał: - Czy wy go jeszcze szukacie? - Tak. - To moż ecie go nie szukać. - A co się stał o? - Aresztowali go w tym samym dniu, kiedy był u mnie. A potem przewieź li do Preszowa.
*
- Do Preszowa kawał drogi - powiedział Miko, kiedy minę li Ł omnicę. Wychylił się zza kierownicy i z niepokojem spojrzał na chmury zasnuwają ce horyzont. - Znowu bę dzie padać. Jechali chwilę w milczeniu. Nagle Wichniewicz poruszył się nerwowo. - Jesteś pewny - zwró cił się do Ję drka - ż e Jaś ka trzymają w Preszowie? - Tak mi powiedział Horny. - Mó gł powiedzieć na odczepne. - Nie... Przycisną ł em go... Zresztą po co miał by kł amać? - No tak. - A on ma dobre informacje. Taki facet, co handluje zł otem i walutą, musi niektó rych opł acać. Sam mi to dał do zrozumienia. Miko zwró cił ku nim peł ne troski spojrzenie. - Jeż eli go trzymają w Preszowie, to poważ na sprawa. Tam byle kogo nie zabierają. - I trudno stamtą d wyjś ć - dorzucił Bukowy. - Ostatnio siedział o tam dwoje naszych. Porucznik Marian i ł ą czniczka z Piwnicznej. Oddali ich Niemcom. - Cholerna sprawa - powiedział cicho Wichniewicz i nagle zwró cił się do Mika: - W któ rym wię zieniu tamtych trzymali? - Nie chcę was martwić, ale w wojskowym, w specjalnym oddziale kontrwywiadu. - Jeszcze gorzej - wtrą cił Bukowy. - Sł yszał em, ż e tam strasznie maglują. Wichniewicz uderzył dł onią w kolano, jak gdyby w ten sposó b chciał dodać towarzyszom otuchy. - Nie ma co martwić się na zapas. Po pierwsze nie wiemy, czy Jasiek jest w Preszowie, a po drugie nie mamy poję cia, w któ rym wię zieniu. Przyjedziemy, to się rozejrzymy na miejscu. Tylko trzeba bę dzie strasznie uważ ać, bo to ś mierdzą ce miejsce... Zamilkli. Każ dy zają ł się wł asnymi myś lami. Pogoda się psuł a. Począ tkowo padał drobny, suchy ś nieg, ale gdy zbliż ali się do Preszowa, zaczę ł o mocno wiać. Droga stawał a się coraz trudniejsza. Sł abe ś wiatł a mozolnie rozdzierał y ś cianę z gę stej zamieci. Jechali niemal po omacku. Na wzniesieniach wiatr zdzierał z szosy warstwę ś niegu, pozostawiają c zdradliwą goł oledź. W wykopach kotł ował o się od siwych tumanó w ś nież ycy, a wó z coraz cię ż ej pracował w nawianym ś niegu. Miko pochylił się nad kierownicą, Wbił oczy w skrawek oś wietlonej szosy. Na jego zasę pionym czole perlił się pot. Zdawał o się, ż e jadą przez wymarł ą, biał ą pustynię. Minę li uś pione osiedle. Z zawiei wył onił y się nikł e zarysy domó w. Przed zasypaną szybą przesunę ł y się przyć mione ś wiatł a. Kilka furmanek stał o we mgle; konie zwiesił y nisko gł owy i pyski schował y w workach z obrokiem. - Już niedaleko. Moż e dwanaś cie kilometró w - powiedział z ulgą Miko. Nacisną ł pedał gazu. Wó z zabujał się na oblodzonej drodze i nieco szybciej potoczył się poprzez ostatnie opł otki zabudowań. Dalej był las, a gdy wjechali mię dzy drzewa, przycichł o nieco i droga stał a się gł adsza. Dopiero za lasem stał o się to, czego się najbardziej obawiali: wó z wpadł w miał ką zaspę. Zakoł ysał o nim gwał townie, koł a zarył y się w ś niegu, pracował y jeszcze chwilę jak w gę stej pianie i nagle zatrzymał y się. Miko zaklą ł. Pierwszy wyskoczył z wozu. Stał chwilę w bezradnym milczeniu. Potem okrą ż ył wó z, otworzył bagaż nik, wyją ł ł opatę. - Mamy wspaniał ą robotę - zaż artował. - Chodź cie, rozgrzejcie się! Nie czekają c na tamtych, ją ł odrzucać ś nieg spod tylnych kó ł. Zdą ż ył kilka razy machną ć ł opatą, kiedy w gó rze na drodze ukazał y isię ś wiatł a zjeż dż ają cego samochodu. Opadał y wolno jak dwa bł yszczą ce baloniki. Po chwili ze ś ciany mgł y wył onił się rozpę dzony wó z. Miko unió sł ł opatę, krzykną ł gł oś no. Zapiszczał y hamulce, zaś piewał y cienko opony; wó z zatań czył na zlodowaciał ej drodze i w rozpę dzie wpadł w zaspę. Z wozu wyskoczył o dwó ch mę ż czyzn. Zdawał o się, wył onili się wprost z wirują cej zadymki. W smugach ś wiateł widać był o ich ciemne sylwetki. Jeden z nich zawoł ał gł oś no po niemiecku: - Co się stał o? Dlaczego stoicie? - Niemcy! - powiedział zdł awionym gł osem Miko. Wichniewicz unió sł ostrzegawczo rę kę. - Tylko spokojnie! I jak najmniej gadania. - Brną c w ś niegu, zbliż ył się do Niemca. - Nie widzi pan, ż e zaspa - powiedział najczystszą niemczyzną. Na dź wię k ojczystej mowy Niemiec znieruchomiał. - Panowie doką d? - Do Preszowa. - My w tym samym kierunku. Po chwili zwró cił się do towarzysza i tonem przeł oż onego zawoł ał: - Ernst, bierz szybko ł opatę. Tamten bez sł owa wykonał rozkaz. Z zajadł ą gorliwoś cią zaczą ł przekopywać się przez zaspę. Bukowy tymczasem zbliż ył się do bagaż nika. Udają c, ż e czegoś w nim szuka, wyją ł cię ż ką korbę, schował ją pod wiatró wkę. " W razie czego - pomyś lał - walnę w ł eb tego z ł opatą. Z tamtym Antek powinien sobie poradzić ". Staną ł za samochodem, w napię ciu obserwował Niemcó w. Po chwili usł yszał gł os Wichniewicza. Zerkną ł w jego stronę. Ze zdziwieniem stwierdził, ż e Antek prowadzi oż ywioną rozmowę z wysokim Niemcem. Stali z boku drogi i chwilę badali się niepewnymi spojrzeniami. - Podró ż ować w taką pogodę to doprawdy pech - zagadną ł Wichniewicz, chcą c sprowadzić rozmowę na wygodne dlań tory. - Panowie sł uż bowo? Niemiec cofną ł się o pó ł kroku, jakby chciał lepiej przyjrzeć się rozmó wcy. - A pan? - zapytał ostro, pozostawiają c Wichniewicza bez odpowiedzi. - Ja... - zają kną ł się, lecz wnet rzucił spokojnie: - Ja do Preszowa w sprawach handlowych. - Pan Niemiec? - Nie, Sł owak, tylko pię ć lat studiował em w Wiedniu. - W Wiedniu! - zawoł ał Niemiec radoś nie zdumiony. - W któ rych latach? - Od trzydziestego pierwszego. Niemiec wycią gną ł do Wichniewicza rę ce, jakby go chciał uś cisną ć. - Czł owieku, toś my w tym samym czasie byli w Wiedniu! Ja na, prawie. - A ja na politechnice. - No proszę, co za spotkanie! - kordialnym gestem ują ł Wichniewicza za ramiona. - Cieszę się, przyjacielu... Cieszę się... - Wionę ł o od niego koniakiem i mocną mę ską wodą koloń ską. - Pię kne to był y lata. - Pię kne lata - podchwycił Wichniewicz z wrodzonym wdzię kiem, lecz bez zbytniej poufał oś ci. - Pię kne lata i wesoł e ż ycie. - Musieliś my się spotykać - roześ miał się Niemiec, tracą c resztę nieufnej rezerwy. - Pamię ta pan gospodę " Pod Zł otą Miotł ą "? - Ba! - zawtó rował mu ś miechem Wichniewicz. - Czę ś ciej tam chodził em niż na wykł ady. - A Rudą Hildę? - Ruda Hilda! - wykrzykną ł Wichniewicz z udanym zachwytem. - Kto by nie pamię tał Rudej Hildy!? Bez niej nie był o studenckiej zabawy. Pamię ta pan tę piosenkę, któ rą Hilda zawsze ś piewał a? - Nie czekają c na odpowiedź, zanucił pierwszą zwrotkę. Niemiec podchwycił melodię. Za chwilę razem ś piewali wś ró d ś wistu wiatru i zawiei. Zakoń czyli wybuchem ś miechu. Niemiec pocią gną ł Wichniewicza w stronę swego samochodu. - Musimy się napić. Taka okazja! - Spod pledu rzuconego na tylne siedzenie wycią gną ł butelkę koniaku. - Francuski! - wykrzykną ł radoś nie podniecony. - Przywió zł mi go jeden kolega z Paryż a. Pij, przyjacielu - wepchną ł butelkę w dł onie Wichniewicza. Ten wolno odkrę cał nakrę tkę korka. - Za zdrowie Hildy! Za tamte lata! - przechylił butelkę, z przyjemnoś cią pocią gną ł tę gi ł yk. - Za wesoł y Wiedeń i studenckie czasy! - Niemiec pił dł ugo i ł apczywie. Zdawał o się, ż e wypró ż ni cał ą butelkę, a gdy oderwał ją od ust, klepną ł Wichniewicza w ramię. - Jak panu na imię? - Toni. - A ja Rudi... - Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili dał się sł yszeć warkot silnika. Spojrzeli w stronę wozu. Miko siedział już za kierownicą, a Bukowy z drugim Niemcem, zapierają c się w ś niegu, popychali samochó d. - Na mnie czas - rzucił z ulgą Wichniewicz. Niemiec chwycił go za rę kaw. - Pan gdzie zatrzymuje się w Preszowie? - Nie wiem jeszcze. Najpierw muszę zał atwić swoje sprawy. - Chciał się wyswobodzić, lecz Niemiec przytrzymał go mocniej. - Ja bę dę w hotelu " Vyhorlat". Niech pan wpadnie. Jest tam porzą dna knajpa i znakomita orkiestra. Pogadamy o wiedeń skich czasach. - Z przyjemnoś cią - odparł Wichniewicz. Ruszył ostro w stronę samochodu. Niemiec zawoł ał za nim: - Toni, niech pan nie zapomni! Hotel " Vyhorlat". Czekam na pana.
Był o już po dziesią tej, kiedy Wichniewicz zbliż ał się do hotelu " Vyhorlat". Przez cał ą drogę zastanawiał się, czy to, co zamierza zrobić, nie jest zbyt ryzykowne. W Preszowie Miko zawió zł ich do poł oż onego za miastem skromnego domu. Mł oda gospodyni przyniosł a gorą cą herbatę. Pili w milczeniu. Od kaflowego pieca promieniował o obezwł adniają ce ciepł o. Potem kobieta wniosł a polowe ł ó ż ko i wielką kraciastą pierzynę. Wszyscy byli tak zmę czeni i przemarznię ci, ż e na samą myś l o pierzynie ogarniał ich sen. A jednak Wichniewicz wyszedł, nie powiedziawszy, ż e idzie do " Vyhorlatu". Byli tak senni, ż e nie zapytali nawet, doką d idzie. Teraz zbliż ał się do jasno oś wietlonych okien hotelu. Spoza spoconych szyb sł ychać był o zawodzą ce tony skrzypiec i metaliczny dź wię k cymbał ó w. W krę gach ś wiateł drobny ś nieg sprawiał wraż enie, jakby ktoś sypał z mglistego nieba confetti. Miną ł stoją ce przed hotelem samochody i dwó ch rozbawionych, nucą cych coś pijackimi gł osami mę ż czyzn. Wszedł do hotelowej restauracji. Szwajcar, tę gi mę ż czyzna z zawadiacko podkrę conym wą sem, otworzył przed nim drzwi i skł onił się z zawodową skwapliwoś cią. Wichniewicz wcisną ł mu w dł oń pię ciokoronową monetę. Tamten pogł ę bił jeszcze swó j ukł on i okrasił go sztucznym uś miechem. Potem zjawia się szatniarka. Z fachową dociekliwoś cią taksował a przez chwilę nowego przybysza. Widocznie nie bardzo jej się spodobał sportowy ubió r: lodenowa kurtka, cię ż kie, turystyczne buty i narciarskie spodnie, lecz nowa pię ciokoronową moneta w jednej chwili przekonał a ją, ż e ma do czynienia z solidnym goś ciem. Wichniewicz przeszedł do sali restauracyjnej. Ogarnę ł o go natychmiast ciepł o, blask jasno pł oną cych ś wiateł i dź wię ki cygań skiej kapeli. Rozejrzał się i ruszył mię dzy stoliki. Sala był a napchana rozbawionymi ludź mi. W ką cie przy duż ym i suto zastawionym stole Cygan o wł osach bł yszczą cych jak laka grał melodię, któ rą Wichniewicz dobrze znał z budapeszteń skich lokali. Antek czujnymi oczyma bł ą dził po twarzach biesiadnikó w. Szukał dwó ch Niemcó w. Naraz ktoś zł apał go za rę kaw. Odwró cił się gwał townie. - Nareszcie, Toni! Nareszcie... - usł yszał radosny okrzyk. Zdziwił się, ż e ich wcześ niej nie spostrzegł. Musiał być bardzo zmę czony. Niemiec unió sł się cię ż ko i niemal sił ą usadził go na krześ le. Wichniewicz dopiero teraz mó gł im się przyjrzeć dokł adniej. Ten, któ ry z nim rozmawiał, był wysoki, szczupł y, barczysty i bardzo przystojny. Jego towarzysz - pę katy, ocię ż ał y, o twarzy znudzonego barana - nieufnie spoglą dał spoza grubych okularó w. Robił wraż enie czł owieka oschł ego i odpychają cego. Zanim zamienili kilka chaotycznych zdań powitania, zjawił się kelner wraz z trzecim nakryciem i butelką wina. Niemcy byli już dobrze podchmieleni. - Toni - klepał Wichniewicza Niemiec z pijacką wylewnoś cią - pojedziesz z nami na polewanie... do Humennego... Nie masz poję cia, jakie tam jelenie i jakie dziki... Wichniewicz uś miechną ł się przekornie. - Ja poluję tylko na kobiety - zaż artował. Niemiec obją ł go mocno ramieniem. - Musisz z nami jechać do Humennego. Jeż eli studiował eś w Wiedniu, to musisz z nami pojechać. - Jeż eli tam ł adne kobiety, to z przyjemnoś cią. Niemiec nalał mu wina. - Pij, przyjacielu... Pijemy wszyscy za zdrowie Rudej Hildy... Pamię tasz, jak na stole tań czył a kankana, a patem nosiliś my ją na rę kach. To był y czasy... Pamię tasz, przyjacielu? I ta melodia, ta piosenka, któ rą zawsze ś piewał a. Jak to idzie? - Pró bował zanucić, lecz po kilku taktach zgubił ryta i melodię. Wichniewicz podją ł za niego. Zaczę li ś piewać, zrazu cicho, jakby ostroż nie wracali do tamtych czasó w, a potem coraz gł oś niej, aż Cygan strzelił ku nim ognistymi oczami i przybliż ył się. Wnet podchwycił melodię wiedeń skiego walczyka i cią gną ł ją po swojemu na skrzypkach. I wtedy zaczę ł a się szaleń cza zabawa.
*
Po kilku kieliszkach wina Wichniewicza zamroczył o, lecz potem nie pił już wię cej. Był przeraź liwie trzeź wy. Z zuchwał ą nonszalancją reż yserował tę pijacką zabawę. Wnet cał a kapela zgromadził a się wokó ł ich stolika. Cyganie, zachę ceni kilkoma butelkami wina i sutymi napiwkami, grali na przemian wiedeń skie walce i madziarskie czardasze. Nie wiadomo ską d zjawił y się mł ode kobiety. Rudi, zrzuciwszy z siebie myś liwską kurtkę, tań czył na ś rodku sali czardasza, ten drugi z ponurym uporem ś piewał walczyka, kobiety ś miał y się, a Wichniewicz wszystkim dolewał wina. Wreszcie przed pó ł nocą, kiedy już mieli zamykać lokal, zjawił się kierownik sali i podszedł do ponurego Niemca w okularach. - Czy pan Stolfe? - zapytał dyskretnie. Tamten zesztywniał nagle. - Tak, a co się stał o? - Telefon z Wiednia do pana. Stolfe przeprosił towarzystwo. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Wichniewicz odprowadził go czujnym spojrzeniem. Rudi nie zauważ ył jego zniknię cia. Po szaleń czym czardaszu wpadł nagle w nastró j pijackiego wzruszenia. Usiadł obok Wichniewicza, obją ł go ramieniem. - Toni - beł kotał - jesteś moim przyjacielem czy nie? - Jestem i zostanę na wieki. Wiedeń nas zł ą czył. - Wichniewicz z ł atwoś cią wpadł w jego ton. - I Ruda Hilda - podją ł, sł aniają c się Rudi. Wichniewicz uznał, ż e nadszedł odpowiedni moment, by dział ać. Jeszcze dokł adnie nie wiedział, w jaki sposó b wykorzysta tę znajomoś ć, rozumiał jednak, ż e nadarza się wyją tkowa okazja. Obją ł wię c czule sł aniają cego się Rudiego. - Pó ź no już, Rudi. Jutro jedziemy na polowanie. Sł yszysz? - potrzą sną ł nim mocniej. Niemiec z trudnoś cią otworzył mę tne oczy. Czkną ł i zawoł ał ochoczo: - Na polowanie! Na polowanie! - Nagle zwró cił się do stoją cego pod ś cianą kelnera: - Rachunek i butelka szampana. Kelner zgią ł się w ukł onie. - Tak jest, proszę pana. Rachunek zaraz bę dzie... ale szampana nie moż emy podać, bo już zamykamy lokal. - Czł owieku - krzykną ł ostro Niemiec. - Dawaj szampana. Pijemy zdrowie Rudej Hildy! Szampana pili już w hotelowym numerze. Siedzieli w pokoju, Wichniewicz z obawą spoglą dał na drzwi, czy nie zjawi się Stolfe. Widział go w hotelowym hallu, jak rozmawiał z jakimś cywilem, w któ rym na pierwszy rzut oka moż na był o rozpoznać miejscowego tajniaka. W hotelu był o cicho. Od rozgrzanych kaloryferó w bił o gorą co, woda sennie szumiał a w rurach. Wichniewicz otworzył okno. Na rozpalonej twarzy poczuł powiew chł odnego powietrza i ł askotanie pł atkó w ś niegu. Spojrzał za siebie. Rudi rozparł się w fotelu, nogi rozrzucił szeroko, w drż ą cej dł oni trzymał kieliszek do poł owy napeł niony szampanem. Nagle zwolnionym ruchem unió sł kieliszek w stronę Wichniewicza i wybeł kotał, cicho: - Toni... sam nie wiesz, jakie teraz ż ycie... Pij, Toni!... Zaraz pó jdziemy... - Nie dokoń czył. Cię ż ka gł owa opadł a mu na pierś, rę ka zsunę ł a się wolno wzdł uż oparcia fotela. Wichniewicz dobiegł do niego. Wyją ł mu spomię dzy palcó w kieliszek. Kilka kropel pociekł o na czystą, wykrochmaloną koszulę. Kurtka myś liwska wisiał a na krześ le obok stoł u. Wichniewicz ostroż nie otworzył drzwi. Wychylił gł owę na korytarz. Rozejrzał się. Nikogo nie był o. Nasł uchiwał z ogromną uwagą. Na cał ym pię trze panował a cisza, tylko z są siedniego numeru sł ychać był o przytł umioną muzykę z radia. Cofną ł się wię c na palcach, zamkną ł za sobą drzwi. Potem podszedł do Niemca, zaklaskał w dł onie tuż przy jego uchu. Ten nie zareagował. Uderzył go lekko palcami w policzek - ani drgną ł. Wtedy dopiero zbliż ył się do wiszą cej na oparciu krzesł a kurtki. Się gną ł do wewnę trznej kieszeni. Po chwili wycią gną ł pę katy portfel. Bł yskawicznie przerzucił tkwią ce w nim dokumenty i wył uskał z nich legitymację sł uż bową oprawną w brą zowe pł ó tno. Otworzył ją... i aż westchną ł z radosnym zdziwieniem. Był a to legitymacja SD - Urzę du do Spraw Bezpieczeń stwa Rzeszy Niemieckiej. Lepszej nie mó gł znaleź ć. Schował ją szybko do kieszeni. Portfel wepchną ł z powrotem do kurtki, a kiedy przez nieuwagę trą cił kurtkę kolanem, w jej bocznej kieszeni usł yszał ciche brzę knię cie. Się gną ł wię c rę ką. Natrafił na kluczyki do samochodu. I wtedy wł aś nie, jak gdyby pod wpł ywem nagł ego olś nienia, zrodził się w jego gł owie zuchwał y plan... Wtem na korytarzu usł yszał czyjeś cię ż kie kroki. Był pewny, ż e to Stolfe. W jednej chwili zrozumiał, ż e najlepiej bę dzie obudzić Rudiego. Niech tamten myś li, ż e przez cał y czas jego nieobecnoś ci trwał a pijatyka. Zł apał wię c wł asny nie dopity kieliszek, uderzył mocno Rudiego w pierś. Niemiec ockną ł się gwał townie, zerwał się i krzykną ł, lecz gdy zobaczył Wichniewicza, na jego zmę czonej twarzy ukazał się maś lany uś miech. W tym momencie ktoś pchną ł mocno drzwi... W progu stał Stolfe. Chł odnymi, peł nymi czujnoś ci oczami wodził po pokoju, jak gdyby zwę szył jakiś podstę p. Chciał coś powiedzieć, lecz Wichniewicz uprzedził go. Udają c, ż e się zatacza, wybeł kotał:
|
|||
|