Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ DRUGA 4 страница



- Miał eś narty i plecak? - zapytał a z niedo­wierzaniem. Chwilę rozglą dał a się po pustych ką tach, jak gdyby chciał a mu pomó c w daremnym poszukiwaniu.

Mę ż czyzna nie odpowiedział. Rę kami obją ł za­krwawione czoł o. Ję kną ł gł oś no.

Kobieta poł oż ył a dł oń na jego ramieniu.

- Cicho, synu... cicho... Zaraz pó jdę do leś ni­czó wki. Niech zadzwonią po doktora.

- Nie! - zaprotestował gwał townie. - Nie potrzeba doktora.

- Synu - pokiwał a litoś ciwie gł ową - prze­cie ty ledwo zipiesz. Domarzł eś pewno... domarzł eś. - I nagle z zaciekawieniem spojrzał a na je­go stopy w grubych weł nianych skarpetach. - A kto ci zabrał buty?

Nieznajomy z ogromnym wysił kiem usiadł pod ś cianą i z wyrazem zdumienia przypatrywał się swym stopom.

- Buty też... westchną ł - wiatró wkę.

- Wszystko ci zabrali - wyszeptał a z ż alem kobiecina. - Co ty teraz zrobisz?

Mę ż czyzna przyjrzał się jej uważ niej, jak gdy­by dopiero teraz zrozumiał swe poł oż enie. Naraz zł apał ją za ramię.

- Sł uchajcie... ja z Polski... Powiedzcie, czy mo­ż ecie mnie zabrać do siebie?

- Z Polski? - wyszeptał a zalę kniona. Nagle jej zmię ta, poszarzał a twarz rozpł ynę ł a się w ł a­godnym uś miechu. - Przecie nie mogę cię zosta­wić na tym mrozie. Chodź, to się u mnie zagrze­jesz.

 

*

 

Kobieta baczniej przyjrzał a się Bukowemu.

- To wy jego szukacie?

- Tak - rzucił poś piesznie. - Powiedzcie, co się z nim stał o?

- Taki był biedny, taki zmarznię ty i obolał y, ż e mi się pł akać chciał o...

- Ale co potem? - przynaglił ją ostrym gł o­sem.

- Potem... - uś miechnę ł a się ł agodnie. - Chł op był z niego zdrowy i mocny. Po dwó ch dniach chciał już wyrywać, ino, panie, został bez butó w, bez niczego...

Bukowy chwycił ją za kruche ramię.

- Gdzie on teraz jest?

- W imię Ojca - przeż egnał a się pospiesznie - a ską d ja mogę wiedzieć? Przenocował am go wtedy, nakarmił am, a na drugi dzień dał mi pie­nią dze i powiedział: " Idź cie do Ł omnicy, kupcie mi narciarskie buty i wiatró wkę ". Butó w nie był o, ale wiatró wkę to mu przyniosł am.

- Jaką?

- Taką zieloną.

- Na pewno zieloną?

- Mó wię wam, ż e zieloną. No i kapce...

- Kapce - zawoł ał uradowany i w tej samej chwili pomyś lał, ż e Jasiek Lasak ż yje. To prze­cież on był u Kornego i sprzedał mu zł oty meda­lik z ł ań cuszkiem. Był tak radoś nie zaskoczony, ż e chciał uś cisną ć kobiecinę.

Ta jednak odsunę ł a się o pó ł kroku.

- Panie, co wy się tak dziwicie, ż e mu kupi­ł am kapce?

- To dobrze, dobrze - uspokoił ją. - Po­wiedzcie, czy on nie mó wił wam, kto go wtedy na­padł?

Kobiecina wzruszył a ramionami.

- Sam dobrze nie wiedział. Jak wchodził do tego domu, dostał w ł eb i dopiero wtedy się ockną ł, kiedy ja przyszł am.

 


 

Horny nie spodziewał się powtó rnej wizyty Bukowego. Na gł os dzwonka wychylił się zza kotary i gdy ujrzał kuriera, cofną ł się, jakby zobaczył widmo. Jego drobna, toną ca w zmar­szczkach twarz skamieniał a.

- Nie bó jcie się, panie Horny - odezwał się Ję drek. - Ja tylko na chwilę.

- Już raz powiedział em, ż e nie chcę mieć z wa­mi do czynienia. Czy ty, czł owieku, nie rozumiesz, ż e mnie naraż asz?

- Ostatni raz, daję sł owo - uspokoił go Bu­kowy.

- Nie, nie! - zawoł ał tamten piskliwie i w przystę pie gniewu podszedł do Ję drka, natarł nań, jak gdyby go chciał wypchną ć ze sklepu, lecz gdy spojrzał na rosł ą postać kuriera, ś ciszył nagle gł os i bezradnie opuś cił rę ce. - Ja przez was zdrowie stracę, nerwy stracę... Ja już tego nie wytrzymam. Znowu byli u mnie tajniacy... I straż graniczna też się dopytywał a.

Bukowy uś miechną ł się z politowaniem.

- Pewno chcą wiedzieć, czym pan handluje.

- Pytali o was. O jakiegoś Polaka.

Bukowy chwycił go za ramię i przycią gną ł do siebie.

- Ja tu jestem ostatni raz, Horny, ale nie ra­dził bym kł amać. Jesteś cie pewni, ż e pytali o Pola­ka?

Mał y czł owieczek skulił się pod groź nym spoj­rzeniem Bukowego.

- Mó wię jak na spowiedzi.

- O co was pytali?

Horny wyswobodził się z uś cisku silnej rę ki.

- O co mogli pytać? - cmokną ł zniecierpli­wiony. - Czy go znam? Czy był u mnie? Kto tu ostatni przychodził?

- A wy?

- Ja? - uś miechną ł się przebiegle. - Co ja mogł em im odpowiedzieć?... Ja nic nie wiem.

- To dobrze - skiną ł Bukowy gł ową. - Naj­lepiej nic nie wiedzieć, nie pamię tać... - Nagle powiedział ostrzej: - A przypominacie sobie czł owieka, któ ry sprzedał wam medalik ze zł otym ł ań cuszkiem?

Horny drgną ł. Jego oczy zwę ził y się w szpary.

- Tego w zielonej wiatró wce? - Tak. I w kapcach.

- Czł owieku, dlaczego mnie już drugi raz o nie­go wypytujesz?

- Bo to był mó j kolega... Lasak.

Horny cofną ł się, jak gdyby pchnię ty niewi­dzialną sił ą.

- Lasak?...

- Wł aś nie Lasak.

Sklepikarz wolnym ruchem przejechał dł onią przez ł ysinę.

Po chwili zapytał:

- Czy wy go jeszcze szukacie?

- Tak.

- To moż ecie go nie szukać.

- A co się stał o?

- Aresztowali go w tym samym dniu, kiedy był u mnie. A potem przewieź li do Preszowa.

 

*

 

- Do Preszowa kawał drogi - powiedział Mi­ko, kiedy minę li Ł omnicę. Wychylił się zza kie­rownicy i z niepokojem spojrzał na chmury zasnuwają ce horyzont. - Znowu bę dzie padać.

Jechali chwilę w milczeniu. Nagle Wichniewicz poruszył się nerwowo.

- Jesteś pewny - zwró cił się do Ję drka - ż e Jaś ka trzymają w Preszowie?

- Tak mi powiedział Horny.

- Mó gł powiedzieć na odczepne.

- Nie... Przycisną ł em go... Zresztą po co miał by kł amać?

- No tak.

- A on ma dobre informacje. Taki facet, co handluje zł otem i walutą, musi niektó rych opł a­cać. Sam mi to dał do zrozumienia.

Miko zwró cił ku nim peł ne troski spojrzenie.

- Jeż eli go trzymają w Preszowie, to poważ na sprawa. Tam byle kogo nie zabierają.

- I trudno stamtą d wyjś ć - dorzucił Bukowy. - Ostatnio siedział o tam dwoje naszych. Porucz­nik Marian i ł ą czniczka z Piwnicznej. Oddali ich Niemcom.

- Cholerna sprawa - powiedział cicho Wich­niewicz i nagle zwró cił się do Mika: - W któ rym wię zieniu tamtych trzymali?

- Nie chcę was martwić, ale w wojskowym, w specjalnym oddziale kontrwywiadu.

- Jeszcze gorzej - wtrą cił Bukowy. - Sł y­szał em, ż e tam strasznie maglują.

Wichniewicz uderzył dł onią w kolano, jak gdyby w ten sposó b chciał dodać towarzyszom otu­chy.

- Nie ma co martwić się na zapas. Po pierw­sze nie wiemy, czy Jasiek jest w Preszowie, a po drugie nie mamy poję cia, w któ rym wię zieniu. Przyjedziemy, to się rozejrzymy na miejscu. Tyl­ko trzeba bę dzie strasznie uważ ać, bo to ś mier­dzą ce miejsce...

Zamilkli. Każ dy zają ł się wł asnymi myś lami.

Pogoda się psuł a. Począ tkowo padał drobny, suchy ś nieg, ale gdy zbliż ali się do Preszowa, za­czę ł o mocno wiać. Droga stawał a się coraz trud­niejsza. Sł abe ś wiatł a mozolnie rozdzierał y ś cia­nę z gę stej zamieci. Jechali niemal po omacku. Na wzniesieniach wiatr zdzierał z szosy warstwę ś niegu, pozostawiają c zdradliwą goł oledź. W wy­kopach kotł ował o się od siwych tumanó w ś nież y­cy, a wó z coraz cię ż ej pracował w nawianym ś niegu.

Miko pochylił się nad kierownicą, Wbił oczy w skrawek oś wietlonej szosy. Na jego zasę pionym czole perlił się pot.

Zdawał o się, ż e jadą przez wymarł ą, biał ą pus­tynię.

Minę li uś pione osiedle. Z zawiei wył onił y się nikł e zarysy domó w. Przed zasypaną szybą prze­sunę ł y się przyć mione ś wiatł a. Kilka furmanek stał o we mgle; konie zwiesił y nisko gł owy i pyski schował y w workach z obrokiem.

- Już niedaleko. Moż e dwanaś cie kilometró w - powiedział z ulgą Miko. Nacisną ł pedał gazu.

Wó z zabujał się na oblodzonej drodze i nieco szyb­ciej potoczył się poprzez ostatnie opł otki zabudo­wań. Dalej był las, a gdy wjechali mię dzy drzewa, przycichł o nieco i droga stał a się gł adsza.

Dopiero za lasem stał o się to, czego się naj­bardziej obawiali: wó z wpadł w miał ką zaspę. Zakoł ysał o nim gwał townie, koł a zarył y się w ś nie­gu, pracował y jeszcze chwilę jak w gę stej pianie i nagle zatrzymał y się.

Miko zaklą ł. Pierwszy wyskoczył z wozu. Stał chwilę w bezradnym milczeniu. Potem okrą ż ył wó z, otworzył bagaż nik, wyją ł ł opatę.

- Mamy wspaniał ą robotę - zaż artował. - Chodź cie, rozgrzejcie się!

Nie czekają c na tamtych, ją ł odrzucać ś nieg spod tylnych kó ł. Zdą ż ył kilka razy machną ć ł o­patą, kiedy w gó rze na drodze ukazał y isię ś wia­tł a zjeż dż ają cego samochodu. Opadał y wolno jak dwa bł yszczą ce baloniki. Po chwili ze ś ciany mgł y wył onił się rozpę dzony wó z. Miko unió sł ł opatę, krzykną ł gł oś no. Zapiszczał y hamulce, zaś piewał y cienko opony; wó z zatań czył na zlodowaciał ej dro­dze i w rozpę dzie wpadł w zaspę.

Z wozu wyskoczył o dwó ch mę ż czyzn. Zdawał o się, wył onili się wprost z wirują cej zadymki. W smugach ś wiateł widać był o ich ciemne syl­wetki. Jeden z nich zawoł ał gł oś no po niemiecku:

- Co się stał o? Dlaczego stoicie?

- Niemcy! - powiedział zdł awionym gł osem Miko.

Wichniewicz unió sł ostrzegawczo rę kę.

- Tylko spokojnie! I jak najmniej gadania. - Brną c w ś niegu, zbliż ył się do Niemca.

- Nie widzi pan, ż e zaspa - powiedział naj­czystszą niemczyzną.

Na dź wię k ojczystej mowy Niemiec znierucho­miał.

- Panowie doką d?

- Do Preszowa.

- My w tym samym kierunku.

Po chwili zwró cił się do towarzysza i tonem przeł oż onego zawoł ał:

- Ernst, bierz szybko ł opatę.

Tamten bez sł owa wykonał rozkaz. Z zajadł ą gorliwoś cią zaczą ł przekopywać się przez zaspę.

Bukowy tymczasem zbliż ył się do bagaż nika. Udają c, ż e czegoś w nim szuka, wyją ł cię ż ką kor­bę, schował ją pod wiatró wkę. " W razie czego - pomyś lał - walnę w ł eb tego z ł opatą. Z tamtym Antek powinien sobie poradzić ". Staną ł za sa­mochodem, w napię ciu obserwował Niemcó w. Po chwili usł yszał gł os Wichniewicza. Zerkną ł w jego stronę. Ze zdziwieniem stwierdził, ż e Antek pro­wadzi oż ywioną rozmowę z wysokim Niemcem.

Stali z boku drogi i chwilę badali się niepew­nymi spojrzeniami.

- Podró ż ować w taką pogodę to doprawdy pech - zagadną ł Wichniewicz, chcą c sprowadzić rozmowę na wygodne dlań tory. - Panowie sł uż ­bowo?

Niemiec cofną ł się o pó ł kroku, jakby chciał lepiej przyjrzeć się rozmó wcy.

- A pan? - zapytał ostro, pozostawiają c Wi­chniewicza bez odpowiedzi.

- Ja... - zają kną ł się, lecz wnet rzucił spokoj­nie: - Ja do Preszowa w sprawach handlowych.

- Pan Niemiec?

- Nie, Sł owak, tylko pię ć lat studiował em w Wiedniu.

- W Wiedniu! - zawoł ał Niemiec radoś nie zdumiony. - W któ rych latach?

- Od trzydziestego pierwszego.

Niemiec wycią gną ł do Wichniewicza rę ce, jak­by go chciał uś cisną ć.

- Czł owieku, toś my w tym samym czasie byli w Wiedniu! Ja na, prawie.

- A ja na politechnice.

- No proszę, co za spotkanie! - kordialnym gestem ują ł Wichniewicza za ramiona. - Cieszę się, przyjacielu... Cieszę się... - Wionę ł o od niego koniakiem i mocną mę ską wodą koloń ską. - Pię ­kne to był y lata.

- Pię kne lata - podchwycił Wichniewicz z wrodzonym wdzię kiem, lecz bez zbytniej pou­fał oś ci. - Pię kne lata i wesoł e ż ycie.

- Musieliś my się spotykać - roześ miał się Niemiec, tracą c resztę nieufnej rezerwy. - Pa­mię ta pan gospodę " Pod Zł otą Miotł ą "?

- Ba! - zawtó rował mu ś miechem Wichnie­wicz. - Czę ś ciej tam chodził em niż na wykł ady.

- A Rudą Hildę?

- Ruda Hilda! - wykrzykną ł Wichniewicz z udanym zachwytem. - Kto by nie pamię tał Ru­dej Hildy!? Bez niej nie był o studenckiej zabawy. Pamię ta pan tę piosenkę, któ rą Hilda zawsze ś piewał a? - Nie czekają c na odpowiedź, zanucił pierwszą zwrotkę.

Niemiec podchwycił melodię. Za chwilę razem ś piewali wś ró d ś wistu wiatru i zawiei. Zakoń czyli wybuchem ś miechu. Niemiec pocią gną ł Wichnie­wicza w stronę swego samochodu.

- Musimy się napić. Taka okazja! - Spod pledu rzuconego na tylne siedzenie wycią gną ł butelkę koniaku. - Francuski! - wykrzykną ł radoś nie podniecony. - Przywió zł mi go jeden kolega z Paryż a. Pij, przyjacielu - wepchną ł bu­telkę w dł onie Wichniewicza.

Ten wolno odkrę cał nakrę tkę korka.

- Za zdrowie Hildy! Za tamte lata! - prze­chylił butelkę, z przyjemnoś cią pocią gną ł tę gi ł yk.

- Za wesoł y Wiedeń i studenckie czasy! - Niemiec pił dł ugo i ł apczywie. Zdawał o się, ż e wypró ż ni cał ą butelkę, a gdy oderwał ją od ust, klepną ł Wichniewicza w ramię. - Jak panu na imię?

- Toni.

- A ja Rudi... - Chciał jeszcze coś powie­dzieć, lecz w tej samej chwili dał się sł yszeć war­kot silnika. Spojrzeli w stronę wozu. Miko sie­dział już za kierownicą, a Bukowy z drugim Niemcem, zapierają c się w ś niegu, popychali sa­mochó d.

- Na mnie czas - rzucił z ulgą Wichniewicz. Niemiec chwycił go za rę kaw.

- Pan gdzie zatrzymuje się w Preszowie?

- Nie wiem jeszcze. Najpierw muszę zał atwić swoje sprawy. - Chciał się wyswobodzić, lecz Niemiec przytrzymał go mocniej.

- Ja bę dę w hotelu " Vyhorlat". Niech pan wpadnie. Jest tam porzą dna knajpa i znakomita orkiestra. Pogadamy o wiedeń skich czasach.

- Z przyjemnoś cią - odparł Wichniewicz. Ruszył ostro w stronę samochodu. Niemiec zawoł ał za nim:

- Toni, niech pan nie zapomni! Hotel " Vy­horlat". Czekam na pana.

 


 

Był o już po dziesią tej, kiedy Wichnie­wicz zbliż ał się do hotelu " Vyhorlat". Przez cał ą drogę zastanawiał się, czy to, co zamierza zrobić, nie jest zbyt ryzykowne.

W Preszowie Miko zawió zł ich do poł oż onego za miastem skromnego domu. Mł oda gospodyni przyniosł a gorą cą herbatę. Pili w milczeniu. Od kaflowego pieca promieniował o obezwł adniają ce ciepł o. Potem kobieta wniosł a polowe ł ó ż ko i wiel­ką kraciastą pierzynę. Wszyscy byli tak zmę cze­ni i przemarznię ci, ż e na samą myś l o pierzynie ogarniał ich sen. A jednak Wichniewicz wyszedł, nie powiedziawszy, ż e idzie do " Vyhorlatu". Byli tak senni, ż e nie zapytali nawet, doką d idzie.

Teraz zbliż ał się do jasno oś wietlonych okien hotelu. Spoza spoconych szyb sł ychać był o zawo­dzą ce tony skrzypiec i metaliczny dź wię k cymba­ł ó w. W krę gach ś wiateł drobny ś nieg sprawiał wraż enie, jakby ktoś sypał z mglistego nieba confetti. Miną ł stoją ce przed hotelem samochody i dwó ch rozbawionych, nucą cych coś pijackimi gł osami mę ż czyzn. Wszedł do hotelowej restau­racji.

Szwajcar, tę gi mę ż czyzna z zawadiacko pod­krę conym wą sem, otworzył przed nim drzwi i skł o­nił się z zawodową skwapliwoś cią. Wichniewicz wcisną ł mu w dł oń pię ciokoronową monetę. Tam­ten pogł ę bił jeszcze swó j ukł on i okrasił go sztucznym uś miechem. Potem zjawia się szatniarka. Z fachową dociekliwoś cią taksował a przez chwilę nowego przybysza. Widocznie nie bardzo jej się spodobał sportowy ubió r: lodenowa kurtka, cię ż ­kie, turystyczne buty i narciarskie spodnie, lecz nowa pię ciokoronową moneta w jednej chwili przekonał a ją, ż e ma do czynienia z solidnym go­ś ciem.

Wichniewicz przeszedł do sali restauracyjnej. Ogarnę ł o go natychmiast ciepł o, blask jasno pł o­ną cych ś wiateł i dź wię ki cygań skiej kapeli. Ro­zejrzał się i ruszył mię dzy stoliki.

Sala był a napchana rozbawionymi ludź mi. W ką cie przy duż ym i suto zastawionym stole Cy­gan o wł osach bł yszczą cych jak laka grał melo­dię, któ rą Wichniewicz dobrze znał z budapesz­teń skich lokali. Antek czujnymi oczyma bł ą dził po twarzach biesiadnikó w. Szukał dwó ch Niem­có w. Naraz ktoś zł apał go za rę kaw. Odwró cił się gwał townie.

- Nareszcie, Toni! Nareszcie... - usł yszał radosny okrzyk. Zdziwił się, ż e ich wcześ niej nie spostrzegł. Musiał być bardzo zmę czony. Niemiec unió sł się cię ż ko i niemal sił ą usadził go na krze­ś le.

Wichniewicz dopiero teraz mó gł im się przyj­rzeć dokł adniej. Ten, któ ry z nim rozmawiał, był wysoki, szczupł y, barczysty i bardzo przystojny. Jego towarzysz - pę katy, ocię ż ał y, o twarzy znudzonego barana - nieufnie spoglą dał spoza grubych okularó w. Robił wraż enie czł owieka os­chł ego i odpychają cego. Zanim zamienili kilka chaotycznych zdań powitania, zjawił się kelner wraz z trzecim nakryciem i butelką wina. Niemcy byli już dobrze podchmieleni.

- Toni - klepał Wichniewicza Niemiec z pi­jacką wylewnoś cią - pojedziesz z nami na pole­wanie... do Humennego... Nie masz poję cia, jakie tam jelenie i jakie dziki...

Wichniewicz uś miechną ł się przekornie.

- Ja poluję tylko na kobiety - zaż artował. Niemiec obją ł go mocno ramieniem.

- Musisz z nami jechać do Humennego. Jeż e­li studiował eś w Wiedniu, to musisz z nami po­jechać.

- Jeż eli tam ł adne kobiety, to z przyjemnoś ­cią.

Niemiec nalał mu wina.

- Pij, przyjacielu... Pijemy wszyscy za zdrowie Rudej Hildy... Pamię tasz, jak na stole tań czył a kankana, a patem nosiliś my ją na rę kach. To by­ł y czasy... Pamię tasz, przyjacielu? I ta melodia, ta piosenka, któ rą zawsze ś piewał a. Jak to idzie? - Pró bował zanucić, lecz po kilku taktach zgubił ryta i melodię.

Wichniewicz podją ł za niego. Zaczę li ś piewać, zrazu cicho, jakby ostroż nie wracali do tamtych czasó w, a potem coraz gł oś niej, aż Cygan strze­lił ku nim ognistymi oczami i przybliż ył się. Wnet podchwycił melodię wiedeń skiego walczyka i cią gną ł ją po swojemu na skrzypkach.

I wtedy zaczę ł a się szaleń cza zabawa.

 

*

 

Po kilku kieliszkach wina Wichniewicza zamro­czył o, lecz potem nie pił już wię cej. Był przeraź ­liwie trzeź wy. Z zuchwał ą nonszalancją reż ysero­wał tę pijacką zabawę.

Wnet cał a kapela zgromadził a się wokó ł ich stolika. Cyganie, zachę ceni kilkoma butelkami wina i sutymi napiwkami, grali na przemian wie­deń skie walce i madziarskie czardasze. Nie wia­domo ską d zjawił y się mł ode kobiety. Rudi, zrzu­ciwszy z siebie myś liwską kurtkę, tań czył na ś rod­ku sali czardasza, ten drugi z ponurym uporem ś piewał walczyka, kobiety ś miał y się, a Wichniewicz wszystkim dolewał wina.

Wreszcie przed pó ł nocą, kiedy już mieli zamy­kać lokal, zjawił się kierownik sali i podszedł do ponurego Niemca w okularach.

- Czy pan Stolfe? - zapytał dyskretnie. Tamten zesztywniał nagle.

- Tak, a co się stał o?

- Telefon z Wiednia do pana.

Stolfe przeprosił towarzystwo. Chwiejnym kro­kiem ruszył w stronę drzwi. Wichniewicz odpro­wadził go czujnym spojrzeniem.

Rudi nie zauważ ył jego zniknię cia. Po szaleń ­czym czardaszu wpadł nagle w nastró j pijackie­go wzruszenia. Usiadł obok Wichniewicza, obją ł go ramieniem.

- Toni - beł kotał - jesteś moim przyjacielem czy nie?

- Jestem i zostanę na wieki. Wiedeń nas zł ą czył. - Wichniewicz z ł atwoś cią wpadł w jego ton.

- I Ruda Hilda - podją ł, sł aniają c się Rudi.

Wichniewicz uznał, ż e nadszedł odpowiedni mo­ment, by dział ać. Jeszcze dokł adnie nie wiedział, w jaki sposó b wykorzysta tę znajomoś ć, rozumiał jednak, ż e nadarza się wyją tkowa okazja. Obją ł wię c czule sł aniają cego się Rudiego.

- Pó ź no już, Rudi. Jutro jedziemy na polowa­nie. Sł yszysz? - potrzą sną ł nim mocniej.

Niemiec z trudnoś cią otworzył mę tne oczy. Czkną ł i zawoł ał ochoczo:

- Na polowanie! Na polowanie! - Nagle zwró ­cił się do stoją cego pod ś cianą kelnera: - Rachu­nek i butelka szampana.

Kelner zgią ł się w ukł onie.

- Tak jest, proszę pana. Rachunek zaraz bę ­dzie... ale szampana nie moż emy podać, bo już za­mykamy lokal.

- Czł owieku - krzykną ł ostro Niemiec. - Da­waj szampana. Pijemy zdrowie Rudej Hildy!

Szampana pili już w hotelowym numerze.

Siedzieli w pokoju, Wichniewicz z obawą spo­glą dał na drzwi, czy nie zjawi się Stolfe. Widział go w hotelowym hallu, jak rozmawiał z jakimś cywilem, w któ rym na pierwszy rzut oka moż na był o rozpoznać miejscowego tajniaka.

W hotelu był o cicho. Od rozgrzanych kalory­feró w bił o gorą co, woda sennie szumiał a w ru­rach. Wichniewicz otworzył okno. Na rozpalonej twarzy poczuł powiew chł odnego powietrza i ł as­kotanie pł atkó w ś niegu. Spojrzał za siebie. Rudi rozparł się w fotelu, nogi rozrzucił szeroko, w drż ą ­cej dł oni trzymał kieliszek do poł owy napeł nio­ny szampanem. Nagle zwolnionym ruchem unió sł kieliszek w stronę Wichniewicza i wybeł kotał, cicho:

- Toni... sam nie wiesz, jakie teraz ż ycie... Pij, Toni!... Zaraz pó jdziemy... - Nie dokoń czył. Cię ż ­ka gł owa opadł a mu na pierś, rę ka zsunę ł a się wolno wzdł uż oparcia fotela.

Wichniewicz dobiegł do niego. Wyją ł mu spo­mię dzy palcó w kieliszek. Kilka kropel pociekł o na czystą, wykrochmaloną koszulę.

Kurtka myś liwska wisiał a na krześ le obok sto­ł u. Wichniewicz ostroż nie otworzył drzwi. Wychy­lił gł owę na korytarz. Rozejrzał się. Nikogo nie był o. Nasł uchiwał z ogromną uwagą. Na cał ym pię trze panował a cisza, tylko z są siedniego numeru sł ychać był o przytł umioną muzykę z radia. Cofną ł się wię c na palcach, zamkną ł za sobą drzwi. Potem podszedł do Niemca, zaklaskał w dł o­nie tuż przy jego uchu. Ten nie zareagował. Ude­rzył go lekko palcami w policzek - ani drgną ł. Wtedy dopiero zbliż ył się do wiszą cej na oparciu krzesł a kurtki. Się gną ł do wewnę trznej kieszeni. Po chwili wycią gną ł pę katy portfel. Bł yskawicz­nie przerzucił tkwią ce w nim dokumenty i wy­ł uskał z nich legitymację sł uż bową oprawną w brą ­zowe pł ó tno. Otworzył ją... i aż westchną ł z ra­dosnym zdziwieniem. Był a to legitymacja SD - Urzę du do Spraw Bezpieczeń stwa Rzeszy Niemiec­kiej. Lepszej nie mó gł znaleź ć. Schował ją szyb­ko do kieszeni. Portfel wepchną ł z powrotem do kurtki, a kiedy przez nieuwagę trą cił kurtkę ko­lanem, w jej bocznej kieszeni usł yszał ciche brzę knię cie. Się gną ł wię c rę ką. Natrafił na kluczyki do samochodu. I wtedy wł aś nie, jak gdyby pod wpł y­wem nagł ego olś nienia, zrodził się w jego gł owie zuchwał y plan...

Wtem na korytarzu usł yszał czyjeś cię ż kie kro­ki. Był pewny, ż e to Stolfe. W jednej chwili zrozumiał, ż e najlepiej bę dzie obudzić Rudiego. Niech tamten myś li, ż e przez cał y czas jego nie­obecnoś ci trwał a pijatyka. Zł apał wię c wł asny nie dopity kieliszek, uderzył mocno Rudiego w pierś. Niemiec ockną ł się gwał townie, zerwał się i krzyk­ną ł, lecz gdy zobaczył Wichniewicza, na jego zmę czonej twarzy ukazał się maś lany uś miech. W tym momencie ktoś pchną ł mocno drzwi... W progu stał Stolfe. Chł odnymi, peł nymi czujnoś ­ci oczami wodził po pokoju, jak gdyby zwę szył jakiś podstę p. Chciał coś powiedzieć, lecz Wichnie­wicz uprzedził go. Udają c, ż e się zatacza, wybeł ­kotał:



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.