|
|||
CZĘŚĆ DRUGA 3 страницаBukowy ś cią gną ł przez gł owę sztywną jak skó ra wiatró wkę. Rzucił ją na ł ó ż ko. - O tym, ż e Jaś ka tu nie był o, wiedzieliś my już w Budapeszcie - powiedział i spojrzał na Wichniewicza. Ten drobnymi ł yczkami pił herbatę. - Tak - potwierdził. - I mamy informacje, ż e nie doszedł do Zakopanego. Tokacz tymczasem wycią gną ł spod ł ó ż ka stary, zniszczony plecak. Z tajemniczą miną poł oż ył go na stole. Bukowy chwilę przyglą dał mu się bacznie, potem szybko doszedł do stoł u i kilkoma niecierpliwymi ruchami odpią ł klapę plecaka. Na jej wewnę trznej stronie zobaczył przyszyty prostoką tny kawał ek skó ry. Drgną ł nagle. - Przecież to plecak Jaś ka Lasaka - rzekł zdumiony. - Ską d go masz? - Jesteś pewny, ż e to plecak Jaś ka? - Murowane. On mi go kiedyś poż yczał. - Dziwna historia. Jak wiecie, w zeszł ym tygodniu był o tu bardzo gorą co. Na cał ym Liptowie, od Mikulasza po Kież mark, zrobili obł awę. Do mnie też przychodzili kilka razy... - Moż e pytali o Lasaka? - Nie przerywaj. O Jaś ka nie pytali. Szukali kogoś, kto uciekł z wię zienia. - To moż e Jaś ka szukali? - wtrą cił Wichniewicz. - Moż e Lasaka capnę li, a potem im zwiał. - Nie wiem, kogo szukali. Pytali, czy nie nocował u mnie facet w zwykł ym ceperskim ubraniu. To chyba nie chodził o o Lasaka. - No tak - potwierdził Ję drek Bukowy. - Jasiek był ubrany po sportowemu. Miał starą granatową wiatró wkę i granatowe narciarskie portki. A kiedy przyszli do ciebie i pytali o tego cepra? Tokacz zastanawiał się chwilę. Tarł z przeję ciem osypany czarnym porostem policzek. - Pierwszy raz przyszli w ś rodę, tydzień temu. Potem w czwartek był o tu dwó ch tajniakó w z Popradu, a w pią tek...
*
W pią tek po obiedzie Laco Tokacz zaszedł do narciarni. Miał naprawić nartę. Drobnostka, przy zjeź dzie zawadził o kamień i wyrwał z deski kawał ek stalowej krawę dzi. Znalazł wię c trochę czasu. Wł oż ył deskę w imadł o i zaczą ł wykrę cać kawał ek zniszczonej krawę dzi. Dzień był pochmurny. Przez zamglone okno widać był o fragment polany w kł ę bach zadymki. Zdawał o się, ż e cał a polana pł ynie i wiruje w nieokieł znanym rytmie uderzeń wiatru. Drzewa stał y po czuby w gę stej mgle, a droga prowadzą ca do Koprowej znaczył a ledwo widocznym zarysem starych ś ladó w. I wł aś nie na tej drodze, w kł ę bach zawiei, ukazali się nagle ratownicy cią gną cy tobogan. Zjeż dż ali wolno, walczą c z porywami wiatru. Tokacz przerwał robotę. Zdziwił się, ską d raptem pojawili się ratownicy? Od rana bowiem trwał a zadymka i nikt ze schroniska nie poszedł w gó ry. Tymczasem ratownicy, jak w zwolnionym filmie, przesunę li się przez kadr okna. Po chwili Tokacz usł yszał ich dobijanie się do bocznych drzwi schroniska. Rzucił ś rubokrę t, ruszył w stronę korytarza. W sieni zobaczył czterech mę ż czyzn. Byli oblepieni ś niegiem 5 lodem. Ich sine twarze, sopelki na brwiach, zapadnię te oczy i zbielał e wargi ś wiadczył y, ż e dł ugo przebywali w tej piekielnej kurniawie. Tokacz, mijają c drzwi kuchni, krzykną ł przynaglają co: - Ej, dziewczę ta, dawajcie gorą cą herbatę z rumem. Ale piorunem! Zbliż ył się do pierwszego. Poznał go. Był to mł ody Tukaj z Ł omnicy. Rę kawicami otrzepywał ze spodni i butó w zlodowaciał y ś nieg. Tokacz szarpną ł go za ramię. - Ty, Mirko, co się stał o? Tukaj spojrzał spod nasunię tego na oczy kaptura. - Cholerna robota - powiedział zmę czonym gł osem. - Od rana babraliś my się w tej kurniawie. Dawaj herbaty, bom przemarzł. - Zaraz bę dzie. Ale co... wypadek? - W Szkaradnym Ż lebie... Lawina - wykrztusił z trudem i z rezygnacją machną ł rę ką. - Przysypał o kogoś? Tukaj zamiast odpowiedzieć, pokazał w stronę otwartych drzwi. Za drzwiami stał tobogan. Tokacz ruszył w tę stronę. Coś nim targnę ł o. Przez chwilę pomyś lał, ż e to moż e któ ryś z kurieró w. Kto opró cz nich mó gł by pchać się w taką zadymkę i to najtrudniejszą drogą? Był już przy toboganie. Zobaczył na nim czł owieka owinię tego szczelnie kocami, brezentem i przywią zanego linkami. - Ż yje? - zapytał gł oś no poprzez ś wist wiatru. Ktoś z tył u zawoł ał: - Gdzie tam... Wieczne odpoczywanie. Tokacz wpatrywał się tę po w niewyraź ny zarys leż ą cego pod kocami ciał a. Wiatr targał jego wł osami, rozpylony ś nieg smagał twarz, a on ze schyloną gł ową wcią ż tkwił w miejscu. Nie chciał nawet zgadywać, kogo przywoł a ta ś cię ta lodem twarz leż ą cego na toboganie mę ż czyzny. " Jeszcze jeden... - pomyś lał. - W tej chwili jeszcze bezimienny... A gdy odsł oni twarz... " Z odrę twienia wyrwał go napię ty gł os Tukaja. - Moż e go znasz? Tokacz odwró cił się gwał townie. Tukaj stał w otwartych drzwiach. W zgrabiał ych dł oniach trzymał szklankę parują cej herbaty. Inni zdejmowali plecaki, otrzepywali oś nież one ubrania. Tokacz cofną ł się do drzwi. - Ja? - powiedział zaskoczony. - Moż e u ciebie nocował? - A kto to taki? Ratownik postawił szklankę na kamiennym parapecie okna, odgarną ł z czoł a kaptur skafandra, rę ką przetarł tają cy na twarzy ś nieg i się gną ł do kieszeni wiatró wki. Sztywnymi palcami wył uskiwał cienką ksią ż eczkę legitymacji. - Stanisł aw Plavy... urodzony w 1914 roku w Lewoczy... odczytywał wolno. - Plavy?... Nie znam takiego - odparł z ulgą. - Moż eś go widział? Moż e był u ciebie w schronisku? - Podał mu otwartą legitymację i wtedy Tokaczem szarpnę ł o. Zobaczył bowiem podobiznę Jaś ka Lasaka. Zbliż ył ją do oczu, oddalił... Nie mylił się. Z fotografii spoglą dał y na niego bystre oczy dobrze mu znanego czł owieka. Nagle westchną ł gł ę boko, jak gdyby chciał zdł awić atakują cy go ż al. - Nie... Tej nocy nikt nowy u mnie nie nocował. Tukaj spojrzał nieco zdziwiony. - To ską d się wzią ł w gó rach? Szedł z tej strony... Widzieliś my w lesie ś lady. - Pewno ominą ł schronisko. Tukaj schował legitymację do kieszeni. - Dziwna historia. Miał na sobie zwykł e cywilne ubranie, jakby się wybierał z wizytą. Tylko wiatró wkę miał sportową, no i narciarskie buty. - A narty? - Nart toś my nie znaleź li. Moż e mu odpadł y, gdy go porwał a lawina. Pewno miał ź le dopasowane wią zania. - Mó wisz, ż e szedł z zwykł ym ubraniu? - Nie wierzysz? - uś miechną ł się nikle. - Jak nie wierzysz, to zobacz! Tokacz zawahał się. Wnet jednak podszedł do toboganu. W kł ę bach zamieci, w ś wiś cie wiatru zdarł koc z gł owy nieboszczyka; ukazał a się osypana rudawym zarostem twarz, a raczej maska: mę tne już i jakby oskarż ają ce kogoś oczy, wł osy zlepione lodem i zasypane ś niegiem usta. Tokacz schylił się, przyjrzał się uważ nie leż ą cemu i nagle odczuł ogromną ulgę. To nie był Lasak. Zarzucił z powrotem koc na gł owę ofiary i powiedział gł oś no: - Nie znam tego czł owieka.
*
Teraz zapalał kró tką fajeczkę. - To nie był Lasak - powiedział z naciskiem. - Nie. mogł em się pomylić, bo przecież Jaś ka znam tak dobrze jak ciebie - zwró cił się do Ję drka Bukowego, któ ry tymczasem wyjmował rzeczy z plecaka. Kł adł je na parapecie okna i na krześ le. Na chwilę znieruchomiał, spojrzał zdumiony na Tokacza. - W takim razie kto to był? Tokacz wzruszył ramionami. - Nie mam poję cia. Fotografia w legitymacji był a Jaś ka Lasaka. Na to mogę dać sł owo. Wichniewicz wtrą cił: - Mó wi pan, ż e dowó d wystawiony był na nazwisko Stanisł aw Plavy? - Tak - odparł bez wahania. - Pamię tam dokł adnie każ dą literę. - Zgadza się. Był to fał szywy dowó d sł owacki Jaś ka Lasaka. Sam mu go wrę czał em. - No dobrze - odezwał się Bukowy - ale ską d dowó d Lasaka znalazł się u tamtego goś cia? Tokacz rozł oż ył rę ce ruchem wyraż ają cym bezradnoś ć. - Czł owieku, ską d ja mogę wiedzieć? - A plecak? Czy ten plecak miał ten goś ć, któ rego przysypał o? - Nie. Przywieź li go bez plecaka. Plecak znalazł em na drugi dzień w kosó wce pod Szkaradnym Ż lebem. - To znaczy, ż e Jaś ka mogł o wtedy przysypać razem z tamtym. - Nie są dzę, bo legitymację znaleź li ratownicy w kieszeni tego nieboszczyka. - W takim razie nic z tego nie rozumiem. Tokacz uś miechną ł się pobł aż liwie. - Nie gorą czkuj się. Trzeba się nad tym dobrze zastanowić. Na drugi dzień, gdy się tylko uciszył o, poszedł em zobaczyć lawinę - cią gną ł spokojnie. - Wszystko się zgadzał o. Był o tak, jak mó wili ratownicy. Ten goś ć nie znał gó r, bo pchał się pod skał y i przecią ł ż leb w najbardziej stromym miejscu. Dawno nie widział em takiej ogromnej lawiny. Zjechał em grzę dą w dó ł. A na dole, nad samym potokiem znalazł em w kosó wkach plecak. Był przysypany. Tylko jeden rzemień wystawał spod ś niegu. Bukowy unió sł dł onie do oczu, jak gdyby chciał przywoł ać jakieś wspomnienie. - Nie, to wykluczone, ż eby Jasiek pchał się na te urwiska. Przecież dobrze wiedział, ż e to najbardziej lawiniaste miejsce. - Ja myś lę - wtrą cił Wichniewicz - ż e ten facet miał nie tylko jego dowó d, ale i plecak. - To jednak nie takie pewne - rzucił z rozwagą Tokacz. Podszedł do szafy i spod rzuconej na jej dno liny wycią gną ł czub zł amanej deski. - To też znalazł em w lawinie. Bukowy wyrwał mu czub z rę ki. Obracał go na wszystkie strony. Naraz na ś lizgu deski zobaczył wypalony znak firmowy. - " Zubki"! - zawoł ał. - Przecie to deski Lasaka. On miał te stare, " hikory". Wichniewicz spojrzał zasę piony. - Jesteś pewny, ż e to jego deski? - Na mur... Wichniewicz opuś cił gł owę. - W takim razie Jasiek mó gł zginą ć z tamtym pod lawiną. - Albo tamten - dodał spokojnie Tokacz - mó gł mieć jego deski. Wichniewicz skiną ł gł ową. - To też moż liwe... I wydaje mi się, ż e teraz nie rozwią ż emy tej dziwnej zagadki. - Nagle zwró cił się do Tokacza: - A czy pan wie, co potem stał o się z tym goś ciem, któ rego przysypał a lawina? - Dopytywał em się o niego. Ratownicy mó wili, ż e zawieź li go do Smokowca. - Czy ratownicy dowiedzieli się, kto to wł aś ciwie był? - Nie. Nikt tego nie wie. Podobno zwł oki przewieziono do Mikulasza, do gmachu medycyny są dowej.
- Dolary powinny być wszyte w dno plecaka - powiedział Wichniewicz do Ję drka Bukowego, kiedy zostali sami na poddaszu. - I są, bo dno jest grube - odparł Bukowy. Wyją ł z kieszeni scyzoryk. Zaczą ł szybko rozpruwać skó rzaną wkł adkę. Po chwili przez rozpruty szew wsuną ł dł oń i wycią gną ł kilka zielonych banknotó w. - Teraz już jasne, ż e to plecak Jaś ka - powiedział jakby do siebie. - Tylko co my teraz z nim zrobimy? - Na razie wł ó ż z powrotem pienią dze i zaszyj - poradził Wichniewicz. - Czy on miał jeszcze coś przy sobie? - Tak. Jasiek nió sł bardzo waż ną pocztę. Szyfry miał wszyte pod futró wkę butó w. - To znaczy, przepadł y razem z butami. - Nie wszystkie. Czę ś ć, i to najważ niejszą, wszył em mu w pasek od spodni. Pod klamrę, rozumiesz. - To gorzej - zasę pił się Ję drek. - Bo jak go zł apali... jeż eli zrobili dokł adną rewizję... - Trudno... - zamyś lił się Wichniewicz. - Miejmy nadzieję, ż e nie znajdą. I w ogó le nie podoba mi się cał a ta historia. Trzeba się zastanowić, co teraz robić. Bukowy spojrzał z niedowierzaniem. - Jak to co? Musimy go szukać. - Szukać? - zastanowił się Wichniewicz. - To nie taka prosta sprawa. Sł yszał eś, co mó wił Tokacz? Tamtym spod lawiny zaję ł a się policja. Oni tu bę dą wę szyć dookoł a, a my, prawdę mó wią c, nie mamy ż adnego ś ladu. - Boisz się? - zapytał zadziornie Bukowy. - Nie. Po prostu zastanawiam się, czy warto się naraż ać. Wichniewicz wolnym krokiem podszedł do okna. Chwilę zdrapywał paznokciami ś nież ny nalot zmarzliny. - Widzisz, to nie taka prosta sprawa - powtó rzył. - Moim najważ niejszym zadaniem jest zorganizowanie nowej trasy i punktó w. Muszę się zorientować, jak wyglą da droga na Piwniczną. - Wiem - przerwał mu Ję drek. - Tylko nie zał atwiliś my jeszcze jednej sprawy, a ty... - To co proponujesz? Bukowy milczał chwilę. Wprawnymi, ruchami zaszywał rozprute dno plecaka. Nagle ł ypną ł w stronę Wichniewicza. - Najlepiej bę dzie, jak się rozdzielimy. Ja bę dę szukał Jaś ka, a ty... Ty ró b, co ci kazali. Wichniewicz pokiwał gł ową. - Ej, Ję drek, Ję drek... z ciebie zawsze wył azi rogata dusza. Zastanó w się, co moż esz jeszcze zrobić dla Lasaka? - Ja? - przecią gną ł i gł os mu nieco przygasł. - Nie wiem, ale czuję, ż e nie wszystko jeszcze stracone. - Dobrze, ale co chcesz zrobić? - Wró cę jeszcze do Hornego. Moż e Jasiek był u niego w tym czasie... - Do Hornego moż emy iś ć razem. A potem sypniemy się w stronę Kież marku i Lewoczy. - Wichniewicz podszedł do Ję drka i poł oż ył mu dł oń na ramieniu. - No... Ję drek, tak bę dzie najlepiej. Bukowy spojrzał już ł agodniej. - Nie wiem, ale moż emy spró bować.
*
Na drugi dzień wcześ nie rano wyszli ze schroniska. Umó wili się z Mikiem, ż e bę dzie na nich czekał w oznaczanym miejscu przy drodze. Dzień był pogodny i mroź ny. Mię dzy czubami smrekó w podnosił o się cię ż kie, przymglone jeszcze sł oń ce. Tam, gdzie liznę ł o biel, nadawał o jej pomarań czowego poł ysku. Z drzew osypywał y się warkocze ś nież nego pył u. Wydeptana, gł adka ś cież ka cienko skrzypiał a pod butami. Szli szybko, bo zią b ich poganiał. Kiedy zbliż ali się do drogi, Bukowy przystaną ł nagle, jakby czegoś zapomniał. - Ty - powiedział z nutką radoś ci - mam pomysł... Przypomniał em sobie, ż e blisko Ł omnicy, na drodze z Popradu jest dom.. - Jeż eli się nie mylę - przerwał mu Wichniewicz - to nie jeden dom tam stoi. Ję drek sykną ł zniecierpliwiony. - Ale to dziwny dom. Zupeł nie pusty. Nocował em tam kiedyś. Stoi daleko od drogi. Podobno wł aś ciciel wyemigrował. - No dobrze, tylko co ten dom ma wspó lnego z Lasakiem? Bukowy uś miechną ł się tajemniczo. - Moż e ma... bo Lasak wtedy wysiadł przed Popradem. Wedł ug mnie, był na to za cwany, ż eby pchać się do miasta, gdzie peł no był o policji i ż andarmerii. - Okrą ż ył wię c Poprad - wtrą cił Antek, podą ż ają c za jego myś lą. - Wł aś nie. Okrą ż ył Poprad, ale nie zdą ż ył dojś ć do Trzech Studniczek. Był o już pó ź no i nie został o mu nic innego, jak przenocować w tym domu. Miał ze sobą ś piwó r. - Ś piwora nie był o przecież w plecaku. - Nie był o... ale zabrał ze sobą. Zimą nie chodzi się bez ś piwora. Ja też tam kiedyś nocował em. Był o sucho i zupeł nie cicho, tylko szczury przegryzł y mi plecak, bo chciał y się dostać do jedzenia. - Naraz wesoł o trą cił Wichniewicza w ramię. - To co, moż emy chyba spró bować? - Moż emy - uś miechną ł się Antek i ruszył biegiem ku widnieją cej mię dzy pniami drzew drodze. Tatra Mika czekał a już na nich.
*
Od szosy trzeba był o przejś ć spadzistą drogą przez lichy, wyszczerbiony las. Dalej był mostek, wzgó rze poroś nię te wysokim jał owcem i potok, a za nim w kę pach drzew kilka biednych chał up. Dom stał nad samym potokiem. Miał kamienną podmuró wkę, pierwszą kondygnację z cegieł, a drugą, nie pasują cą do cał oś ci - z drzewa. Nad zrę bem dachu sterczał a obita deskami wież yczka. Dziwny dom, ni to willa; ni pretensjonalna czynszowa kamienica. Jednym sł owem " kundlowaty" twó r, budowany zapewne na raty. Teraz zupeł nie opuszczany, ze zdartym dachem, z oknami zabitymi deskami, wyglą dał upiornie w peł nym ś wietle zimowego dnia. Bukowy zostawił towarzyszy w samochodzie. Sam wolno zbliż ał się do domu. Wiatr zwiewał z resztek zwalonego dachu mał e obł oczki ś nież nego pył u, szarpał na wpó ł wyrwanymi z futryny drzwiami. Zardzewiał e zawiasy skrzypiał y przeraź liwie, a z gł ę bi domu dolatywał o dziwne dudnienie, jakby ktoś walił pię ś cią w pustą beczkę. Bukowy zatrzymał się nagle; zobaczył nikł ą ś cież ynkę prowadzą cą na werandę. " Czyż by ktoś tam mieszkał? " - pomyś lał. Cofną ł się przezornie za pień starej olchy. Dł uż szą chwilę obserwował werandę. Był o gł ucho, tylko z wnę trza domu wcią ż dolatywał o to gł uche dudnienie. " Pewno telepie się nie domknię ta okiennica" - pocieszył się w myś li. Ostroż nie zbliż ył się do schodó w. Skradał się cichutko, niemal bezszelestnie. Wszedł na werandę. Podł oga był a zasypana ś niegiem. W ką cie pod oknem stał stolik z wikliny, a na nim kilka wazonikó w z badylami uschnię tych kwiató w. Drzwi prowadzą ce do sieni był y uchylone, a na nawianym przez wiatr ś niegu widniał y ś wież e ś lady butó w. Drgną ł. Teraz już wiedział, ż e ktoś jest w gł ę bi domu. I znowu usł yszał to dziwne dudnienie. Chciał się cofną ć, lecz po chwili ruszył przed siebie. Pod wiatró wką przesuną ł do przodu kaburę wisa, odpią ł ją i poł oż ył dł oń na zimnym uchwycie pistoletu. Przeszedł do sieni. Pod podeszwami czuł ś liskoś ć usuwają cego się ś niegu. Dwoma wydł uż onymi susami dopadł otwartych na oś cież drzwi. Wielki pokó j był pusty, tylko w ką cie stał o czarne pudł o fortepianu. Wyszczerbiona klawiatura bł ysnę ł a jak zę by gotowego do skoku potwora. I nagle usł yszał za sobą czyjeś stą panie, a potem coś trzasnę ł o jak przeł amana gał ą ź. Odwró cił się i wyrwał z kabury pistolet. Korytarz był wcią ż pusty. Bukowy nie wytrzymał napię cia. Stł umionym gł osem zawoł ał: - Jest tam kto? Znowu gł ucha cisza, jak gdyby cał a rudera zapadł a się w ś nież ną, puchową czeluś ć. Potem w są siedniej izbie zastukał y drobne kroki... i nagle w ramie drzwi, zjawił a się zgarbiona postać starej kobiety z narę czem porą banych ś wież o szczap. Starowina znieruchomiał a, westchnę ł a trwoż nie, drewna z ł oskotem potoczył y się na podł ogę. W jej dł oni został tylko niewielki toporek. Chwilę przypatrywali się sobie nieufnie. Bukowy wsuną ł pistolet do kabury. - Nie bó jcie się - powiedział silą c się na spokó j. - Ja tu tylko... - nie dokoń czył, gdyż kobiecina zerwał a się do ucieczki. Zastą pił jej drogę. Kobieta zasł onił a się toporkiem. - Ja nic... ja nic... ja tu tylko po drzewo. Bukowy zatrzymał ja ł agodnym gestem. - Nie bó jcie się. - Spojrzał na leż ą ce u jego stó p szczapy. Zgarną ł je i podał kobiecie. - Pewno na podpał kę? - Tak - wyszeptał a bezzę bnymi ustami. Na zarzewie... Zima, panie... Nie ma czym palić... Znowu ogarnę ł a go nieufnym wzrokiem. - A wy panie, pewno z policji? Bukowy zaprzeczył ruchem gł owy i uś miechną ł się zachę cają co. Babina zerknę ł a chytrze. - Bo tu, panie, już kilka razy przychodzili, dopytywali się, szukali... Chwycił ją mocniej za ramię. - Kogo szukali? - A rozmaicie bywał o - rzucił a ze starczą przezornoś cią. Widzą c, ż e nieznajomy jej nie ponagla, zał amał a rę ce i dodał a lamentują cym gł osem: - Panie, co się tu u nas dział o! Skaranie boskie! Bukowy zapytał ostrzej: - O kogo się dopytywali? Kogo szukali? Kobiecina nagle jak gdyby stracił a sił y i ochotę do rozmowy. Przygarnę ł a do suchej piersi drewna i rzucił a ostro: - A... co mnie to, panie obchodzi? Najlepiej o niczym nie wiedzieć! - Wzruszył a ramionami. Poprawiają c opadają cą na oczy chustkę, drobnymi kroczkami ruszył a w stronę werandy. Bukowy staną ł w drzwiach. Chciał ją zatrzymać, lecz nie wiedział, co powiedzieć. Rzucił wię c - bezmyś lnie: - To na podpał kę to drzewo? - Na podpał kę, na podpał kę – zachichotał a i wykrzywił a usta, jakby go chciał a przedrzeź nić. Potem ł ypnę ł a bezrzę snymi oczkami. - U nas mó wi się: na zarzewie... A wy to pewno z Polski, bo tam tak mó wią. Bukowy wzruszył ramionami. Kobiecina wycią gnę ł a ku niemu zgię ty artretyzmem palec: - Nie wypierajcie się... Był tu taki jeden, co też mó wił " na podpał kę ". Bukowy drgną ł, targnię ty radosnym przeczuciem. - Kto to był? Kiedy? - A mija dziś tydzień - powiedział a przecią gle, a potem zaczę ł a opowiadać z kobiecą drobiazgowoś cią: - Tydzień mija jak go tu spotkał am. Przyszł am, jak dziś, po suche drzewo. Na polu strasznie kurzył o...
*
Padał mokry, gę sty ś nieg, kiedy zbliż ał a się do rozwalonego domu Burycza. Dom stał w zadymce jak koszmarna zjawa. Przez mglistą zasł onę widać był o ciemne plamy zabitych deskami okien, a w przedziwnym szmerze opadają cych pł atkó w odzywał o się przenikliwe skrzypienie drzwi. Kobieta brnę ł a przez gł ę boki ś nieg. Kiedy dotarł a do werandy, przytupnę ł a sł abo, otrzą sają c biał y nalot ś niegu ze starych kapcó w i z rą bka spó dnicy. W rę ku, pod chustą, trzymał a toporek. Nie obejrzał a się nawet. Przywykł a bowiem do tych wę dró wek po suche drzewo na podpał kę. Poczł apał a wię c w stronę uchylonych drzwi. Naraz spoza drzwi doszedł ją cichy ję k, jak gdyby ktoś westchną ł ż ał oś nie. Stanę ł a zdumiona. Zalę knionym spojrzeniem wodził a po pustych ś cianach. Był o cicho. Ś nieg tylko wirował w powietrzu. Pomyś lał a, ż e tamten ż ał osny ję k był zł udzeniem. Ostroż nie weszł a do pokoju. W ką cie, niby okaleczony ptak z uniesionym czarnym skrzydł em, zamajaczył fortepian. Nagle wydał a stł umiony okrzyk. Przy fortepianie ujrzał a bowiem pod ś cianą mę ż czyznę. Zwinię ty w kł ę bek, jakby się bronił przed zimnem, rę kami obejmował gł owę. Był bez butó w. Poję kiwał cicho. W pierwszej chwili chciał a uciekać, lecz gdy minę ł o pierwsze przeraż enie, zbliż ył a się ostroż nie i pochylił a nad leż ą cym mę ż czyzną. - Jezusie - wyszeptał a - co się wam stał o? Na dź wię k ludzkiego gł osu mę ż czyzna z wysił kiem unió sł się na ł okciach i twarz zwró cił ku babinie. Patrzył chwilę nieprzytomnymi oczami. - Gdzie ja jestem? - zapytał szeptem. - Dyć na Polance, pod Ł omnicą - odparł a ł agodnie. Na jego czole ujrzał a nabiegł y krwią guz i zakrzepł ą już szramę. Uklę kł a pospiesznie, wysunę ł a przed siebie rę kę, jak gdyby chciał a dotkną ć rany. - Chryste Panie, kto was tak wyzdajał? Mę ż czyzna rozejrzał się w trwoż nym poś piechu. - Gdzie mó j plecak? Gdzie narty? - krzykną ł niemal. Chciał się podź wigną ć, lecz nie zdoł awszy nawet oprzeć się plecami o ś cianę, zsuną ł się mię kko na ziemię.
|
|||
|