Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ DRUGA 2 страница



Miko skiną ł gł ową.

- Czemu nie? - Uś miechną ł się i zerkną ł we­soł o w stronę siedzą cych za nim pasaż eró w. - Warto się napić, bo my w tym samym komplecie, co za pierwszym razem.

- Tylko wy zmieniliś cie samochó d - wtrą cił Wichniewicz.

- No tak... trudno by był o wozić was tą starą, rozpadają cą się landarą. Zwł aszcza w taką zimę. A ta tatra chodzi jak zegarek. - Jakby na po­twierdzenie swych sł ó w uderzył niemal pieszczo­tliwie w koł o kierownicy.

Bukowy podał mu kubek z gorą cą herbatą.

- Cholerna zima - powtó rzył kierowca, krę ­cą c gł ową. - Trzy razy staną ł em w zaspach, jak po was jechał em. A wy pewno mieliś cie cię ż ką drogę przez granicę?

- Szkoda gadać - potwierdził Bukowy. - No­cą przyszł a okropna kurniawa, myś lał em, ż e już nie dojdziemy do Kyssaku. Drogę znam na pamię ć, a jednak trzy razy bł ą dził em. Mó wię wam, piekł o. I do tego Antek zł amał nartę.

- Przy zjeź dzie - wyjaś nił Wichniewicz. - Ś nieg zalepiał oczy. Zdawał o się, ż e lecisz w prze­paś ć. Jak mnie szurnę ł o, tak wpadł em w smreczki i nie mogł em się wygrzebać.

- Wyobraź cie sobie - dodał Ję drek - na dro­gę, któ rą robię w parę godzin, teraz stracił em pra­wie cał ą dobę. Przyszliś my do Tabora zupeł nie wypruci.

- Widać to po was. - Miko oddał kubek Ję drkowi. - A masz, bracie, madziarskiego papiero­sa?

Wichniewicz podsuną ł mu paczkę " symphonii".

- Nie ma to jak madziarskie. Mocne i nie ka­szle czł owiek po nich. - Wycią gną ł zapał ki, podał ogień kierowcy, a po chwili zagadną ł: - Sł ysze­liś cie, ż e Jasiek Lasak zaginą ł na trasie?

Miko zapalał ostroż nie papierosa.

- No wł aś nie... taki morowy chł op. Nawet wie­rzyć się nie chce... kamień w wodę.

- To wy widzieliś cie go ostatni?

- Chyba tak... bo, jak mi wiadomo, nie doszedł do Trzech Studniczek. Pewno go w Popradzie zł a­pali, bo wtedy był a obł awa. To był o tydzień temu.

 

*

 

Tydzień temu Lasak nocą przekroczył granicę, a o ś wicie wyruszył z Mikiem w drogę. Dzień był mglisty i ś nież ny. Po odwilż y chwycił mró z, za­mienił drogę w ś lizgawicę. Miko z ogromnym tru­dem prowadził wó z. Za Nową Wsią wjechali w la­sy. Zaczą ł sypać coraz gę stszy ś nieg. Zalepiał szy­bę samochodu. Wycieraczki pracował y z trudem, odsł aniają c przed oczami kierowcy wą ski wycinek drogi. Z każ dą chwilą jazda stawał a się coraz bar­dziej niebezpieczna.

Zmę czony nocną przeprawą Lasak zdrzemną ł się. Jego cię ż ka gł owa opadł a bezwł adnie na ramię Mika. Ten odsuną ł go delikatnie i w tej samej chwili poprzez zamgloną szybę zobaczył w dali czł owieka. Stał przy drodze i rę ką dawał znak, ż eby się zatrzymali. Miko trą cił Lasaka.

- Jasiek, uważ aj!

Lasak ockną ł się. Przetarł oczy i ruchem gł owy dał znać, ż e spostrzegł tego czł owieka. Peł ni trwoż nego wyczekiwania zbliż ali się do stoją cego przy drodze mę ż czyzny. Nagle Miko odetchną ł z ulgą i roześ miał się gł oś no.

- Nie bó j się, to Zapotoczny, leś nik z Podspadó w.

Lasak z ulgą przymkną ł powieki. Wó z zatoczył się na ś liskiej drodze, zabujał w koleinach i staną ł przed oczekują cym leś niczym.

- Zabierasz go? - zapytał Lasak z obawą w gł osie.

- A co? To mó j dobry znajomy. Pewno idzie do Popradu. Bę dzie nam weselej.

Tamten był już przy samochodzie. Otworzył drzwiczki i na widok Mika unió sł rę ce gestem ra­dosnego powitania:

- To ty, Miko? Bracie, ale mam szczę ś cie! Au­tobus uciekł mi przed chwilą. - Wionę ł o od niego gorzał ką i tytoniem.

- Siadaj, Frano! Siadaj! - przynaglał go kie­rowca. - Siadaj, niech stracę.

Leś niczy wtoczył się do samochodu i, zanim opadł na tylne siedzenie, zaczą ł podś piewywać pi­jackim gł osem.

- Ciszej, Frano! - strofował go ż artobliwie Miko.

Ruszyli. Koł a buksował y chwilę na oblodzonej drodze, potem mocniej szarpnę ł o i już gł adko po­toczyli się w zasnuty mgł ą krajobraz. Leś niczy klepał kierowcę po plecach:

- Uratował eś mi ż ycie - beł kotał uradowany, - myś lał em, ż e zamarznę przy drodze. Autobus mi odjechał.

- Już sł yszał em... sł yszał em - ś miał się uba­wiony Miko. - A gdzież eś się tak zaprawił?

- Ho, ho! Bracie! - zamigał dł onią. - Drzewo od Horehroń có w odbierał em, a te diaski piją jak smoki. Bez borowiczki nie odbierzesz... - zamigał palcami i zaś piewał gł oś no. Nagle z kieszeni su­kiennej kurtki wycią gną ł pł aską butelkę. Unió sł ją : z ogromnym szacunkiem i wysuną ł ku kierow­cy. - Napij się, bracie. Bę dziesz czuł, ż e jedziesz z Franem Zapotocznym. No, nie cackaj się... Pij!

Miko odsuną ł butelkę.

- Ja tylko ś wię coną wodę z chrzcielnicy - za­ż artował.

- Takiś kolega! Takiś przyjaciel! Z Franem Zapotocznym nie chcesz się napić.

- Nawet z księ dzem Tisem - ś miał się dobro­dusznie.

Wtedy mę tne oczy leś nika zahaczył y o chmurną twarz Lasaka.

- A ty - trą cił go butelką - coś taki markot­ny? Coś taki struty? Na pogrzeb jedziesz?

Miko zamienił z Lasakiem porozumiewawcze spojrzenie, jakby mu chciał powiedzieć: " nie przejmuj się ". Potem jeszcze raz odsuną ł butelkę.

- Daj mu spokó j, Frano.

Ale Zapotoczny nie ustą pił, targną ł Lasaka za ramię i sił ą chciał mu wcisną ć butelkę.

- Pij, nie przejmuj się. Zima ostra, trzeba się rozgrzać. No, pij, bracie!

Lasak wzruszył tylko ramionami, jakby się chciał pozbyć natrę ta. Miko ostrzej spojrzał na leś ­niczego.

- Daj mu spokó j, to gł uchoniemy.

Na twarzy Zapotocznego pojawił się grymas roz­czarowania.

- Gł uchoniemy - wybeł kotał, lecz wnet natarł jeszcze mocniej: - To co, ż e gł uchoniemy. Znam jednego takiego w Kież marku, niby nie mó wi, a pije za dziesię ciu. Gorzał ka nie potrzebuje, ż eby do niej gadać. - Z pijackim uporem starał się wcisną ć Lasakowi butelkę.

- Daj spokó j, Frano - krzyczał niemal Miko. - Jak nie chce, to go nie zmusisz.

- Nie, to nie - zgodził się zawiedziony leś ni­czy. Machną ł z rezygnacją rę ką i z ż alem zabeł tał pł yn w butelce. Po chwili, jakby na pociesze­nie, odkorkował butelkę i pocią gną ł, aż mu w gar­dle zabulgotał o. Potę ż ny ł yk gorzał karozochocił go jeszcze bardziej. Zł apał butelkę za szyjkę, zaczą ł nią wywijać nad gł owami siedzą cych przed nim, a potem wysokim falsetem zanucił wesoł ą piosen­kę. Kiedy skoń czył ś piewać, nachylił się do Mika. - Ty, Miko, zapomniał em ci coś powiedzieć.

- Co takiego?

- Papiery masz w porzą dku?

Miko drgną ł lekko i spojrzał ostrzegawczo na Lasaka. Ten siedział sztywno z kamienną twarzą.

- No, masz czy nie masz? - powtó rzył leś nik natarczywie.

- Papiery? - powiedział przecią gle. - A co?

- To nie wiesz, od dwó ch dni w cał ej okolicy obł awa? Szukają kogoś.

Mikowi drgną ł nagle policzek i oczy nieco zma­towiał y. Zerkną ł w stronę Lasaka, potem rzucił niemal swobodnie:

- Papiery zawsze mam w porzą dku. A kogo to szukają?

- Licho ich wie - zaś miał się leś niczy. - Te­raz wszyscy podejrzani. Mó wią, ż e jakiegoś obcego, któ ry uciekł z wię zienia w Mikulaszu. Takie cza­sy, Miko - potakiwał z ż alem gł ową. - Ale nie martw się, stary, przeż yjemy. - Naraz ucichł, jakby ta smę tna refleksja obezwł adnił a go na chwilę.

Jechali w milczeniu. Las się koń czył. Poprzez zasł onę ze ś niegu w dole widać był o osiedle, domy zasypane po dach ś niegiem, pł oty toną ce w zas­pach, kę py drzew z konarami uniesionymi jak rę ce w bł agalnym geś cie, ś cież ki znaczone sinymi jak cień pasmami. Na przeciwnym stoku koń cią gną ł nał adowane sianem sanie i trzech chł opcó w zjeż ­dż ał o na nartach. W mglistym powietrzu wszystko wydawał o się pł askie jak rysunek na przybrudzo­nym papierze.

Lasak czuł, ż e wali się na niego zmę czenie, a sen mą ci mu myś l i zakleja powieki. Z wielkim wysił ­kiem starał się zachować trzeź woś ć. Co chwila przecierał oczy, lecz to niewiele pomagał o. Wresz­cie, jak pł ywak w mę tnej wodzie, dał się porwać wirowi zapomnienia. Zasną ł. Obudził go dopiero przeraź liwy pisk hamulcó w. Zdawał o mu się, ż e rozhuś tany samochó d wali prosto na stoją ce przy drodze drzewa. Lecz to był o tylko zł udzenie. Wó z wypadł jedynie z zakrę tu i toczył się bezwł adnie po oblodzonej drodze. Przed nimi wyró sł nagle murowany dom i ludzie stoją cy po kolana w od­garnię tym z jezdni ś niegu. Dopiero teraz spo­strzegł dwó ch sł owackich ż andarmó w. Jeden z nich stał z uniesioną do gó ry rę ką. Stopował. Lasak czuł, ż e nagle krew odpł ywa mu z gł owy, a do­koł a robi się przeraź liwie pusto i szaro. A potem targną ł nim strach. Zł apał za klamkę. Chciał pchną ć drzwi i wyskoczyć z samochodu, lecz w tej samej chwili zmiarkował, ż e już za pó ź no. Wó z w zwolnionym tempie toczył się wprost na dwó ch ż andarmó w.

Zatrzymali się kilka metró w za nimi. Miko zwró cił ku Lasakowi pobladł ą twarz.

- Spokojnie - szepną ł i się gną ł do kieszeni po papiery.

Ż andarm był już przy drzwiczkach. Szarpną ł je, otworzył i rzucił sł uż bowym tanem: - Proszę papiery.

Miko wolnym ruchem, jak gdyby chciał odwlec tę chwilę, podał swoje dokumenty. W tym samym momencie za jego plecami zakrzykną ł wesoł o leś ­niczy:

- Jak się masz, Zdenek! Niech to kule biją, sami znajomi! - i szerokim gestem wycią gną ł dł oń w stronę ż andarma.

Ten serdeczne powitanie skwitował ledwo do­strzegalnym uś miechem.

Nie uraził o to leś niczego; zaś miał się gł oś no i wnet z kieszeni wycią gną ł butelkę.

- Napij się, bracie, boś siny jak ś miertka! I pieską masz sł uż bę. No, co się tak ceregielisz? Pij! - Chciał sił ą wepchną ć butelkę w wysunię ­tą po dokumenty dł oń.

Ż andarm wydą ł wargi, potem jego policzki na­brzmiał y od hamowanego ś miechu.

- Nie widzisz, ż e jestem na sł uż bie? - parsk­ną ł, tracą c w jednej chwili cał ą sł uż bową powagę.

- Na sł uż bie, nie na sł uż bie... ale napij się, bo cię trzę sie.

Ż andarm odsuną ł butelkę. Przejrzał pobież nie papiery Mika i się gną ł po dokumenty Lasaka. Ten, silą c się na spokó j, podał mu sł owacką legity­mację.

W tym momencie leś niczy z pijackim uporem podsuną ł ż andarmowi butelkę.

- Pij, Zdenek! To najlepszy dowó d osobisty. Jak się ze mną napijesz, to bę dę wiedział, ż eś mo­rowy chł op.

Ż andarm pokiwał gł ową z przyganą.

- No, no... gdzież eś się tak, czł owieku, zapra­wił? Ciebie nie muszę legitymować. Wystarczy, ż ebyś chuchną ł. Się gną ł po legitymację Lasaka i nagle jego oczy nabrał y ostrego blasku. Zerkną ł najpierw na fotografię, a potem uważ niej przyj­rzał się twarzy.

Lasak cał y stę ż ał.

- A wy ską d? - usł yszał gł os ż andarma do­chodzą cy jakby spoza grubej zasł ony.

Otwierał już usta do odpowiedzi, gdy nagle leś ­niczy trą cił go mocno w ramię.

- Nie poznajesz go, Zdenek? To przecież szpieg, któ rego szukacie - zawoł ał d zanió sł się chrapliwym ś miechem.

Ż andarma ś cię ł o. Jego ciemne oczy zwę ził y się w ś wiecą ce szpary. Naraz szybkim ruchem zam­kną ł legitymację i oddał ją Lasakowi.

- Ale z ciebie ż artowniś, Frano! - rzucił z przeką sem i salutują c cofną ł się za zwał y ś niegu.

- Z Bogiem! - skiną ł mu gł ową Miko. Zapalił silnik. Koł a zabuksował y na lodzie, wó z zachwiał się, lecz po chwili ruszył i zaczą ł nabie­rać szybkoś ci. Dopiero teraz Lasak poczuł, ż e cał y jest mokry od potu. Przetarł rę kami twarz. Obej­rzał się. Leś niczy wcią ż jeszcze wywijał butelką i mruczał niewyraź nie:

- Nie chciał uwierzyć, ż eś szpieg! Nie chciał uwierzyć, ż eś zdrajca!

Znowu padał ś nieg, tworzą c zasł onę z delikatne­go muś linu wirują cych pł atkó w. Silnik pracował na ostatnich obrotach. Milczeli. Umilkł nawet Zapotoczny. Rozwalił się wygodnie, rozrzucił szero­ko rę ce, gł owę odchylił za oparcie i chrapał. Lasak przymkną ł cię ż kie powieki, lecz nie spał. Wi­dział przed sobą ż andarma, jego cienkie wą siki i ostre jak szpilki oczy. Nie mó gł zrozumieć, jak to się stał o, ż e tamten oddał mu legitymację. Chy­ba rubaszny i ś liski ż art Zapotocznego uratował mu ż ycie...

Wspię li się na niewielkie wzgó rze. W dole, w kę ­pach nagich olch pł ynę ł a rzeka, w dali widać był o mgliste zarysy miasta i warstwę burych dymó w nad dachami. " To już Poprad" - pomyś lał Lasak. Zastanawiał się, czy nie wysią ś ć przed mias­tem. Był jednak tak zmę czony, ż e nie potrafił zdo­być się na decyzję. Zacisną ł wię c mocniej powieki i dał się unosić prą dowi biegną cego czasu.

Nagle poczuł, ż e wó z zaczyna tań czyć na dro­dze. Otworzył oczy. Byli na zakrę cie. Niż ej pod gó rę wspinał się wielki wó z transportowy. Miko manewrował kierownicą, lecz wó z toczył się bezwł adnie. Niemił osierny pisk hamulcó w... Zdł awio­ny okrzyk Mika... Suną prosto pod koł a potę ż nej cię ż aró wki. W ostatniej chwili Miko wyprowadził wó z z poś lizgu i nie spostrzegł nawet, kiedy wy­lą dowali w zasypanym ś niegiem rowie.

 

*

 

Teraz jechali w tym samym kierunku, tą samą drogą, a ś nieg tak samo zasł aniał muś linowym haf­tem pł atkó w zimowy krajobraz.

Miko zakoń czył opowiadanie:

- Wpadliś my w tę cholerną zaspę i już wie­dział em, ż e bę dą mnie musieli wycią gać. Lasak nie bardzo się zmartwił. Powiedział Wtedy, ż e mo­ż e dobrze się stał o, bo mogliby jeszcze raz zatrzy­mać wó z przed miastem. Umó wiliś my się, ż e za trzy dni bę dę na niego czekał na szosie w pobliż u Trzech Studniczek. Zarzucił plecak na ramiona i odszedł... To był o we wtorek, tydzień temu. Od tego czasu ś lad po nim zaginą ł. Dopytywał em się o niego w Popradzie, w Trzech Studniczkach. Nikt go nie widział. Moż e jednak doszedł do Zakopa­nego.

- Nie - powiedział Wichniewicz. - Mamy wiadomoś ci, ż e nie doszedł.

Miko krę cił z ż alem gł ową.

- No, no... taki morowy chł op i taka smutna hi­storia... kamień w wodę.

 


 

- Czy to pewny czł owiek, ten Horny? - zapytał Wichniewicz, zatrzymują csię przed wy­stawą sklepu z pamią tkami.

Byli w Starym Smokowcu. Po wczorajszej za­dymce wypogodził o się. Wiatr przetarł gę ste chmury, a nad dachami domó w, nad strzelistymi smrekami pokazał się szmat czystego bł ę kitu.

Sł oń ce chlusnę ł o spoza chmur oś lepiają cym blas­kiem. W powietrzu wirował y jeszcze delikatne jak pył pł atki ś niegu. I wszę dzie był o biał o, puszyś cie i jasno.

Bukowy zerkną ł przez ramię Wichniewicza na wystawę. Był o tam kulika typowych prymitywnych pamią tek: drewniana kozica, wó zek zaprzę ż ony w jelenia, sł owacki zbó jnik z uniesioną ciupagą, wyszywanka przedstawiają ca rodzajową scenę na gó rskiej hali, niedź wiadek wyrzeź biony z jelenie­go rogu, kierpce... zupeł nie jak przed wojną w Za­kopanem. Ję drek uś miechną ł się z ł agodną wyro­zumiał oś cią.

- Horny... - odparł w zamyś leniu. - Ja go dobrze znam jeszcze sprzed wojny.

- Ale czy on nie sypnie? Bukowy wzruszył ramionami.

- Do tej pory nikogo jeszcze nie sypną ł. A zresztą, nie mamy innego wyjś cia. Wczoraj cał y dzień pę taliś my się po Popradzie i niczegoś my się nie dowiedzieli. Jak chcesz mieć jakieś wiadomoś ­ci, to musisz, bracie, ryzykować.

- A co on moż e ci powiedzieć? Ję drek ż achną ł się zniecierpliwiony.

- Nie wiem. W każ dym razie nasi zachodzą do niego. U niego zawsze moż na wymienić pie­nią dze, sprzedać zegarek. Handluje zł otem i zaw­sze ma dobre kontakty. Zdaje mi się, ż e warto za­ryzykować.

- Jak uważ asz.

- W każ dym razie ja pó jdę sam. Rozumiesz, w cztery oczy ł atwiej rozmawiać.

Ję drek zdecydowanym krokiem ruszył do drzwi. Pchną ł je. Zadzwonił metalicznie uwieszony nad drzwiami dzwonek. Bukowy wszedł do ś rodka. W sklepie nikogo nie był o. Z ką ta pod sufitem szkla­nymi oczami spoglą dał a wypchana sowa i zbó jnik w brą zowej guni unosił wysoko ciupagę, jakby chciał zagrodzić drogę nieproszonemu goś ciowi.

Dopiero po chwili zakoł ysał a się pluszowa kotara i spoza niej wysuną ł się cicho, niemal bezszelest­nie mał y, zasuszony czł owiek w koż uchu za­rzuconym na przygarbione plecy. Na widok przy­bysza znieruchomiał i ł ypną ł trwoż nie chytrymi oczyma.

- Nie. Nie ma mnie. Nie ma mnie - wysuną ł rę kę ostrzegawczym gestem. - Ję drek, radzę wam, uciekajcie stą d jak najszybciej.

Bukowy uś miechną ł się przekornie.

- Spokojnie, panie Horny. Mam do pana inte­res.

Horny zatrzą sł się w nieopanowanym ni to stra­chu, ni gniewie.

- Ję drek, ty nie wiesz, co się tu dzieje... Ja już nie chcę mieć z Polakami do czynienia... Ja jestem uczciwy czł owiek... Ja już doś ć mam...

- Spokojnie, panie Horny - Bukowy zdją ł z przegubu rę ki zegarek. Był a to pię kna omega, któ rą otrzymał w trzydziestym ó smym roku za zwycię stwo w slalomie na mię dzynarodowych za­wodach w Zakopanem. Poł oż ył zegarek na ladzie i spojrzał wyczekują co na Hornego. - Potrzebne mi są pienią dze.

W oczach Hornego zapalił się chytry bł ysk.

- Ostatni raz, Ję drek. Ostatni raz - powie­dział przychylniej i drobnymi kroczkami powę ­drował za ladę.

- Zał atwimy i wyrywam - uś miechną ł się Bu­kowy i dł onią nakrył zegarek.

- Ile chcesz za niego?

- Nieduż o - mrugną ł porozumiewawczo - ale najpierw niech mi pan powie, czy zna pan Jaś ­ka Lasaka.

Horny cofną ł się, jakby zwietrzył podstę p.

- Nie znam... Nie znam! - zawoł ał piskliwie. - Teraz nikogo nie znam.

- Zna pan go czy nie? Sklepikarz drapał się chwilę za uchem.

- Oj, Ję drek... czy ja mogę wszystkich znać? Tylu was tu do mnie przychodzi.

- O wł aś nie... A kto był ostatnio?

Chytre spojrzenie sklepikarza poszybował o w stronę dł oni przykrywają cej zegarek.

- Ubijemy ten interes czy nie?

- Ubijemy... tylko niech pian mó wi, kto z na­szych był ostatni?

Horny bezwiednym ruchem przetarł suche jak pergamin czoł o.

- Zaczekaj... Był tu taki jeden.

- Kiedy?

- Moż e tydzień temu. - Nagle się gną ł po le­ż ą cy pod ladą zeszyt w czarnej, sztywnej okł adce. - Mogę ci powiedzieć dokł adnie, bo kupił em od niego zł oty medalik z ł ań cuszkiem. Ż ó ł tymi od ty­toniu palcami przerzucał zapisane kartki. - Tak, to był o w ubiegł ym tygodniu, w ś rodę.

- Ma pan ten medalik? Horny spojrzał z politowaniem.

- Czł owieku, dawno go sprzedał em. Teraz lu­dzie chę tnie kupują takie rzeczy. Pienią dz spada na ł eb na szyję, a zł oto idzie w gó rę.

- Wię c w ś rodę - powtó rzył Bukowy i po­myś lał, ż e mó gł to być wł aś nie Lasak. Zapytał wię c szybko: - Jak ten czł owiek wyglą dał?

- Po prostu jak czł owiek - uś miechną ł się kpią co. - Taki krę py blondyn, niewielkiego wzro­stu.

" Zgadza się " - pomyś lał Bukowy i nagle wstą ­pił a weń nadzieja. Moż e wł aś nie teraz natrafił na ś lad Jaś ka. Przynaglił wię c Hornego: - W jakim był wieku?

- Czy ja wiem... tak pod trzydziestkę, a moż e mł odszy, bo wtedy był bardzo zbiedzony.

- A jak był ubrany?

Horny znowu unió sł dł oń do czoł a.

- Czy ja wiem... No... tak jakby się wybierał w gó ry. Jak wy wszyscy. Pamię tam tylko, ż e miał nową, brezentową wiatró wkę. Zieloną...

- Zieloną. - Bukowy westchną ł i nagle przy­gasł. Pamię tał doskonale, ż e Jasiek wyszedł z Leanyfalu w starej granatowej wiatró wce. - Na pew­no był a zielona?

- Zielona - odparł Horny z namysł em. - I jeszcze jedno zapamię tał em. Miał sukienne kapce. Nawet mnie trochę zdziwił o, ż e w kapcach wy­biera się w gó ry. Bo wy przecież, sportowcy, zaw­sze w narciarskich butach.

- Na pewno był w kapcach? - zapytał Buko­wy i pobladł lekko.

- Nie wierzysz? Dziwny z ciebie czł owiek. Te kapce pamię tam, bo dobrze im się przyjrzał em.

- To nie on - wyszeptał Ję drek d dodał w my­ś li, ż e Lasak nie mó gł być w kapcach. Zmarkotniał do reszty. Wolnym ruchem zgarną ł z lady zegarek, wł oż ył do kieszeni.

Horny westchną ł zawiedziony.

- Nie chcesz sprzedać tego zegarka?

- Rozmyś lił em się, panie Horny?

- Przecież mó wił eś, ż e potrzebne ci są pienią ­dze. Dobrze zapł acę. - Uczynił taki ruch, jakby mu chciał wycią gną ć zegarek z kieszeni.

- Wszystkim są potrzebne pienią dze - uś mie­chną ł się cierpko Bukowy.

Horny unió sł rę ce gestem rozpaczy.

- Z wami to zawsze tak... Z wami nie moż na zrobić interesu - mó wił gniewnie, a w ką cikach jego ust zbierał a się piana. - Czł owiek zarobi dziesię ć koron, a straci honor i jeszcze go się cze­piają. Tajniacy tu do mnie przychodzili...

Bukowy spojrzał chł odno i przerwał mu oschle:

- Do widzenia, panie Horny.

- Bó g z tobą - rzucił z ulgą, a gdy Ję drek otwierał drzwi, dorzucił: - Nie radził bym ci tu przychodzić... I strzeż się, bo tu niedawno był a wielka obł awa.

Ję drek zatrzasną ł za sobą drzwi. Ż egnał go sre­brzysty gł os dzwonka. Przed sobą zobaczył Antka Wichniewicza. Wzruszył tylko ramionami.

- Nic z tego...

- I nie miał o nim ż adnej wiadomoś ci?

- Nie.

- To co robimy?

- Jedziemy do Tokacza... do Trzech Studniczek.

 


 

- Nie, Jaś ka u mnie nie był o. I od dwó ch tygodni nikt od was do mnie nie zachodził - powiedział Laco Tokacz. - A jeż eli chodzi o was, to moż ecie być spokojni. Teraz u mnie wiel­ki ruch. Nikt was nie zauważ y. Moż ecie siedzieć nawet kuka dni.

Kierownik schroniska w Trzech Studniczkach od pierwszych dni kurierskiej, roboty pomagał Polakom. Czynił to w sposó b tak swobodny i na­turalny, jak gdyby nie nastrę czał o to ż adnych trudnoś ci ani nie groził o niebezpieczeń stwem. Przez izbę ratownikó w gó rskich na poddaszu prze­winę ł y się dziesią tki kurieró w i setki uciekinie­ró w. Był a to prawdziwa przystań na tym szlaku. Nieraz ś miertelnie wycień czany kurier ostatkiem sił dowlekał się do progu schroniska. Laco Tokacz zawsze udzielał mu schronienia. Witał go pogod­nym spojrzeniem i cichymi sł owami dodawał otu­chy. A kiedy zachodził a potrzeba, gotó w był nara­zić się na najwię ksze niebezpieczeń stwo.

Teraz stali w tej samej izbie ratownikó w na poddaszu. Izba był a niewielka. Mał e okienko wy­chodził o na las. Pod oknem w ką tach stał y dwa ż elazne ł ó ż ka z wygniecionymi materacami. Mię ­dzy nimi prosty stó ł, dwa krzesł a z czarnymi, ś la­dami wypalonymi przez kochery. Na ś cianie liny, czekan, haki, a z drugiej strony wyblakł a fotografia przedstawiają ca Krywań od strony Koprowej. Nic wię cej. Wszystko surowe, proste, niemal as­cetyczne. Tylko pogodny w ufnej zadumie blask oczu Tokacza udzielał tym ś cianom nieokreś lonego ciepł a.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.