Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





CZĘŚĆ DRUGA 1 страница



CZĘ Ś Ć DRUGA

W MATNI


 

- Gratuluję, panie Ję drku, tym razem przeszedł pan trasę w rekordowym czasie! Pana zdrowie! - Puł kownik Obertyń ski unió sł napeł ­niony winem kieliszek i skiną ł w stronę Buko­wego.

Siedzieli w restauracji " Pod Apostoł ami" przy placu Eskü. Był styczeń czterdziestego pierwsze­go roku. Na dworze mglisto, wilgotno, ni to pó ź na jesień, ni wczesna zima; padał mokry ś nieg, a wiel­kie pł atki ledwie dotknę ł y czarnego asfaltu, zamieniał y się w maziste krople deszczu. W re­stauracji był o ciepł o, przytulnie. Ruch niewielki. Od czasu do czasu przemkną ł kelner z tacą peł ną szkł a i porcelany, czasem pojawił się boy z pa­pierosami.

- Pana zdrowie! - powtó rzył Obertyń ski. Bukowy uczynił taki ruch, jakby go chciał po­wstrzymać.

- Przepraszam, ale najpierw wypijemy za tych, co w drodze!

Puł kownik nieco wyż ej unió sł kieliszek.

- A wię c za tych, co na szlaku! - Wychylili, Puł kownik baczniej przyjrzał się Bukowemu. - Niech mi pan powie, jak pan to zrobił? Spodzie­waliś my się pana dopiero pojutrze.

Bukowy uś miechną ł się nikle, jakby do swoich myś li... " Co ja ci bę dę opowiadał, czł owieku. I tak nie zrozumiesz. Siedzisz wygodnie w Budapesz­cie... " I niemal jednocześ nie powiedział:

- Widzi pan, to wszystko zależ y od szczę ś cia. Wyruszamy w drogę i nigdy nie wiemy, co nas czeka, gdzie to się urwie. Tym razem wszystko poszł o gł adko, miał em doskonał e warunki... No i szczę ś cie.

Obertyń ski patrzył na Bukowego z nie ukrywa­nym podziwem.

- Niech pan nie bę dzie taki skromny. To był przecież wyczyn. W trzydzieś ci sześ ć godzin zro­bić trasę Zakopane - Budapeszt przez dwie gra­nice, trzy kraje... No, no - pokrę cił gł ową i z kry­ształ owej karafki napeł nił kieliszki. - A teraz, to już twoje zdrowie, Ję drek!

- Dzię kuję...

Wino był o przyjemnie cierpkie. Ł agodnym cie­pł em rozchodził o się po ż ył ach, rozpalał o krew i wprowadzał o Bukowego w nastró j pogodnej za­dumy.

- Tak - podją ł po chwili. - Tym razem miał em wyją tkowe szczę ś cie. W gó rach był o po­godnie i mroź no. Szedł em przez przeł ę cz pod Kopą... Zjazd był fantastyczny. Nawet nie wie­dział em, kiedy znalazł em się w Trzech Studniczkach, a tam już czekał na mnie Miko.

- Ten nasz Miko, to najwię kszy skarb, jaki mamy na Sł owacji - przerwał mu Obertyń ski.

- Morowy chł op. Dzię ki niemu kursujemy przez Sł owację jak taksó wką po Budapeszcie. A potem - dodał w zamyś leniu - poszedł em nie na Koszyce, a na Rozsnyó. Ł atwiejsza droga. Zno­wu pogoda, znowu dobre warunki, a najważ niej­sze, ż e zdą ż ył em ma poś pieszmy, któ ry odchodzi rano. Widzi pan, ż e to wcale nie tak wielki wy­czyn.

Puł kownik uś miechną ł się dobrodusznie.

- Pan mnie zadziwia. Mó wi pan o tym przej­ś ciu jak o spacerze po Vaczi, a o ile dobrze sobie przypominam, nikt jeszcze nie zrobił tej drogi w tak kró tkim czasie. Pan, opró cz szczę ś cia, ma jesz­cze cholerny instynkt d wyczucie.

Bukowy wzruszył ramionami.

- Pan wie, jak to bywa. Ja też raz wlokł em się cał y tydzień przez Sł owację. Zdawał o mi się, ż e nigdy nie dojdę do Zakopanego, a inni... - urwał nagle i spojrzał Obertyń skiemu w oczy.

Ten opuś cił lekko gł owę. Zabę bnił palcami po krawę dzi stoł u.

- Inni - dodał cicho Bukowy - w ogó le nie doszli. Pamię ta pan obł awę w Preszowie, kiedy zgarnę li dwó ch naszych i Stasię Gł adczankę?

Puł kownik napeł nił znowu kieliszki.

- Wojna, chł opie - powiedział szorstko. - My też jesteś my ż oł nierzami, a gdzie drzewo rą ­bią tam... - nie dokoń czył, tylko unió sł kieliszek i wypił szybko, jak gdyby chciał w sobie coś stł u­mić. Potem zapytał: - Ile to razy zrobił pan tę trasę?

- Ile razy? - powtó rzył Ję drek zaskoczony i nagle uś miechną ł się rozbrajają co: - Wie pan, ż e nie liczył em.

- Moż e pię tnaś cie, albo i wię cej.

- Moż e... Ale to przecież nieważ ne. Nie my­ś lał em o tym. Idzie się i już. Czasem nie pamię ta się o tym, ż e się przeszł o, a czasem jedna tura liczy się za kilka. I czas jakoś leci.

- No tak... puł kownik tarł w zamyś leniu dobrze wygolony policzek. - Dawno już miną ł rok, jak poszliś cie z Wichniewiczem pierwszy raz.

- O wł aś nie - podją ł pogodnie Bukowy - takie przejś cia się liczą. Nie zapomnę do koń ca ż ycia... Do tej pory nie mogę swobodnie ruszać rę ką. - Jakby dla potwierdzenia unió sł ramię i opuś cił gwał townie.

- A potem przyprowadził pan lotnikó w.

- To nie ja. To Wł adek.

- Tak, ale pan przeprowadził ich przez gra­nicę. I od tego czasu...

- Kursuję - zakoń czył za puł kownika Buko­wy.

Obertyń ski przyjrzał mu się uważ niej, jak gdy­by chciał zapamię tać to jedno sł owo wypowie­dziane tak swobodnie i tak trafnie okreś lają ce je­go rozmó wcę.

- No tak - uś miechną ł się porozumiewawczo.

- Chyba jest pan zadowolony z naszej wspó ł ­pracy?

- Jesteś my ż oł nierzami, panie puł kowniku - odparł z namysł em Bukowy.

- Raczej towarzyszami broni - sprostował we­soł o puł kownik i nagł e zapytał poważ nie: - A co u pana w domu?

Bukowy drgną ł.

- Do domu, jak pan wie, nie zachodzę. Nie chciał bym naraż ać rodziny.

- Rozumiem, ale ma pan jakieś wiadomoś ci?

- Matkę kilka razy wzywano na gestapo. Zwł aszcza po tej wsypie z Hublem. Od tego cza­su mają oko na nasz dom. Dopytują się o mnie.

- To dobrze, ż e pan unika domu. - Wolnym ruchem się gną ł po karafkę, na któ rej dnie zł oci­ł o się jeszcze trochę wina. Rozlewał z rozwagą. - To dobrze, ż e pan jest ostroż ny. Pamię ta pan pierwsze miesią ce po kapitulacji... Pierwsze Boż e Narodzenie. Myś leliś my wtedy, ż e za rok bę dzie­my ś wię tować w domu... A przez ten czas Niem­cy zaję li Jugosł awię, zgnietli Francję, zdawał o się, ż e zmiotą Anglię. Zmienił o się, chł opie, ale na gorsze. I my pracujemy w coraz gorszych warun­kach. Nie ma pan poję cia, jak teraz Niemcy na­ciskają na Wę gró w. Dawniej moż na był o z Wę ­grami wszystko zał atwić. Dzisiaj coraz trudniej. A na Sł owacji... to pan sam wie najlepiej.

- Najważ niejsze, ż e tu i tam mamy dobrych przyjació ł. Taki Miko. Nieraz się zastanawiam, dlaczego tak się naraż a? Albo siostry Zamkowskie, te z Dobszyny. Wszystko zrobią, o co się tyl­ko poprosi.

- No tak - puł kownik zerkną ł na zegarek, jakby chciał dać do zrozumienia, ż e czas rozmowy już mija. Szybkim ruchem unió sł kieliszek. - Jeszcze raz za tych, co na szlaku!

- To za Jaś ka Lasaka - powiedział Bukowy - bo on wł aś nie jest w drodze do Zakopanego.

- Za Lasaka! - puł kownik szybko opró ż nił kieliszek. - Przepraszam, ale mam spotkanie na drugim koń cu Budapesztu. Widzisz, chł opie - za­ż artował - ż e i ja tutaj kursuję. - Chciał wstać, lecz Bukowy zatrzymał go stanowczym ruchem.

- Przepraszam... dlaczego pan chciał się ze mną spotkać? Do tej pory kontaktowaliś my się zaw­sze przez Marysię albo Antka Wichniewicza...

Puł kownik uś miechną ł się przekornie.

- A ty, chł opcze, coś myś lał?

- Ja... no, oczywiś cie, ż e ma pan do mnie sł uż ­bową sprawę.

Puł kownik poł oż ył mu dł oń na ramieniu.

- Chciał em cię po prostu zobaczyć - powie­dział po ojcowsku. - Lubię cię, Ję drek. Czasem trzeba sobie pozwolić na taki luksus, nawet w na­szej robocie.

 


 

Padał gę sty, wilgotny ś nieg i cał y plac toną ł w mglistej bieli. Ję drek Bukowy stał na przystanku tramwajowym. Czekał na " czterdziest­kę dziewią tkę ". Chciał się. dostać do mostu Mał ­gorzaty, a stamtą d do stacji podmiejskiej kolei elektrycznej. Na rozgrzanych policzkach czuł przyjemne ł askotanie ś nież nych pł atkó w. Chwilę spoglą dał na majaczą cy w zamieci neon reklamują cy szampan Tö rley'a. " Pij tylko szampan marki Tö rley'a" zapalał się na dachu kamienicy karmino­wy napis i gasł na chwilę, jakby zdł awiony za­miecią. Dookoł a parasole oblepione ś niegiem jak watą, a pod parasolami skuleni z zimna lu­dzie. Na tramwajowej wysepce zrobił o się tł ocz­no. Wszyscy spoglą dali w stronę placu Kalwina, ską d miał nadjechać upragniony tramwaj.

Po chwili Bukowy spostrzegł, a raczej wyczuł, ż e ktoś mu się uważ nie przypatruje. Zerkną ł w bok i w tej samej chwili przywoł ał na pomoc wspomnienie. Niby w nagł ym olś nieniu ujrzał obity tapetą przedpokó j, a w nim lustro i odbicie kobiecej twarzy: biał y czepek pielę gniarki, rozsy­pują ce się, kasztanowe wł osy, figlarne spojrze­nie ciemnych oczu i wyraz przekory na wyraź nie wykrojonych wargach. To przecież Ewa Varfalvi!

- Poznaje mnie pan? - usł yszał mile brzmią ­cy gł os.

- Ewa! - zawoł ał uradowany. - Co za mił e spotkanie!

- Ewa, Ewa - powtó rzył a z przeką sem. - A ja myś lał am, ż e pan o mnie zapomniał.

- Bardzo panią przepraszani - tł umaczył się nieporadnie. - Niech pani sobie wyobrazi zgubi­ł em wtedy kartkę z adresem... szukał em pani domu. Dwa razy był em w Szenterzsebet, ale niestety...

- Niech pan się nie tł umaczy. I tak nic panu nie pomoż e - mó wił a ż artobliwie. - Mam już o panu wyrobioną opinię. Czy to ł adnie... znikną ć i nie dać znać o sobie?

- Ale... naprawdę zgubił em tę kartkę. Bardzo mi przykro... - tł umaczył się speszony.

- Przykro, przykro - przekomarzał a się, mru­ż ą c filuternie oczy. - A my z babcią chciał yś my już dać na mszę za pana.

- To pię knie. Ale ja mam dowó d, ż e nie za­pomniał em o paniach. Do tej pory przechowuję ubranie dziadka.

Ewa parsknę ł a zdrowym ś miechem.

- Nie ma pan poję cia, jak pan komicznie w nim wyglą dał.

- A pani tylko się ze mnie nabija.

- O, nie - rzucił a z udaną powagą. - Po­dziwiam, ż e pan przez rok nauczył się zupeł nie przyzwoicie po wę giersku.

- No wł aś nie - zaż artował. - I to wył ą cznie z myś lą o pani.

- Powiedzmy, powiedzmy. Chciał abym wie­rzyć... - urwał a nagle, gdyż tł um na przystanku zafalował, a w gł ę bi bulwaru, w mglistej zadymce, ukazał się tramwaj. Uję ł a go mocno za rę kę. - Mam nadzieję, ż e odwiezie mnie pan do domu - rzucił a poś piesznie. - A zresztą nie puszczę pana, bo znikną ł by pan znowu na dwa lata. - Pocią gnę ­ł a go energicznie za sobą. Wcisnę li się do zatł oczo­nego tramwaju, wtulili się w ką t platformy, a gdy tramwaj ruszył, nie spostrzegli, ż e nadal trzymają się za rę ce.

- Ja... naprawdę się cieszę - powiedział po chwili Bukowy.

- A ja... - zamyś lił a się na chwilę. - Nawet pan nie wie, jak mi był o przykro, ż e pan nie dał znaku ż ycia. Myś lał am, ż e pan już daleko, daleko. To dziwne. Tak kró tko był pan u nas, a jednak zawsze pana wspominamy - mocniej ś cisnę ł a je­go dł oń.

- Nie zasł uż ył em na to - zaż artował.

- Oczywiś cie, ż e nie. Myś lał am, ż e pan wyje­chał do Francji. Przecież wszyscy Polacy ucieka­li przez zieloną. A pan? - spojrzał a pytają co.

- Ja?... - Przykro mu był o kł amać, lecz, nie­stety, nie mó gł powiedzieć jej prawdy. Rzucił wię c wymijają co: - Tak się zł oż ył o, ż e nie mogł em wy­jechać.

- Martwił am się o pana - powiedział a w za­myś leniu. - Przecież to wojna... a Polacy wal­czyli we Francji.

- Nie każ dy mó gł się tam dostać - mrukną ł lekko uraż ony.

Zamilkli. Ewa odwró cił a gł owę. Przylgnę ł a po­liczkiem do zapoconej szyby. Chwilę przyglą dał a się przesuwają cej się za oknem ulicy. Widział jej opuszczone powieki, zarys policzka, a na policzku kilka kropel nabrzmiał ych przebijają cym przez szybę ś wiatł em. Wcią ż trzymał w dł oniach jej rę ­ce. Chciał jej powtó rzyć, ż e ogromnie cieszy się z tego spotkania, ż e czę sto o niej myś lał, a myś li był y zawsze czuł e, lecz ogarnię ty wzruszeniem, nie mó gł wydobyć z siebie gł osu.

- Mech pan patrzy - odezwał a się cicho - ś nieg pada... Czy pan pamię ta, talk ł adnie mó wił pan wtedy o gó rach i ś niegu. Nie wiem dlaczego, zawsze widział am pana na nartach na tle zaś nie­ż onych gó r. - Spojrzał a mu w oczy, a w jej ź re­nicach zapalił y się zł ote ogniki. - Czy pan od tego czasu jeź dził na nartach?

Znowu kł opotliwe pytanie. Co na nie odpowie­dzieć? Przecież dwa dni temu zjeż dż ał z przeł ę ­czy Pod Kopą do Wierchcichej. Jeszcze teraz czu­je cudowny pę d przywoł ywany nagł ym wspom­nieniem i widzi uciekają cą spod desek stromiznę. Chę tnie by jej opowiedział o tym karkoł omnym zjeź dzie, a tymczasem...

- Nie - odparł po chwili.

- To szkoda... był a taka pię kna zima. " Pię kna zima" - powtó rzył w myś li i nagle, jak przez mgł ę, zobaczył Tomanową, grań z cie­nistą falbanką nawisó w, ż leb skalny zasnuty lo­dem, a pod kamieniem skuloną postać zamarznię ­tego lotnika. To też chciał by jej opowiedzieć, a jednak musiał kł amać.

- Niestety, nie miał em nart ani okazji. Nagle spojrzał a ostrzej.

- Wł aś ciwie co pan robił przez ten czas i gdzie pan przebywał?

- Ja? - uś miechną ł się niemal bezradnie. - No có ż... Tak jak wszyscy uchodź cy, siedział em w obozie.

- A teraz?

- Teraz też jestem w polskim obozie... w cy­wilnym oczywiś cie... w Leanyfalu.

Przez jej pogodną twarz przesuną ł się cień za­niepokojenia.

- Pan chyba coś przede mną ukrywa.

- Ja? Dlaczego?

- Bo nie mogę sobie pana wyobrazić bezczyn­nie tkwią cego w obozie dla polskich uchodź có w. Nie... nigdy w to nie uwierzę. - Uję ł a go moc­niej pod ramię i dodał a wesoł o: - Ale to prze­cież gł upstwo. Mam nadzieję, ż e pan wstą pi do nas. Babcia się bardzo ucieszy.

 

*

 

" Musiał em kł amać " - myś lał wracają c na dru­gi dzień wieczorem do Leanyfalu. Podmiejski po­cią g elektryczny jechał przez przedmieś cia Buda­pesztu. Za zroszonymi oknami przesuwał się ba­nalny krajobraz: rozsypka lichych zabudowań, ś wiatł a biegną ce jak ś wietliki wś ró d mglistej, za­gubionej przestrzeni, samochody z rozż arzonymi oczami reflektoró w, niby ryby w mę tnej wodzie, smę tne mury fabryk i zasł ane ś niegiem tafle pó l - wszystko w przyć mionym smę tku miejskiej zimy.

Bukowy wcisną ł się w ką t pod ś cianę, nasuną ł na oczy kapelusz, podnió sł koł nierz jesionki i za­padł w zadumę.

" Musiał em kł amać " - koł atał a w nim myś l i wprowadzał a go w stan zakł opotania. A mó gł przecie - odrzuciwszy pewną granicę ostroż noś ci - odegrać rolę bohatera. Jakby to był o pię knie przyznać się do wszystkiego: " Tak, Ewo, jestem kurierem. Wyobraź sobie, otrzymuję niezwykle waż ne zadania - przenoszę wojskowe szyfry, taj­ne dokumenty, pienią dze, czasem przeprowadzam ludzi. Czy masz poję cie, jak waż ną rolę odgry­wam, na jakie naraż am się niebezpieczeń stwo? Nie, ty tego nie potrafisz zrozumieć. Nie wiesz, co to znaczy nocny marsz przez niedostę pne gó ry w zimową zawieję; nie masz poję cia jak mocnych nerwó w wymaga przejazd samochodem z Kyssaku do Smokowca, kiedy wydaje ci się, ż e za każ dym zakrę tem stoi patrol, któ ry zatrzyma samochó d. Nie szł aś nigdy w deszczowy dzień przez rozmię ­kł e bezdroż a; nie forsował aś lodowatych potokó w; nie zaznał aś panicznego strachu na widok zbliż a­ją cego się straż nika ani mę ki ś miertelnego zmę ­czenia, kiedy czł owiek upada pod cię ż arem pleca­ka... - Bukowy uś miechną ł się cierpko do siebie. - Nie, Ewo, nie powiem ci tego, muszę być dla ciebie zwykł ym cywilnym uchodź cą, tkwią cym bezczynnie w obozie w Leanyfalu".

 


 

Pchną ł z rozmachem drzwi. Wszedł do oś wietlonego jasno pokoju. Na jego widok z krze­sł a zerwał a się Marysia, ł ą czniczka majora Smygi.

- No, nareszcie - zawoł ał a z ulgą. - Cał y dzień szukam cię po Budapeszcie. Czł owieku, co się z tobą dział o?

- A o co chodzi?

Wł adek Mrowca unió sł się z wolna z ł ó ż ka.

- No tak - zakpił wesoł o. - Ty się, bracie, wł ó czysz, a ja musiał bym iś ć za ciebie.

Bukowy spojrzał na niego zdumiony.

- Co się wł aś ciwie stał o?

- Stary wś cieka się. Kazał mi wytrzasną ć cie­bie spod ziemi - wyjaś nił a Marysia.

- Nie rozumiem.

- Masz być o dwudziestej trzeciej w poczekal­ni na Dworcu Wschodnim.

- Przecież ja dopiero co wró cił em. Obiecali mi przynajmniej dwa tygodnie odpoczynku.

- Nie mam poję cia, co się stał o. W każ dym ra­zie zbieraj się, bo nie masz duż o czasu.

Bukowy spojrzał na zegarek.

- I tak nie zdą ż ę.

- Zdą ż ysz, zaraz pó jdę po taksó wkę. No, rusz się, Ję drek. Na co czekasz?

Bukowy rozł oż ył szeroko rę ce.

- Daję sł owo, ż e nic z tego nie rozumiem. Stali chwilę w milczeniu. Pierwszy oż ywił się

Wł adek. Podszedł szybko do szafy i wycią gną ł plecak.

- Ja też nic nie rozumiem - powiedział we­soł o - ale jak trzeba, to trzeba. - Rzucił mu pod nogi plecak.

Ję drek otworzył szerzej szafę i zaczą ł się poś ­piesznie pakować. Rzeczy potrzebne do drogi miał odł oż one, wię c nie zaję ł o mu to duż o czasu. Ma­rysia tymczasem pobiegł a po taksó wkę.

Mrowca usiadł spokojnie na ł ó ż ku, oparł się o ś cianę i przymruż onymi oczami obserwował krzą taninę kolegi.

- Przyznaj się, gdzie cię diabli nosili? - za­haczył.

- Co ci do tego?

- Nie chcesz się przyznać. Cał ą noc cię nie był o. Odmawialiś my za ciebie paciorki. - Ł ypną ł burymi oczyma i rzucił kpią co: - Pewno dziew­czyna?

- Ż ebyś wiedział.

- Ł adna?

- Sam się za kilka dni przekonasz.

- Ja?

- Ty. Bo dał em jej mó j adres, a na jutro umó wił em się z nią u Gellerta. Jeż eli nie przyjdę, to zacznie mnie szukać. Nie znasz jeszcze Wę gie­rek. - Nagle roześ miał się, jak gdyby cał e napię ­cie minę ł o, i dodał niemal wesoł o: - Wyobraź sobie, to ta sama, któ ra mi poż yczył a ten ancug, co wisi w szafie.

- Fiu! - Mrowca gwizdną ł zaskoczony. - To ty, Ję drek, masz cholerne szczę ś cie.

- Szczę ś cie... Jutro mam randkę, a tymczasem bę dę już chyba na Sł owacji.

- W każ dym razie odnalazł eś zgubę.

- Ś wietna dziewczyna - powiedział w zamy­ś leniu Bukowy. - A jak się tu zjawi, to powiedz jej, ż e musiał em wyjechać do Segedynu albo do Debreczyna.

- Nie martw się - zaż artował Wł adek - ja się nią zaopiekuję po koleż eń sku.

W tej chwili wpadł a do pokoju zdyszana Ma­rysia.

- Jesteś gotowy? - zawoł ał a od progu. Ję drek zarzucił rzemień plecaka na ramię. Ski­ną ł rę ką Wł adkowi.

- To cześ ć.

- Trzymaj się, Ję drek! - powiedział Mrow­ca, a jego ciemne, wesoł e oczy nagle przygasł y. Zamienili kró tkie, twarde, lecz jakż e wymowne spojrzenie. Nie powiedzieli ani sł owa wię cej.

Marysia targnę ł a Bukowego za rę kaw.

- Chodź już. Taksó wka czeka.

 

*

 

Przed Dworzec Wschodni zajechali na pó ł go­dziny przed odjazdem koszyckiego pospiesznego.

- Ja zatrzymam taksó wkę dla starego, a ty wal szybko do poczekalni - powiedział a Marysia.

Poczekalnia trzeciej klasy był a zapchana po­dró ż nymi. W ź le oś wietlonej sali nad gł owami uno­sił się warstwami sinawy dym z papierosó w. Na ł awkach spali zmę czeni oczekiwaniem ludzie. Gdzieś zanosił o się pł aczem przebudzone dziecko. Mię dzy szarymi pł aszczami mignę ł o czarne czako z kogucimi pió rami. Ktoś przywoł ywał gł oś no za­gubionego towarzysza.

Bukowy przepychał się z trudem przez kł ę bią ­cą się ciż bę. Nagle pod oknem zobaczył znajomą sylwetkę Antka Wichniewicza. Ruszył w jego stro­nę. Po chwili obok Wichniewicza ujrzał Smygę.

- Nareszcie - przywitał go major ponurym gł osem. - Myś lał em, ż e już pan nie przyjdzie. - Był blady i ze zł oś ci zagryzał dolną wargę.

- Bardzo mi przykro - starał się usprawiedli­wić Bukowy.

Smyga zmarszczył krzaczaste brwi.

- Cał y dzień szukaliś my pana. Co się z panem stał o?

- Nie spodziewał em się. Pan przecież wie, ż e niedawno wró cił em z trasy.

Major bł ysną ł gniewnie oczami.

- Zapomina pan, ż e pana też obowią zuje dys­cyplina. Przecież wydał em wyraź ne zarzą dzenie, ż e nie wolno wam oddalać się z domu bez zawia­domienia. A pan...

- Jest mi cholernie przykro - przerwał mu zniecierpliwiony Bukowy.

- To mnie nic nie obchodzi, czy panu jest przy­kro, czy nie. W normalnych warunkach wsadził ­bym pana do paki.

Bukowy drgną ł. W jego oczach pojawił się bł ysk gniewu.

- Komu pan to mó wi? - powiedział cicho, lecz dobitnie i zamienił z Wichniewiczem porozumie­wawcze spojrzenie.

- Panu.

- Moż e za ostro, majorze - wtrą cił spokojnie Wichniewicz.

Major ż achną ł się gniewnie.

- I proszę, ż eby się to nie powtó rzył o. I ż eby pan na przyszł oś ć przestrzegał poleceń swoich przeł oż onych.

Bukowy cofną ł się gwał townie i wyzywają cym spojrzeniem obją ł Smygę.

- A czy pan zawsze... - chciał zapytać, czy on zawsze wykonuje polecenia swoich przeł oż o­nych, lecz Wichniewicz przerwał mu stanowczo:

- Szkoda czasu, panowie - rzucił pojednaw­czo. - Grunt, ż e Ję drek zdą ż ył na pocią g.

Smyga ł ypną ł spode ł ba i powiedział już spo­kojniej:

- W takim razie ż yczę panom powodzenia. - A potem zwró cił się do Bukowego: - Antek wy­tł umaczy panu, o co chodzi. - W milczeniu uś cis­ną ł im dł onie, odwró cił się i odszedł szybkim kro­kiem.

Bukowy patrzał za nim chwilę. Widział jego sze­rokie plecy okryte szarą jesionką i podniszczony kapelusz.

- Sł uż bista - wyszeptał z pasją, jak gdyby w tym jednym sł owie chciał zawrzeć cał y swó j gniew i ż al.

Wichniewicz poł oż ył mu dł oń na ramieniu.

- Nie przejmuj się. Nie znasz starego? Taki już jest. A teraz był strasznie zdenerwowany.

Bukowy z wolna skierował wzrok na Wichniewicza.

- A wł aś ciwie co się stał o?

- Jasiek Lasak zginą ł na trasie - powiedział Antek.

Ję drek zbladł. W jego oczach widać był o prze­raż enie.

- Wpadł.

- Nie wiadomo, co się z nim stał o. Nie doszedł do Zakopanego.

- Ską d wiesz?

- Mamy dokł adne wiadomoś ci. Ostatni raz wi­dział go Miko. Podwió zł go do Popradu, a potem... potem nikt go już nie widział. - Spojrzał na ze­garek. - Musimy już iś ć do pocią gu. Sią dziemy w oddzielnych wagonach.

- Jasiek wpadł? - powtó rzył w zamyś leniu. - A my wł aś ciwie po co jedziemy?

- Jasiek nió sł bardzo waż ną pocztę. Musimy sprawdzić, co się z nim stał o, a przy sposobnoś ci chciał bym zorganizować nową trasę. Tamta już chyba spalona.

 


 

- Mamy w tym roku cholerną zimę - powiedział Miko, kiedy wsiedli do samochodu.

Jechali chwilę w milczeniu. Wą ska droga ostry­mi zakrę tami pię ł a się pod strome zbocze. Spoza zamglonej szyby wyglą dał a jak tunel przebity w biał ej caliź nie ś niegu. Dokoł a las. Pnie po ko­nary oblepione ś niegiem, gał ę zie uginają ce się pod cię ż ką okiś cią, a wszystko w perł owej mgieł ce.

- Cholerna zima - powiedział Bukowy. Wy­ją ł z plecaka termos, odkrę cał wolno zakrę tkę. - Napijecie się, Miko? - zwró cił się do kierowcy. - Gorą ca herbata z madziarskim rumem.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.