Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Pamięci Józefa Krzeptowskiego 10 страница



- No, Bukowy... Powiedz coś o sobie... Nie krę ­puj się...

- To ty mnie kazał eś aresztować? - zapytał Ję drek.

Hubl wzruszył ramionami.

- Umó wił em się z tobą u " Lukasza", ale wy­bacz, nie miał em czasu.

W oczach Bukowego zapalił się bł ysk gniewu.

Zerwał się z krzesł a, oparł rę ce o krawę dź stoł u i nachyliwszy się, powiedział z naciskiem:

- Nie wiedział em, ż e z ciebie taki drań i taka szuja.

Hubl poderwał się. Oczy nabiegł y mu krwią, a twarz wykrzywił grymas wś ciekł oś ci. Z cał ej sił y walną ł pię ś cią w stó ł.

- Zapominasz, gdzie jesteś i z kim rozma­wiasz.

- Już teraz dobrze wiem. Nie spodziewał em się, ż e się tak ześ winisz.

- Milcz! - wrzasną ł Hubl i nagle przesuną ł kaburę pistoletu na biodro.

- Nie strasz - uś miechną ł się Bukowy. - Zapominasz, ż e byliś my kiedyś kolegami. Star­towaliś my razem. - Wolnym ruchem wskazał na przypię tą do bluzy odznakę. - Widzę, ż e masz jeszcze plakietkę z Chamonix...

- To był y inne czasy - przerwał mu. - Za­pomnij o tym.

- I ty był eś inny.

Hubl opuś cił na chwilę gł owę.

- Wojna, czł owieku. To nie moja wina, ż e znaleź liś my się po przeciwnych stronach. - Nag­le sprę ż ył się, zmarszczył brwi, spojrzał surowo, jakby chciał zatuszować chwilę sł aboś ci. - A te­raz, mó w, gdzie są ci ludzie, któ rych przeprowa­dził eś z Polski? Bo ten chory to tylko jeden...

Bukowy milczał. Postanowił zmienić ton roz­mowy. Po chwili rzucił niemal wesoł o:

- Ty, Paweł, chyba ż artujesz. Zaraz ci wytł u­maczę, jak to był o.

- Wł aś nie na to czekam.

- Myś lisz, ż e w tak gł upi sposó b pchał bym się przez granicę? Znasz mnie trochę. Po prostu kł u­sował em. Szedł em na jelenia...

Tamten zaś miał się gł oś no.

- Kł amiesz. Ten chł op, co przywió zł was z Cichej, mó wił mi, ż e był o was sześ ciu.

- To się zgadza, ale nie zapytał eś go, ską d ja się tam wzią ł em?

Hubl pokiwał kpią co gł ową:

- Ty, Bukowy, nie myś l, ż e jestem taki naiw­ny. Mnie nie nabierzesz. Ja dobrze wiem, jak wyglą da wasza robota. Ty i twoi koledzy prze­prowadzacie ludzi na Wę gry. Ł apaliś my już ta­kich. Radzę ci, mó w, gdzie tych pię ciu?

Bukowy wzruszył ramionami.

- Sam przeszedł em granicę. Za jeleniem, rozumiesz? Nic wię cej nie mogę ci powiedzieć.

Hubl uś miechną ł się kpią co.

- Czł owieku, mnie nie nabierzesz. Radzę ci, zastanó w się. Jeż eli mi powiesz prawdę, to cię puszczę. Jeż eli bę dziesz krę cił, to wiesz, co cię czeka. Odwieziemy cię pię knie na Ł ysą Polanę, oddamy gestapowcom, a oni zabawią się z tobą. No, mó w, to jedyny twó j ratunek. - Przypatry­wał mu się zimnymi, peł nymi zawzię toś ci oczyma.

Ale w oczach Ję drka ujrzał nieugię ty upó r i po­gardę.

- Mó wisz czy nie? - powtó rzył. A gdy Bu­kowy nawet nie drgną ł, krzykną ł: - Zaczekaj, zaraz bę dziesz inaczej ś piewał. - Otworzył sze­roko drzwi w stronę korytarza: - Przyprowadź ­cie tego drugiego!

- Po co to wszystko, Hubl? - powiedział Bukowy, gdy tamten wró cił. - Niczego wię cej nie dowiesz się ode mnie.

- Zobaczymy...

Bukowy cofną ł się pod ś cianę. Czekał w na­pię ciu. Nagle przyszł o mu na myś l, ż e mogli zł apać kogoś z pią tki. Moż e Zdanieckiego.

Po chwili w korytarzu odezwał y się kroki. Klamka opadł a, ktoś pchną ł drzwi, a w progu obok tajniaka staną ł Romek Buń da.

Na widok Bukowego unió sł zdziwiony gł owę. W jego oczach pojawił się ostrzegawczy bł ysk. Tajniak pchną ł Buń dę na ś rodek pokoju, zatrzasną ł za sobą drzwi. Romek jeszcze raz zwró cił gł owę w stronę Ję drka. Ich spojrzenia starł y się na uł amek sekundy; jedno cię ż kie, niemal oskar­ż ają ce, drugie - pł ochliwe. Hubl bacznie obserwował ich.

- Panowie się dobrze znacie.

Tamci dwaj milczeli; Buń da opuś cił nisko gł o­wę. Twarz miał spuchnię tą i siną, oczy zapadnię ­te. Bukowy pomyś lał, ż e go dobrze maglowali. Naraz Hubl zerwał się, podszedł do Ję drka, szar­pną ł go za ramię i wskazał rę ką na Buń dę.

- Poznajesz go?

- Nie - odpowiedział spokojnie.

- A ty - doskoczył do Buń dy - znasz tego czł owieka?

- Nigdy go nie widział em.

Hubl wymierzył Bundzie suchy policzek, aż gł owa gó rala odskoczył a do tył u.

- A teraz? - wrzasną ł. - Teraz przypomi­nasz go sobie?

- Nie - odparł tamten z uporem.

- Przecież mó wił eś, ż e mieszkasz na Skibó wkach. Mó wił eś czy nie?

- Mó wił em.

- To dziwne, obaj mieszkacie na Skibó wkach i nie znacie się.

Wtedy z ką ta odezwał się Bukowy.

- Daj spokó j, Hubl, po co ta komedia. Znamy się, ale co z tego?

Hubl jednym skokiem znalazł się przy Ję drku. Szarpną ł go za ramię. Zamierzył się, ale w ostat­niej chwili cofną ł rę kę.

- Ty, Bukowy! - wrzasną ł. - Od tej chwili nie jestem dla ciebie Hublem, rozumiesz? Je­stem oficerem policji. Ja wszystko wiem. Razem przeprowadzacie ludzi...

Buń da ż achną ł się.

- Przecie wam mó wił em, ż e ja nie przewod­nik, tylko przemytnik.

- Przemytnik - zaś miał się cierpko Hubl. Był już za stoł em. Jednym ruchem wyszarpną ł szufladę, wyją ł z niej mał e zawinią tko, a kiedy je rozsupł ał, na stó ł wypadł y dwa zegarki, pierś ­cionek i zł oty medalik. - A to co?

Buń da wzruszył ramionami.

- Już wam mó wił em... towar.

- Ty mnie nie ucz, co się do nas przemyca. Dostał eś za to, ż eś ich przeprowadził.

Buń da zerkną ł w stronę Bukowego; w jego oczach moż na był o odgadną ć wstyd i jakby proś bę o usprawiedliwienie. Ję drek pokiwał tylko gł ową. Hubl spostrzegł ten gest i wrzasną ł na Bu­kowego:

- A ty ile bierzesz od jednego czł owieka?

- Już ci mó wił em - powiedział chł odno - ż e sam przeszedł em granicę.

Hubl zawiną ł szybko przedmioty w chustecz­kę i rzucił je do szuflady.

- Eee... co ja się bę dę z wami babrał. Nie chcecie mó wić, to jeszcze dziś każ ę was odwieź ć na granicę. Tam... - Nie dokoń czył, gdyż w tej chwili na dole dał się sł yszeć przeraź liwy krzyk kobiety, a potem gł oś ne krzyki i nawoł ywania. Hubl podbiegł do okna, otworzył je jednym szarpnię ciem, wychylił się. - Co tam się dzieje, do jasnej... - zaklą ł.

Nikt mu jednak nie odpowiedział. Zatrzasną ł wię c okno i biegiem ruszył ku drzwiom. Za chwi­lę był już na korytarzu. W tym momencie krzyk kobiety przeszedł w przecią gł e wycie. " Zabiją go! Zabiją!... " - krzyczał a.

Bukowy stał jeszcze chwilę w ką cie, lecz gdy tylko usł yszał oddalają ce się kroki, jednym sko­kiem znalazł się przy oknie. Szarpną ł je. Ustą pił o bez oporu. W mgnieniu oka ocenił poł oż enie; spod okna dach stromo opadał ku rynnie, a za jej krawę dzią, na dole, widać był o pryzmę zwie­zionego koksu. Nie zastanawiał się dł uż ej; odbił się mocno od framugi, a potem - jak skoczek z trampoliny - poszybował w dó ł. Zwinę ł o go. Stoczył się po stromiź nie dachu i jeszcze w locie uczepił się rynny. Zawisł na rę kach, lecz zardze­wiał a blacha nie wytrzymał a jego cię ż aru. Wyr­wana z okuć, runę ł a razem z nim na stertę koksu. Opadł jednak mię kko, elastycznie na obie nogi. Nie odczuł nawet wstrzą su, tylko nad sobą usł y­szał ł omot, a gdy unió sł gł owę, zobaczył skaczą ­cego z okna Buń dę.

- Uciekaj w drugą stronę! - zawoł ał.

Buń da albo nie zrozumiał ostrzeż enia, albo bał się samodzielnej ucieczki, gdyż ruszył za Ję dr­kiem. Ten był już przy murowanym ogrodzeniu. Pokonał go jednym zrywem, a gdy znalazł się po drugiej stronie, zobaczył wą ską uliczkę, cią g­ną cą się wś ró d rzadko rozrzuconych zabudowań. Biegł chwilę pod murem, potem zboczył mię dzy opł otki. Zapadają c się po kolana w gł ę bokim ś niegu, z trudem dotarł do przetartej przez sanie drogi. Wtedy usł yszał pierwszy strzał... Ktoś wy­palił zza muru. Obejrzał się. Buń da biegł wcią ż za nim.

Miną ł starą szopę, potem zasypane ś niegiem podwó rze, znowu przesadził pł ot i nagle z ulgą zobaczył stromą skarpę po sam brzeg zaroś nię tą gę stymi krzakami. Jeszcze raz obejrzał się za siebie. Zobaczył Buń dę dobiegają cego do pł otu, a za nim dwó ch uzbrojonych ż andarmó w i cywi­la. Ż andarm strzelał z pistoletu.

Nie namyś lał się wiele. Skoczył w gę stwinę, bł yskawicznie stoczył się na dno gł ę bokiego jaru i utoną ł w puszystym, gł ę bokim ś niegu. Poderwał się, lecz po kilku krokach potkną ł się i ugrzą zł jeszcze gł ę biej. Doznał takiego uczucia, jak gdy­by znalazł się w puł apce. Nad nim poruszył y się krzaki. Usł yszał trzask ł amanych gał ę zi, a po chwili ktoś z ł omotem stoczył się na dno wą ­wozu. Z ogromną ulgą poznał Buń dę.

- Uciekaj! - usł yszał jego krzyk.

Rzucił się w stronę stromego brzegu wą wozu. Chwytają c się krzakó w, wspinał się mozolnie. Za sobą sł yszał chrapliwy, cię ż ki oddech Buń dy, a gdy się obejrzał, na wysokoś ci skarpy zobaczył przedzierają cego się przez krzaki ż andarma. " Zł a­pią nas" - przemknę ł a mu myś l. Ostatkiem sił wspią ł się na skarpę, wyrwał się z zasiekó w za­roś li i nagle wyró sł przed nim drugi mur. Na szczę ś cie był niewysoki, tak ż e bez wysił ku mó gł dosię gną ć jego krawę dzi. Wsparł się wię c palcami w chropowatą, oblodzoną krawę dź i pomagają c sobie kolanami, wdrapał się na mur. Pod sobą miał krzyż e, groby, kamienne nagrobki, a dalej w kę pie drzew kaplicę cmentarną. Zeskoczył mię dzy groby. Zboczył ku wydeptanej alei i w tej chwili usł yszał za sobą odgł os spadają cego ciał a, a potem stł umiony okrzyk. Obejrzał się. Buń da leż ał pod ż elaznym krzyż em i wycią gał ku niemu bł agalnie rę ce.

- Ję drek - ję czał - Ję drek, ratuj! Bukowy zawahał się. Z drugiej strony muru dochodził y gorą czkowe nawoł ywania. Ż andarmi byli już w jarze.

Buń da z ogromnym wysił kiem unió sł się na kolana. Chciał wstać, lecz potkną ł się i runą ł twarzą w ś nieg. Bukowy cofną ł się. Zł apał Buń dę za ramiona, zaczą ł go wlec. Ciał o był o cię ż kie i bezwł adne.

- Co ci jest? - zawoł ał w gniewnym poś piechu.

- Rozpruł em się na tym krzyż u.

Z ogromnym wysił kiem dź wigną ł go wyż ej, jego rę kę przerzucił przez swoje ramię. Teraz lż ej mu był o wlec bezwł adne ciał o. Drobnymi krokami zbliż ał się do kaplicy. Jeszcze raz obej­rzał się. Tamtych jeszcze nie był o. Widocznie mieli kł opoty z forsowaniem jaru.

Kiedy dowló kł Buń dę do schodó w kaplicy, usł yszał za sobą nawoł ywania ż andarmó w. Jed­nego z nich zobaczył na murze. Ogarnę ł a go pa­nika. Chciał zostawić Buń dę na schodach, lecz ten kurczowo wczepił się w jego ramię. Powló kł go jeszcze kilka krokó w. Przed sobą miał otwarte drzwi, przez któ re widać był o trumnę na kata­falku, a za nią oł tarz z obrazem ukrzyż owanego Chrystusa. Zł apał wię c Buń dę pod pachy i wcią g­ną ł do kaplicy.

Rozglą dał się w narastają cym popł ochu, szuka­ją c schronienia. Z prawej zobaczył niszę. Ruszył w jej kierunku. Natrafił na niewielkie, niskie drzwi. Pchną ł je. Ustą pił y. Z ogromnym wysił ­kiem podnió sł Buń dę, przekroczył pró g i w tym momencie, nie widzą c stopni, potkną ł się i wraz z Buń dą stoczyli się po schodach w ciemną, wil­gotną piwnicę. Zatrzymał się dopiero na samym dole, wś ró d metalowych wień có w, skrzyń ze ś wiecami i trumien. Wtedy wł aś nie usł yszał na gó rze cię ż kie kroki wbiegają cych do kaplicy ż an­darmó w i ich stł umione okrzyki.

Pomyś lał, ż e ich nakryją, bo drzwi do piwnicy pozostał y otwarte.

 


 

Pierwszy przeskoczył mur ż andarm o rudych baczkach. Pod murem zobaczył na ś nie­gu ś lady uciekają cych. Pobiegł ich tropem, ale wnet je zgubił na wydeptanej już alejce. Za­trzymał się bezradnie. Wtedy doł ą czył cywil w lodenowej zielonej kurtce.

- Dalej! Dalej! - zawoł ał zziajany i pierwszy rzucił się w stronę kaplicy.

Dobiegli do schodkó w. Tutaj drogi rozgał ę ział y się w trzech kierunkach - jedna biegł a ku cmentarnej bramie, druga na tył y kaplicy, a trzecia w bok, w stronę muru. Cywil zatrzymał się.

- Ty wal w tamtą stronę! - rozkazał ż an­darmowi, pokazują c ś cież kę okrą ż ają cą kaplicę.

Ż andarm ruszył bez sł owa. Cywil wbiegł do ka­plicy. W tej chwili dogonił go drugi ż andarm, po­tę ż ne chł opisko z czerwoną gę bą. Wtoczył się do kaplicy z cię ż kim sapaniem. Na widok trumny zamurował o go. Staną ł w szerokim rozkroku i wpatrywał się w mosię ż nego anioł ka, zdobią cego wieko trumny.

- Na co czekasz? - warkną ł na niego cywil w lodenowej kurtce.

Ż andarm w popł ochu ją ł krą ż yć wokó ł kata­falku. Po chwili z bocznych drzwi umieszczonych naprzeciw niszy wysuną ł się starzec; był okryty starym koż uchem, na któ ry zarzucił drelichowy pł aszcz, na gł owie miał wł ó czkową myckę, w dł o­niach trzymał wień ce z jodł owych gał ą zek. Na widok ż andarma wypuś cił z rą k wień ce.

- W imię ojca... - wymamrotał - zdejm czap­kę synu.

Ż andarm się gną ł bezwiednie po czapkę, lecz cywil powstrzymał go peł nym nagany spojrze­niem i zwró cił się do grabarza:

- Nie widzieliś cie tu dwó ch... uciekali przez mur?

Grabarz uś miechną ł się gł upkowato. Unió sł dł oń do ucha.

- Mó wcie gł oś niej - powiedział starczym gł o­sem - bo nic nie rozumiem.

Cywil nachylił się do jego ucha.

- Dwó ch uciekał o - krzykną ł. - Pewno się tu ukryli?

Starzec spojrzał zdumiony.

- Tutaj?... Eee... co też opowiadacie... Tu tyl­ko ten nieboszczyk - wskazał na trumnę - i ja. Kto by się tu ukrywał.

Cywil zniecierpliwiony gestem rę ki przecią ł powietrze. Zaczą ł myszkować po kaplicy. Podwi­ną ł sukno katafalku, zajrzał za oł tarz, potem skie­rował się do bocznych drzwi, z któ rych wyszedł przed chwilą grabarz. Staruszek tymczasem pod­nió sł wieniec i drobnym kroczkiem poczł apał za tajniakiem, obserwują c go podejrzliwie, jak gdy­by się obawiał, ż e zakł ó ci spokó j w przybytku zmarł ych.

Cywil odwró cił się gwał townie.

- Mó wicie, ż e tu nikogo nie był o? Tamten znowu unió sł dł oń do ucha.

- Synu, mó w gł oś niej, bo nie sł yszę.

- Nikogo nie był o? - wrzasną ł cywil, tra­cą c cierpliwoś ć.

Na twarzy starca pojawił się chytry uś mieszek.

- Są... są - wymamrotał bezzę bnymi ustami - dwa nowe trupy. Jeden, to ho, ho! Sam na­czelnik poczty w Ł omnicy! Wieniec dla niego.

Cywil spojrzał na starca z odrazą. Zwró cił się do ż andarma, któ ry przez cał y czas przypatrywał się metalowej gł ó wce anioł ka.

- Idziemy! Pewno uciekli w drugą stronę.

 

*

 

Bukowy wtulił się mię dzy skrzynie. Czekał, kiedy na nikle oś wietlonych smugą ś wiatł a scho­dach zjawią się ż andarmi. Tymczasem na gó rze sł ychać był o tylko stą pania. Od czasu do czasu dolatywał y stamtą d niezrozumiał e okrzyki. Rap­tem wszystko ucichł o. Bukowy wyczoł gał się spomię dzy skrzyń, potkną ł się o poł amany lich­tarz i zaklą ł cicho. Wtedy usł yszał zdł awiony okrzyk Buń dy:

- Ję drek, uciekaj!

Podszedł do niego na klę czkach. Buń da leż ał wś ró d wień có w i lichtarzy z gł ową opartą na wie­ku trumny. Był blady, a na jego czole lś nił y wielkie jak groch krople potu. Bukowy wytarł mu czoł o.

- Co ci? Co się stał o?

- Brzuch rozpruł em - wydusił z trudem. - Flaki mi wyszł y na wierzch... zostaw mnie...

Bukowy chwycił go za ramię. Chciał go podź wigną ć, lecz Buń da powtó rzył gł oś niej:

- Zostaw. Ze mnie już nic nie bę dzie.

- Tamci odeszli - wyszeptał Ję drek.

- Uciekaj. Ja już nie mogę. - Otworzył z tru­dem powieki i spojrzał niemal bł agalnie. - Nie mogę...

Bukowy nachylił się nad nim. Pod gł owę pod­ł oż ył mu czapkę.

- Ty, Romek - zapytał - a co z tamtymi?

- Zostali na grani.

- Nie ci. Co z tymi, coś ich przeprowadził?

- Jeden... jeden zginą ł. Dwaj pojechali do Koszyc... pocią giem - mó wił z wielkim trudem. Nagle zwró cił ku Bukowemu mgł ą zachodzą ce oczy. - Ję drek... mó wię ci... tak duł o, ż e rozum stracił em... To moja wina.

Bukowy ocierał chustką jego zimne od potu czoł o.

- Teraz nie myś l o tym.

- Potracił em ludzi... Nie usł uchał em... I po co mi teraz te zegarki... Tamci zabrali...

- Nie myś l o tym - przerwał ł agodnie. Buń da zachł ysną ł się wł asnym oddechem. Jego oczy zmatowiał y.

- Ję drek... - wyszeptał.

- Co?

- Nie myś lał em, ż etak gł upio zginę... - gł owa opadł a mu na ramię. Znieruchomiał.

Bukowy chwycił go za barki, unió sł wyż ej.

- Romek! Romek! - zawoł ał zał amują cym się gł osem, lecz Buń da nie odpowiadał.

 

*

 

Przez chwilę miał takie wraż anie, ż e już nigdy nie wymknie się z tej piwnicy. Wnet jednak otrzą sną ł się z przygnę bienia. Zaczą ł dział ać. Ciał o Buń dy uł oż ył mię dzy dwiema skrzyniami i nakrył znalezionym wś ró d rupieci workiem. Staną ł nad zmarł ym. Pochylił gł owę, a w myś li powtarzał ostatnie jego sł owa: " Nie myś lał em, ż e tak gł upio zginę ". Potem przetarł twarz dł oń ­mi, spojrzał w gó rę na nikł ą smugę ś wiatł a za­ł amują cą się na kamiennych stopniach i zbliż ył się do schodó w. Na gó rze był o cicho. Szedł wolno, wspinają c się ze stopnia na stopień, a gdy dotarł do drzwi, jego twarz owioną ł powiew mroź nego powietrza. I nagł e zrobił o mu się lż ej.

Wyszedł ostroż nie z niszy. Na palcach skiero­wał się do drzwi kaplicy, za któ rymi widać był o wydeptaną ś cież kę i fragment pierwszego na­grobka. Gdy wychylił się zza katafalku, naraz drgną ł. O dwa kroki od niego stał grabarz w dre­lichowym fartuchu i w weł nianej mycce na ł ysej gł owie. Bukowy widział jego przygarbione plecy, wymykają ce się spod mycki kosmyki rzadkich wł osó w i brunatne plamy na pomarszczonej szyi. Starzec ukł adał jodł owy wieniec obok trumny. Wtem, jakby wyczuł obecnoś ć czł owieka, odwró ­cił się raptownie i wydał kró tki okrzyk.

Bukowy zachował zimną krew. Uklę kną ł wol­no przed trumną, skł onił gł owę i poruszają c war­gami, udał, ż e się modli. Starzec patrzył na nie­go nieufnie, lecz po chwili, wiedziony ciekawoś ­cią, zbliż ył się drobnymi krokami do Bukowego.

- Niech bę dzie pochwalony - pozdrowił go gł oś no.

- Na wieki wiekó w...

- To wasz krewny? - zapytał starzec wska­zują c trumnę.

 - Tak - odparł bezwiednie.

- Gł oś niej, bo nic nie sł yszę.

- Krewny - hukną ł mu do ucha Bukowy. Stary pokiwał gł ową chcą c wyrazić ż al.

- Dobry był czł owiek ten Nachimek i tak mu przyszł o kipną ć. Panie, ś wieć nad jego duszą.

- Ś wieć, Panie... powtó rzył szybko Bukowy. - Odwró cił się i, trzymają c nerwy na wodzy, oddalił się normalnym, moż e nawet zbyt wolnym krokiem.

Przed kaplicą krą ż ył y wrony. Ich krakanie na­dawał o smę tnemu otoczeniu jeszcze wię cej gro­zy. Bukowy rozejrzał się bacznie. Aleje był y pu­ste, tylko z boku, przy drewnianym krzyż u, klę ­czał a kobiecina opatulona czarną chustą. Pomyś ­lał, ż e najbezpieczniej bę dzie wró cić tą samą dro­gą, któ rą dotarł do kaplicy... Spojrzał wię c w stro­nę muru i ruszył swobodniejszym krokiem.

 


 

Kierownik schroniska, Tokacz, wracał rano z Waż ca do Trzech Studniczek.

Był o mroź no, a gdy sł oń ce oś wietlił o drogę, ś nieg zaiskrzył się fioletowo. Koń z trudem cią g­ną ł sanie. Gó ral, któ ry prowadził konia, zabijał co chwila rę ce i truchtał Obok sanek. Tokacz wtu­lił gł owę w podniesiony koł nierz koż ucha. Czuł, ż e twarz pali go od mroź nego powietrza. Przez chwilę oglą dał pasą ce się na dalekiej polanie je­lenie. Widać był o, jak przednimi nogami odgrze­bują spod ś niegu gał ą zki. A kiedy wspię li się na najwyż sze wzniesienie, zobaczyli cieniutkie sł upy dymu biją ce z domó w w Podbań skiej.

Z zamyś lenia wyrwał go woź nica.

- Panie Tokacz - zwró cił się nagle oż ywio­ny - tam w lesie ktoś jest. - Pokazał batem w stronę zaroś li.

Tokacz zeskoczył z sań. Wś ró d mł odej smreczyny zobaczył przedzierają cego się mozolnie mę ż czyznę. Nieznajomy był tylko w narciar­skim swetrze, a gł owę owinię tą miał kraciastym szalikiem. Tokacz zbliż ył się do niego.

- Hej, czł owieku! - zawoł ał.

Tamten nie spojrzał nawet w jego stronę. Zer­wał się do ucieczki. Po kilku ruchach zachwiał się jednak i bezsilnie opadł w puszysty ś nieg. Tokacz podbiegł do niego. Nieznajomy pró bował podnieś ć się na klę czki, lecz znowu osuną ł się bezwł adnie i pozostał na ś niegu.

Tokacz zł apał go za ramię.

- Nie bó j się, czł owieku! - Odwró cił go ku sobie i nagle wydał okrzyk zdumienia: - Jezus, Maria!... To ty, Ję drek?

Trwoż nie zdumiony patrzał na jego siną twarz, na zapadnię te oczy, na popę kane wargi i choć chciał powiedzieć kilka cieplejszych sł ó w, nie mó gł dobyć gł osu z zaciś nię tego gardł a.

Bukowy uś miechną ł się nikle, a w jego oczach pojawił y się iskierki radoś ci.

- Laco! - wyszeptał z ogromnym wysił kiem. - Nie poznał em cię.

 

*

 

- To cię ten Hubl wspaniale urzą dził - po­wiedział Laco Tokacz. - Szkoda, ż e nie spotka­liś my się wcześ niej... On od dawna w Hlinkowej Gardzie... a szczerze mó wią c, jaki to Sł owak... Po prostu spiski Szwab. Jego ojciec miał pie­karnię w Kież marku. W domu mó wili po szwabsku. - Tokacz otworzył drzwiczki pieca i dorzu­cił do ognia kilka polan. Zapachniał o ż ywicą.

Poddasze był o napchane ludź mi. Marcin Zdaniecki, dwaj lotnicy i kapitan grali przy stole w brydż a. Inż ynier popijał z menaż ki herbatę. Bukowy leż ał w ł ó ż ku opatulony kocami. Twarz i rę ce miał wysmarowane biał ą maś cią przeciw odmroż eniu. Zdawał o się, ż e zamiast twarzy ma maskę. Teraz spojrzał poważ nie na Tokacza.

- To drań. Po prostu drań i szubrawiec - wydusił ze zł oś cią. - Ż eby chociaż od razu po­wiedział, co i jak. A on podstę pem... A ja, bracie, myś lał em, ż e to prawdziwy sportowiec.

- Wś ró d sportowcó w też są dranie - przer­wał mu inż ynier Zdaniecki. - Taki Roerl - niby trener, a wł aś ciwie gestapowiec. Nie zapo­minaj, w jakich ż yjemy czasach.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.