|
|||
Pamięci Józefa Krzeptowskiego 9 страница- Niech się pan nie martwi. - Ruchem gł owy wskazał leż ą cego już w saniach pilota: - Jeszcze dzisiaj wieczó r bę dzie w szpitalu. W tym momencie do sań, podszedł stary gó ral, któ ry przez cał y czas stał z boku i z uś miechem obł ą kanego czł owieka przypatrywał się ludziom. - Widzicie - zaczą ł drż ą cym gł osem. - Mó wił em mu, ż eby popod Liptowskie Krzyż ne nie chodził. To moja dziedzina. Moja... Bukowy chwycił bat, usiadł na osł onie i zawoł ał na gospodarza: - Na co czekacie? Jedziemy.
Nadchodził zmierzch. Sanie sunę ł y wolno w wydrą ż onym w ś niegu tunelu. Zgrzany koń buchał parą. Gó ral co chwila zeskakiwał z osł on i dla rozgrzewki truchcikiem biegł obok sań. Bukowy był bardzo zmę czony. Czuł, ż e ogarnia go sen. Przymykał oczy i wtedy zdawał o mu się, ż e zamarza, bo mró z brał silny i od wschodu cią ł przenikliwy wiatr. Otwierał wię c z trudem oczy i walczył ze znuż eniem. Wś ró d uginają cych się pod okiś cią ś wierkó w widać już był o pierwsze zabudowania Smokowca. Dobiegał y stamtą d gł osy ludzkiego skupiska: gdzieś za domem ujadał pies, przez zasł ony okien przenikał y ciche tony pł yną cej z radia muzyki, jakaś kobieta nawoł ywał a swoje dziecko. Po cał odziennej drodze w gł uchym lesie odgł osy te wydał y się Bukowemu mił e, przypominał y mu, ż e znajduje się wś ró d ludzi. Wiedział, ż e do Hubla trzeba skrę cić za stoją cym na wzniesieniu drewnianym pensjonatem. Pamię tał dokł adnie pną cą się lasem dró ż kę i kę pę modrzewi przy ogrodzeniu. Przypomniał sobie nawet nie oszkloną werandę z wiszą cymi nad wejś ciem rogami jelenia. Tam zwykle Pavel Hubl zostawiał narty, gdy wracali ź wycieczki. Gdy zobaczył drewnianą wież yczkę, ucieszył się. Był o już blisko do Hubla. Zeskoczył z sań, przebiegł truchtem kilkanaś cie metró w. Ruch rozgrzał go nieco i pokrzepił. - Skrę cicie w lewo pod gó rę - powiedział do gó rala wskakują c na osł onę. Ten oż ywił się nagle. Zaczą ł smagać konia biczem. Mieli już skrę cić, kiedy Bukowy zobaczył przed sobą znajomą sylwetkę. Skrajem drogi szedł mł ody mę ż czyzna. Miał na sobie mieloną, lodenową kurtkę, narciarskie spodnie i kapce. Grubą narciarską czapkę zasuną ł gł ę boko na uszy. Bukowy poznał go od razu po ruchach i sposobie noszenia tej weł nianej czapki. Zeskoczył wię c z sań i ruszył naprzeciw. - Paweł! Paweł! - zawoł ał z nie hamowaną radoś cią. Hubl zatrzymał się. Na jego twarzy odbił o się zdumienie i zakł opotanie. - To ty, Bukowy? - zapytał chł odno. - A ską d się tutaj wzią ł eś? Ję drka ś cię ł o to chł odne przywitanie. Mimo to rozł oż ył szeroko ramiona, lecz Hubl cofną ł się przezornie. Bukowy powiedział już spokojniej: - Cześ ć. Mam cholerne szczę ś cie, ż e cię spotkał em. Wł aś nie jechał em do ciebie. - Do mnie? - zapytał, jakby chciał zyskać, na czasie, a potem rzucił poś piesznie: - Przepraszam cię, ale nie mogę cię przyją ć, bo w domu nie ma nikogo. - Jego surowe spojrzenie spoczę ł o na czł owieku leż ą cym w samach. - Kogo to wieziesz? - Wł aś nie - oż ywił się Ję drek. - Musisz mi pomó c, Paweł. Cholerna sprawa. Obie nogi odmroż one, gangrena. Jak go nie zawieziemy natychmiast do szpitala, to dł ugo nie pocią gnie. Twarz Hubla jeszcze bardziej stę ż ał a. Wolno zbliż ył się do sań, odchylił lekko koc i zajrzał w twarz choremu. - Polak? - zapytał z naciskiem. - Tak. - A gdzie sobie tak nogi odmroził? - W gó rach, na granicy. - Ciekawe... Ską d się tu wzią ł? Bukowy chwycił go za ramię. - Nieważ ne. Pó ź niej pogadamy. Teraz pomó ż mi, bracie, bo on wykituje. Hubl zerkną ł na Bukowego z ukosa. - A ty... pewno na Wę gry? - Nie - zaprzeczył z namysł em. Pierwszy raz przyszł o mu na myś l, ż e z Hublem nie moż na być szczerym. Jego dziwne zachowanie był o znakiem ostrzegawczym. Hubl tymczasem uś miechną ł się tajemniczo i zapytał, jak gdyby nie dosł yszał odpowiedzi: - I jego pewnie przeprowadził eś? Bukowy sposę pniał, cofną ł się, ogarną ł Hubla chł odnym spojrzeniem. - Ty... powiedz, moż e się boisz? Moż e nie chcesz mi pomó c. Hubl wahał się chwilę. Jego wzrok bł ą dził mię dzy Bukowym a leż ą cym na saniach chorym. Nagle w ką cikach jego ust, pojawił się nikł y uś mieszek. - Nie martw się, Bukowy. Wszystko bę dzie w porzą dku. Ja zajmę się tym chorym, a ty... Widzę, ż e jesteś paskudnie zmachany. Poczekaj na mnie u " Lukasza". - U " Lukasza"? - zdziwił się Ję drek. Wiedział, ż e " Lukasz" to elegancka restauracja w Starym Smokowcu, miejsce, gdzie mó gł go zobaczyć ktoś ze znajomych. Dodał poś piesznie: - Wolał bym jednak gdzie indziej. Hubl wyczuł jego wahanie. - Nie bó j się, bracie. Ja tam zaraz przyjdę - i nie czekają c na odpowiedź, zawoł ał do gó rala: - A wy zawracajcie! Jedziemy do sanatorium.
*
W ten sposó b Bukowy znalazł się u " Lukasza". Był a to elegancka restauracja w myś liwskim stylu; gł ó wna sala podzielona na boksy, w boksach potę ż ne stoł y z bukowymi, wymytymi do biał a blatami, wygodne ł awy, a nad ł awami trofea myś liwskie. Bukowy usiadł pod ł bem potę ż nego odyń ca, któ ry bł yskał szklanymi oczami i straszył szablami kł ó w. Był o ciepł o. Pachniał o grzanym winem i goź dzikami. W gł ę bi na granitowym kominku pł onę ł y wielkie polana, a z przeciwnej strony dochodził o przyjemne pobrzę kiwanie porcelany i sztuć có w. Bukowy zostawił plecak w szatni. Gdy wchodził, nikt na niego nie zwró cił uwagi. Wyglą dał bowiem jak turysta, któ rych o tej parze peł no był o w restauracji. Po chwili zjawił się kelner. Podał mu kartę. Ję drek nie spojrzał nawet na nią. Zapytał po sł owacku: - Co macie dobrego? - Jest paprykarz cielę cy z gał uszkami... - To proszę, i szklankę grzanego wina. Kelner drobnymi kroczkami potruchtał w gł ą b sali. Bukowy czuł, ż e atakuje go sen. Przyjemne ciepł o rozchodzą ce się po przemarznię tym do szpiku koś ci ciele obezwł adniał o go aksamitnie i mię kko, a szum rozmó w dział ał jak koł ysanka. Nie wiedział, w któ rym momencie zasną ł. Ockną ł się dopiero wtedy, gdy ktoś poł oż ył mu dł oń na ramieniu. Był pewny, ż e to kelner przynió sł zamó wienie. Unió sł wię c z trudem gł owę i wtedy nad sobą zobaczył nieznaną twarz mę ż czyzny i wlepione w niego oczy. - To wy... Andrzej Bukowy? - Taak - odparł bezmyś lnie. Mę ż czyzna ś cisną ł go mocniej za ramię. - To chodź cie ze mną. Wtedy dopiero uś wiadomił sobie, ż e grozi mu niebezpieczeń stwo. Cofną ł się gwał townie, ale tamten przytrzymał go i dodał: - I radzę wam, nie uciekajcie... - A co? - ż achną ł się Ję drek. - Ciszej. Policja. Doznał takiego uczucia, jakby mu ktoś wymierzył cios mię dzy oczy. Opadł bezsilnie na ł awę. Potem nagle zebrał się w sobie. Pomyś lał, ż e trzeba uciekać. Chciał pchną ć cywila i wybiec, lecz w tym momencie u wejś cia zjawił o się rozbawione towarzystwo kilku sł owackich oficeró w. Znó w zawł adnę ł o nim bezgraniczne znuż enie. Najchę tniej zasną ł by oparty o ten gł adko heblowany stó ł. Cywil powiedział cicho: - Wyjdziemy spokojnie. Chyba wam nie zależ y na tym, ż eby zwró cili uwagę. Bukowy wstał bez sł owa. Minę li kelnera, roześ mianych oficeró w i dwie kobiety z policzkami czerwonymi jeszcze od mrozu, a gdy znaleź li się za drzwiami, tajniak skierował go do bocznych drzwi. Bukowy pchną ł je. Wtedy zobaczył drugiego tajniaka. Tamten chwycił go za przeguby rą k, a ten, co go prowadził, bł yskawicznie zał oż ył mu kajdanki. Bukowy nie bronił się. " Cholera, po co ja szedł em do tego " Lukasza" - pomyś lał.
Inż ynier Zdaniecki czuł, ż e opuszczają go sił y. Po kró tkim zjeź dzie, kiedy narty same niosł y i moż na był o odetchną ć, zobaczył stromy zrą b, a ś rodkiem niego, jak ciemniejszą krechę, szlak wyż ł obiony przez sanie. Szarzał o, tylko na czubach ś wierkó w uginają cych się pod cię ż arem szyszek i okiś ci ż arzył się jeszcze blask odchodzą cego dnia. Wś ró d pni panował już mrok. Zatrzymał się. Czekał na zjeż dż ają cych za nim towarzyszy, a gdy wszyscy już doł ą czyli, powiedział, silą c się na humor: - Panowie, już niedaleko. Za pó ł godziny bę dziemy popijali gorą cą herbatę. Tamci nic nie odpowiedzieli. Patrzyli na stromy, usiany pniakami stok. Byli już bardzo zmę czeni i przemarznię ci. Inż ynier ruszył pierwszy. W mię ś niach poczuł obezwł adniają ce zmę czenie. Ruch, któ ry rozgrzewa wypoczę tego czł owieka, ze zmę czonego wyciska tylko zimny pot. Mię ś nie stają się wtedy sztywne, oł owiane, w ż oł ą dku odczuwa się mdlą ce ssanie, a w gł owie znuż enie. Dł onie kostnieją na uchwytach kijkó w, koszula przesią knię ta potem dział a jak lodowaty kompres i tylko jedna myś l wł ada narciarzem - ż eby to się skoń czył o... ż eby nareszcie odpoczą ć. Ostatkiem sił pokonali strome podejś cie. Potem zaczynał się ostry zjazd leś nym holvegiem. Narty niosł y ich po sypkim jak cukier ś niegu, a zmę czone nogi odmawiał y posł uszeń stwa. I wtedy najł atwiej upaś ć, zł amać nogę, rozbić się. Trzeba był o wię c znowu przywoł ać sił y, by panować nad rozpę dzonymi deskami. Inż ynier zjeż dż ał wię c ostroż niej, gdzie się dał o, pł uż ył, a tam, gdzie był o ł agodniej, puszczał deski w niepohamowany pę d. Gdy zjazd się koń czył, zobaczył rozległ ą polanę i nikł e ś wiatł o przeciekają ce przez zwisy gał ę zi. " To już schronisko" - odetchną ł z ogromną ulgą. Zatrzymał się na skraju lasu. Poczekał na towarzyszy. - Panowie - powiedział szeptem - zaczekajcie tu. Ja pó jdę zbadać sytuację. - Nie mogę już dł uż ej. Rę ce mi kostnieją. Czuję, ż e je odmroził em - ję kną ł kapitan. Zdaniecki rozł oż ył rę ce. - Wszyscy nie moż emy iś ć. To ryzykowne. - Mnie już wszystko jedno. - Dawaj pan rę ce. Rozetrę. - Porucznik Drwę cki podszedł do kapitana, ś cią gną ł mu sztywne jak blacha brezentowe rę kawice. - Tylko cicho, panowie - powiedział inż ynier, - Ja zaraz wracam. - Trzymaj się, ojciec - zawoł ał za nim Marcin. Zbliż ał się do schroniska. Z tej strony widać był o oś wietloną werandę, a na tle zasł onię tych okien, jak na ekranie, przesuwał y się cienie ludzkich postaci. Dochodził a tł umiona muzyka radiowa. Inż ynier znał dobrze to schronisko. Brną c po kolana w ś niegu, okrą ż ył budynek i po chwili znalazł się przed zakratowanymi drzwiami. Przez niewielkie okno w podmuró wce zobaczył kuchnię, a w niej dziewczę ta zmywają ce naczynia. " Dobra jest - pomyś lał - zapytam któ rą ś z dziewczyn o Tokacza". Pchną ł drzwi, wszedł do ciemnego korytarza. Był tak sł aby, ż e zachwiał się i z okiennego parapetu strą cił metalową puszkę. Cichy korytarz zapeł nił się nagle alarmują cym podzwanianiem. Zdaniecki zaklą ł cicho. W tej samej chwili drzwi od kuchni uchylił y się, a w oś wietlonej od wewną trz szparze ukazał a się dziewczyna. - Kto to? - zapytał a. Zdaniecki zjawił się w smudze ś wiatł a. - Ja do pana Tokacza - powiedział po polsku. - Był cał y oblepiony ś niegiem, twarz miał siną, a z brwi zwisał y mu mał e sapie lodu. Wyglą dał zapewne na bardzo wyczerpanego, gdyż dziewczyna cofnę ł a się, jakby ujrzał a zjawę. - Wy z Polski? - zapytał a przestraszona. - Ja do pana Tokacza - powtó rzył z naciskiem. - Pana Tokacza nie ma... - Rzucił a na stó ł ś cierkę i uniosł a wyż ej garnek, jak gdyby chciał a zagrodzić mu drogę. - Nie ma go - powtó rzył a. - A gdzie jest? - Pojechał koń mi do Waż ca... po prowiant. - Do licha! - zaklą ł z cicha. - Kiedy wraca? - Dopiero jutro. - Jutro... - wyszeptał bezmyś lnie i nagle zrozumiał beznadziejnoś ć poł oż enia. Bezwiednym ruchem unió sł rę kę i skubał chwilę zalodzone brwi. - A wy z Polski? - My wracamy z gó r - odparł wymijają co. - Ale wyś cie Polak? - Widzicie, ż e z gó r... i strasznie zmordowani. Chcielibyś my przenocować. Chwilę przyglą dał a mu się z tę pym uporem. Nagle postawił a garnek na stole i skinę ł a gł ową. - To chodź cie do kierowniczki. Zdaniecki zawahał się. Ostroż noś ć nakazywał a mu zostać, lecz walą ce się nań zmę czenie i myś l o marzną cych pod schroniskiem towarzyszach zadecydował y. Po kamiennych schodach wspię li się na wyż szą kondygnację, potem dł ugo szli ciemnym korytarzem. Zobaczył uchylone drzwi, a w gł ę bi salę noclegową ze starannie poś cielonymi ł ó ż kami. Owionę ł o go ciepł o i z bł ogoś cią pomyś lał, jakby to był o dobrze... Ale nie był o czasu na rozkoszowanie się tym widokiem. Wnet znaleź li się w sali jadalnej. Jednym rzutem oka ogarną ł jej wnę trze. W ką cie dwa stoł y oblepione ludź mi, na stoł ach karafki z winem, szklanki. Nagle usł yszał wyraź nie niemiecki ję zyk... Chciał się cofną ć, ale dziewczyna ruchem gł owy wskazał a na kobietę siedzą cą za bufetem. - To jest pani Tokaczowa. Czuł na plecach wzrok siedzą cych przy stoł ach Niemcó w i coraz wyraź niej sł yszał ich gł osy, a w spojrzeniu Tokaczowej wyczuł zaniepokojenie. I znowu padł o to nieznoś ne, ciche, niemal konspiracyjne pytanie: - Wy z Polski? Zdaniecki zebrał wszystkie sił y, ż eby się opanować. - Tak - powiedział jeszcze ciszej. - Z polecenia Ję drka Bukowego. - On z wami? - Tak... ale chwilowo go nie ma. Kobieta znaczą co spojrzał a w stronę Niemcó w. - Rozumiem, ale mamy tutaj goś ci z Wiednia... a mę ż a nie ma... pojechał po prowiant. - Sł yszał em. Moż e jednak dał oby się coś zrobić. Kobieta potrzą snę ł a przeczą co gł ową. - Radzę wam wyjś ć jak najszybciej. Zdaniecki, mimo ostrzeż enia, tkwił jeszcze w miejscu, jak gdyby przymarzł do podł ogi. Chwila drę czą cego milczenia przedł uż ał a się w nieskoń czonoś ć. Sł yszał ś miech Niemcó w, ich twardą, nieznoś ną mowę i brzę k szklanek. Kobieta zwró cił a ku niemu peł ne niepokoju oczy, jakby się dziwił a, ż e on jeszcze nie odchodzi. W tej chwili ktoś podszedł z boku, ują ł go lekko pod ramię i wyszeptał: - Niech pan wyjdzie i zaczeka na mnie przy narciarni. Zdaniecki cofną ł się zdumiony. Ujrzał mł odego mę ż czyznę w narciarskim stroju, a na rę kawie grubego swetra zobaczył emblemat Sł owackiego Pogotowia Gó rskiego. Mł ody czł owiek uś miechną ł się pogodnie. - Niech się pan nie boi... Zdaniecki ruszył w kierunku werandy, nie patrzą c w stronę Niemcó w, lecz czuł ich badawcze spojrzenia. Naraz usł yszał za sobą czyjś tubalny gł os. Odwró cił się. Ku niemu toczył się tę gi mę ż czyzna z kró tko przystrzyż onymi, ciemnymi wą sami. Bił o od niego zapachem wina i dobrego cygara. - Przepraszam - zagadną ł wiedeń skim akcentem - pan, widzę, z gó r. Chciał em się zapytać, jakie warunki. Zdanieckiego zamurował o na chwilę, lecz wnet zaż enowanie pokrył zdawkowym uś miechem i odparł najuprzejmiejszym, na jaki go był o stać, tonem. - Tak, wracam wł aś nie z Koprowej. Warunki są znakomite, ś nieg noś ny. Trochę tylko za zimno. Mó wił znakomitą niemczyzną, wię c na gł adkiej i pulchnej twarzy Niemca zaznaczył się wyraz radosnego zdumienia. - Pan moż e Niemiec? - Nie.. Sł owak - odparł bez namysł u. - Pan pozwoli, ż e się przedstawię. Doktor Erich Mattern z Wiednia. Mam przedstawicielstwo pewnej wiedeń skiej firmy w Bratysł awie. Przyjechaliś my wł aś nie dzisiaj... - Bardzo mi przyjemnie - skł onił się Zdaniecki. - Inż ynier... Parlič ek - rzucił pierwsze, jakie mu przyszł o na myś l, nazwisko. - Bardzo pana przepraszam, ale jestem porzą dnie zmę czony. - Rozumiem, rozumiem - Mattern poklepał go kordialnie po ramieniu. - Bę dzie nam bardzo przyjemnie, jeż eli po odpoczynku raczy pan doł ą czyć do naszej kompanii. Mają tu zupeł nie dobre wino. - Dzię kuję. - Zdaniecki skł onił się i odszedł spokojnie. Gdy znalazł się przed schroniskiem, panował a już noc. W dali majaczył a porwana linia lasu, a nad czubami drzew wysypał y się pierwsze gwiazdy. Ratownik czekał na niego ukryty za drzwiami narciarni. - Panie - powiedział - musiał się pan pchać tam, gdzie Niemcy? - Jestem cholernie zmę czony. - Rozumiem. - Ratownik ują ł go pod rę kę. - Niech pan idzie za mną. Szli tą samą drogą, co poprzednio z dziewczyną z kuchni, dopiero w korytarzu skrę cili na drewniane schody i wspię li się na pierwsze pię tro " Doką d on mnie prowadzi? Czego on chce? " - przelatywał y przez znuż oną gł owę pytania. - " Dlaczego podszedł do mnie? Moż e to podstę p? " Był jednak tak wyczerpany, ż e bez sprzeciwu szedł za ratownikiem. Ten zatrzymał się na samym koń cu mrocznego korytarza i zapytał nieoczekiwanie: - Sł yszał pan o Wł adku Mrowcy, przewodniku z Zakopanego? - Taak - wybą kał zdumiony. - To zaraz go pan zobaczy. - Pchną ł mocno drzwi. Na ich widok z ł ó ż ka zerwał się szczupł y, mł ody mę ż czyzna o suchej, nerwowej twarzy i wesoł ych ciemnych oczach. Ratownik uś miechną ł się do niego znaczą co: - Coś się tak wystraszył, Wł adek, Przyprowadził em ci goś cia z Polski. Twarz Mrowcy rozjaś nił a się wesoł ym uś miechem. - To pan teraz przyszedł? - Tak, i to nie sam. Jest nas pię ciu. - A gdzie reszta? - Czekają w lesie. Pewnie już zamarzli. - To ja po nich pó jdę - ofiarował się sł owacki ratownik. - Gdzie oni są? - Tu, na skraju lasu przy szlaku z Podspadó w - odparł poś piesznie Zdaniecki. Ratownik bez sł owa wyszedł z izby. Mrowca przyjrzał się baczniej przybyszowi. - Ale pan zmachany. Pewno cię ż ką mieliś cie drogę. Niech pan się rozbiera. Niech pan siada. Zaraz zrobimy herbatę - zapraszał go, podsuwają c krzesł o. Inż ynier cał ym cię ż arem zwalił się na ł ó ż ko. - Przemarzł em - powiedział. - A na pana czekają w Zakopanem. - Wiem... Dziesię ć dni temu miał em być na miejscu. Ale pan rozumie, to nie pocią g... Nie moż na kursować wedł ug rozkł adu jazdy. - A potem dodał z uś miechem: - Miał em cię ż kie przejś cie przez wę gierską granicę. Zł apali mnie... Na szczę ś cie udał o mi się wyrwać. Zdaniecki był tak zmę czony, ż e z trudem wydusił z siebie: - Ale się Ję drek ucieszy, gdy pana zobaczy! - Jaki Ję drek? - No... Bukowy. - Bukowy! - zawoł ał Mrowca i nagle ż ywiej bł ysną ł oczami. - A gdzież ten cholerny harnaś?
Tego samego dnia Bukowego odwieź li na posterunek policji do Popradu. Posterunek mieś cił się na skraju miasta w pię trowej kamienicy. Bez przesł uchania zaprowadzili go do podziemi i zamknę li w wilgotnej, betonowej celi. Był bardzo zmę czony, wię c natychmiast zasną ł na pryczy. Spał do rana. Dopiero o szó stej, kiedy był o jeszcze ciemno, zbudził go rozdzierają cy gł os kobiety. Począ tkowo nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znajduje, lecz gdy zobaczył wysoko zakratowane okienko, potem brudne, obł aż ą ce szarą olejną farbą ś ciany, przypomniał sobie wczorajsze zdarzenia i nagle poczuł piekielny gł ó d. Ż ał ował, ż e u " Lukasza" nie zjadł zamó wionego obiadu. W korytarzu wcią ż krzyczał a kobieta. Ktoś uspokajał ją niskim, nasią knię tym wś ciekł oś cią gł osem. Sł ychać był o cię ż kie stą panie, zgrzyt otwieranego zamka, trzaś niecie drzwi, a potem ten nieludzki, ś widrują cy krzyk przycichł nagle. Bukowy dla rozgrzewki zrobił kilka szybkich przysiadó w. Ruch przywró cił mu ró wnowagę ducha. Pomyś lał, ż e jakoś wykrę ci się z tej wpadki. Nie mieli przeciw niemu ż adnych obcią ż ają cych dowodó w. To, ż e odwoził chorego, ś wiadczył o tylko za nim. Gdyby nawet czepiali się o nielegalne przekroczenie granicy, powoł a się na Hubla. Ten go na pewno wycią gnie z aresztu. Niepokoił się tylko losem ludzi, któ rych przeprowadził, ale wnet doszedł do wniosku, ż e Zdaniecki jest doś wiadczonym mę ż czyzną i da sobie radę. Gdy tak rozmyś lał, usł yszał zgrzyt klucza w zamku, a po chwili zobaczył policjanta wnoszą cego ś niadanie. - Sł uchajcie - zagadną ł - nie wiecie, za co mnie aresztowali? - Ja nie od tego, ż eby wiedzieć - odparł gburowato. - Ja od tego, ż eby pilnować. Nie wdawał się dł uż ej w rozmowę. Z apetytem zjadł podł ą polewkę i kawał razowca. Potem czekał dł ugo. Nareszcie znowu gł oś ne kroki, znowu pobrzę kiwanie kluczami, zgrzyt zanika i w progu obok straż nika ukazał się ten sam cywil, któ ry go wczoraj aresztował. - Chodź cie za mną - rozkazał, nie patrzą c mu w oczy. - Wyprowadził go z podziemi przez parter na pierwsze pię tro. Tu zapukał do drzwi, ktoś mu gł oś no odpowiedział, wię c wszedł lekko popychają c przed sobą Bukowego. Przy Oknie, odwró cony tył em do drzwi, stał mę ż czyzna w zielonym mundurze Hlinkowej Gardy. Palił leniwie papierosa. Bukowy zatrzymał się przed stoł em zarzuconym papierami. Tamten odwró cił się wolno. Ję drek cofną ł się gwał townie, jak gdyby otrzymał cios mię dzy oczy. Poznał Hubla. - To ty! - powiedział zdł awionym gł osem. Hubl uś miechną ł się dziwnie. Dał znak rę ką tajniakowi, ż eby odszedł, potem zwró cił się do Bukowego kpią co: - Mó wił em ci, Bukowy, ż ebyś zawczasu nie dzię kował... Ję drkiem coś szarpnę ł o. Zacisną ł pię ś ci, zwarł mocno szczę ki, zdawał o się, ż e za chwilę rzuci się na Hubla. Ten usiadł za stoł em i przesuną ł bezwiednie arkusz papieru. - I, jak przyrzekł em, postaram ci się pomó c - dokoń czył nie patrzą c na wię ź nia. - Dzię kuję ci, Hubl - wydusił z trudem Bukowy. - Od ciebie nie potrzebuję ł aski. - Nie martw się - cią gną ł kpią cym tonem - odwieziemy cię do granicy, na Ł ysą Polanę. Nie bę dziesz musiał wracać przez gó ry. Warunki teraz nie najlepsze... - Dzię kuję - przerwał mu ostro. - Powiedz, co zrobił eś z tym chorym? - Tak jak powiedział em. Umieś cił em go w szpitalu. - I co? - Kiepsko z nim. Wł aś nie rano miał em telefon od dyrektora. Amputowali mu obie stopy. - Ale ż yje? - Jak do tej pory... ż yje - rzucił pospiesznie i niemal koleż eń skim gestem wskazał krzesł o. - Siadaj, Bukowy. Powiedz lepiej, co z tobą? Ję drek milczał. Przypatrywał mu się wyzywają co. W opię tym mundurze, z opaską partyjną na ramieniu, Hubl przypominał teraz gestapowca. Nawet jego twarz nabrał a odpychają cego wyrazu. Hubl zastukał nagle palcami.
|
|||
|