|
|||
Pamięci Józefa Krzeptowskiego 8 страница- Kto tam? - zawoł ał napię tym gł osem. Ten, kto szedł pierwszy, krzykną ł coś sł abym gł osem, lecz poś wist wiatru zdusił jego sł owa. Zuzaniak ruszył ku nim. Nagle zatrzymał się zdumiony. - Pon indzinier, rany boskie! - Podbiegł do sł aniają cego się narciarza i pomó gł mu dojechać do progu.
*
Na drugi dzień rano, kiedy Ję drek Bukowy zapukał w drzwi na poddaszu, Zdanieccy leż eli jeszcze w ł ó ż kach. Bukowy przynió sł dzbanek gorą cego mleka i kajzerki. Nalał najpierw inż ynierowi. Ten pił z rozkoszą, a gdy skoń czył, zwró cił się do Ję drka: - Mó wię ci, chł opie, to tył o po prostu biał e piekł o. Zdawał o się, ż e nas zdmuchnie z tej grzę dy. Znasz ją przecie. Latem owce się tam pasą, a wczoraj trudno się był o utrzymać. - Tak... - powiedział Bukowy w zamyś leniu. - Gó ry potrafią być groź ne... Ale co się stał o temu lotnikowi? Inż ynier rozł oż ył rę ce. - Nie mam poję cia. Moż e serce nie wytrzymał o. To był o straszne... straszne - powtó rzył i nagle sposę pniał. - Wyobraź sobie, byliś my zupeł nie bezradni. - Ale co z tamtymi? Dlaczego nie wró cili, kiedy spostrzegli, ż e was nie ma? - Ba, ż ebym wiedział - wł ą czył się do rozmowy Marcin. - W ogó le sytuacja był a makabryczna. My przy tym martwym, a nasze narty dwadzieś cia metró w wyż ej. Począ tkowo potraciliś my gł owy. Co, bracie, robić? Walę w gó rę, a tu tak dmucha, ż e te dwadzieś cia metró w szedł em chyba pó ł godziny, a w każ dym razie tak mi się zdawał o. Czoł gał em się, bracie, bo myś lał em, ż e mnie zwieje. Dochodzę do tego miejsca, gdzie zostawiliś my deski, a tu desek nie ma. Rozpacz, bracie... - Okazał o się - wtrą cił inż ynier - ż e nam deski zdmuchnę ł o. Dopiero gdy ja zaczą ł em podchodzić, zobaczył em je w kosó wce. - Mieliś cie szczę ś cie, ż e nie pojechał y dalej. - Mó wię ci, stary, bylibyś my ugotowani - wtrą cił Marcin. - Na hali i w lesie leż y ś nieg po pachy. Nie doszlibyś my do was nawet za dwa dni. - No dobrze - przerwał mu Bukowy - ale co z tamtymi? - Bó g raczy wiedzieć - odparł za Marcina inż ynier. - Podeszliś my jeszcze z pię ć dziesią t metró w, dalej nie puś cił o. Ale ich nie był o, Pewno przeszli przez przeł ę cz. Bukowy przetarł zasę pione czoł o. - Coś tu nie gra... Bo gdyby byli na gó rze, to powinni albo poczekać, albo zejś ć z powrotem. Takie jest prawo w gó rach. Z nimi też musiał o się coś stać! - Tak uważ asz? - No oczywiś cie. Buń da jaki jest, talki jest, ale chyba nie stracił gł owy, a gó ry zna... - W takich warunkach to każ dy moż e stracić gł owę - powiedział Marcin. - Przede wszystkim - dorzucił Bukowy - w takich warunkach nie moż na pchać się w gó ry. Inż ynier krę cił chwilę gł ową. - Ostrzegał em ich... ostrzegał em, a potem ja, stary dureń, sam poszedł em. Myś lał em, ż e moż e się uspokoi... Mó wię ci, Ję druś, nie mogę zapomnieć tego lotnika. Uł oż yliś my go w pozycji siedzą cej, a on momentalnie skostniał. Oczy zawiał o mu ś niegiem... - Inż ynier się gną ł do wiszą cych na krześ le spodni i z tylnej kieszeni wycią gną ł skó rzany portfel: - To jego dokumenty. Porucznik pilot, dziecko prawie... Dwadzieś cia dwa lata... Odznaczony... I talki musiał zginą ć! Bukowy wzią ł dokumenty. - Trzeba bę dzie odesł ać do rodziny. Najlepiej przez panią Twardoszową. - Poł oż ył portfel na stoł ku i zapytał: - A wy... co chcecie robić? - My?... - zastanowił się Zdaniecki. - No có ż, trzeba bę dzie poczekać na pogodę, podreperować sił y i w drogę - bł ysną ł mł odzień czo szarymi jak stal oczami. - Spró bujemy drugi raz - dorzucił Marcin. - A jak się nie uda, to do trzech razy sztuka. Ję drek Bukowy uś miechną ł się tajemniczo. - Trzeci raz to chyba nie bę dziecie pró bować. Dlaczego? - zdziwił się inż ynier. Bo teraz nie puszczę was samych.
*
Kiedy zszedł do kuchni, zobaczył matkę siedzą cą na zydelku i obierają cą ziemniaki. Broń cia sprzą tał a izbę. - Bronka - powiedział gł oś no - ubieraj się. - A co się stał o? - Pó jdziesz do pani Twardoszowej. Matka rzucił a mu peł ne obawy spojrzenie. - Do Twardoszowej? A co chces od Twardoszowej? Bukowy wzruszył nerwowo ramionami. Zwró cił się znowu do siostry: - Powiesz jej, ż e mogę przeprowadzić tych ludzi, któ rzy u niej jeszcze czekają. - Ję drek! - zawoł ał a matka. Rzucił a do koszyka z obierzynami nó ż, wytarł a rę ce i uniosł a się peł na bolesnego zdumienia. - Mamo - powiedział ł agodnie - przecie dobrze wiecie, ż e nie mogę tu dł uż ej siedzieć. - Ję drek - wyszeptał a - a jo myś lał a, co ostanies w chał upie. - A co - rzucił zniecierpliwiony - chyba nie chcecie, coby po mnie przyś li i wycią gnę li z domu jak Wł adka Zycha. Podeszł a do niego drobnymi, niepewnymi kroczkami i delikatnie dotknę ł a jego ramienia. - Ję druś, przecie jesce Teka... Mó wił eś, co cie boli. - Boli, to przestanie. - Naraz ują ł jej dł onie i uś cisną ł ją mocno. - Mamo, nic nie mó wcie. Wcześ niej czy pó ź niej i tak musiał bym stą d zwiewać. Zakrył a twarz dł oń mi. - O, Boż e, mó j Boż e... Co jo tu bez ciebie... - nie dokoń czył a, gdyż gł uchy szloch wyrwał się nagle z jej piersi. - Nie pł aczcie, mamo - powiedział twardo. - Nie ja jeden muszę uciekać! - Potem zwró cił się do Broń ci: - A ty ubieraj się. Oddasz jej dokumenty tego lotnika i powiesz, ż e dzień albo dwa po moim wyjś ciu musi zawiadomić pogotowie, ż eby go stamtą d ś cią gnę li. Jest pod przeł ę czą Tomanową. Nie zapomnisz? - Nie. - No to spiesz się. I powiedz, ż eby na jutro wieczó r byli wszyscy gotowi!
W lesie był o jeszcze mroczno, lecz gdy wyszli na halę, sł oń ce przebił o się przez mgł y, a z napę czniał ych brzaskiem chmur wył onił y się nagle szczyty. Stał y w chł odnej bieli ś wież ego ś niegu, a ostra linia nawisó w znaczył a ich poszarpane granie. Drzewa oblepił suty szron i zdawał o się, za każ da gał ą zka to rzeź ba wyciosana w przejrzystym, mroź nym powietrzu. Był o ich sześ ciu: Bukowy, dwaj Zdanieccy i trzej oficerowie - dwó ch mł odych porucznikó w lotnictwa i jeden starszy, dyplomowany kapitan ze sztabu. Ję drek Bukowy zakł adał ś lad. Prowadził ł agodnymi zakosami, ró wnym tempem, pozwalają cym nawet najsł abszemu dotrzymać mu bez zmę czenia kroku. Pod jego deskami sucho i dź wię cznie szeleś cił y blaszki sadzi, a czuby nart ostro cię ł y nie skalaną biel ś niegu. Bukowy co chwila spoglą dał na przeł ę cz. Zapowiadał a się bezchmurna pogoda, a ś nieg po mroź nej nocy był lekki, puszysty i noś ny. Groził o im tylko jedno niebezpieczeń stwo: w taką pogodę ł atwo ich mogli wypatrzyć i zaalarmować graniczne placó wki. Na szczę ś cie był o jeszcze wcześ nie, wię c Bukowy postanowił jak najszybciej sforsować przeł ę cz. Przyspieszył wię c i skró cił zakosy. Spojrzał za siebie. Nikt nie zostawał w tyle. Jeszcze kilka ostrych zakosó w, kilka kę p przysypanej ś niegiem kosó wki i zatrzymali się pod skał kami. Bukowy zdją ł narty, przewią zał je paskiem, a kiedy zaczą ł pokonywać pierwszą stromiznę, spoza wiszą cej skał y zobaczył siedzą cego czł owieka. Był przygotowany na ten widok, a jednak coś nim boleś nie targnę ł o. Bukowy zatrzymał się gwał townie. Wbił deski w ś nieg, zdarł z gł owy czapkę. Peł nymi bolesnej zadumy oczami patrzał na tę skamieniał ą, skutą lodem postać pozostawioną w gó rskim pustkowiu jako drogowskaz albo przestroga. Był tak zamyś lony, ż e inie spostrzegł, kiedy pozostali narciarze doł ą czyli do niego. Stali w milczeniu z obnaż onymi gł owami. Naraz Bukowy skł onił się, jakby w ten sposó b chciał oddać ostatni hoł d wszystkim ofiarom gó r. Potem szybko zł apał deski, zarzucił je na ramię i z zawzię toś cią zaczą ł rą bać stopnie w twardym jak beton ś niegu. Skał y był y oblodzone, ale w bruzdach i szczelinach trzymał się twardy, chropowaty ś nieg, w któ rym moż na był o bić wygodne stopnie. Najwię cej kł opotu oprawił im niebezpieczny nawis na samej grani. Ale i tę przeszkodę pokonali w kró tkim czasie. Kijkami wycię li w nawisie wą skie przejś cie i po pó ł godzinnym wysił ku byli już na przeł ę czy. - To już granica - zawoł ał z radoś cią jeden z mł odych lotnikó w. - Tak - potwierdził Bukowy. - W dole marny Czeską Tomanową, a dalej Cichą Dolinę. - Uś miechną ł się wyrozumiale i dodał z naciskiem: - Najł atwiej przejś ć samą granicę. Trudnoś ci zaczynają się dopiero na dole. Zeszli szybko niż ej, ż eby znikną ć z linii horyzontu. Przypinali narty. Ję drek spojrzał przed siebie. Tyle razy był na tej przeł ę czy, a jednak doznał teraz uczucia dziwnej lekkoś ci, jak gdyby mroź ne powietrze uniosł o go w fantastycznie rzeź bioną przestrzeń. Pod sobą widział szeroką, rozległ ą dolinę, przed sobą miał potę ż ny masyw Wielkiej Kopy. Jej zachodnie stoki i ż leby tonę ł y w gł ę bokich cieniach, podkreś lają cych wyniosł oś ć kopuł y szczytu. Dalej, w bł ę kitnawych mgieł kach stał potę ż ny grzbiet Hrubego, a nieco z boku, jak baszta, wznosił się samotny Krywań. - Zjeż dż amy - usł yszał obok siebie gł os inż yniera Zdanieckiego. - Tak - ockną ł się z zadumy. - Ja pojadę pierwszy. A na koń cu moż e Marcin. I panowie - zwró cił się do pozostał ych - o jedno proszę: nie na wariata! - Trzeba uważ ać - przytakną ł mu inż ynier. - Każ de zł amanie narty to po prostu nieszczę ś cie. Bukowy pchną ł się lekko kijkami. Ostrym trawersem przecią ł sł oneczny stok. Spod nart sypnę ł o pył em, jak garś cią rozpylonej rtę ci, a potem za suną cymi deskami wzbił się tren roziskrzonego ś niegu. Pierwszy ś mig - narciarz ginie w kurzawie, by po chwili wył onić się i wypł yną ć na sł oneczny stok; a potem ś mig za ś migiem jak w radosnym tań cu. W ruchach jego był o tyle mistrzowskiego polotu, tyle finezji i pię kna, ż e stoją cy pod przeł ę czą ludzie nie ś mieli jechać za nim. Zdaniecki ruszył pierwszy. Szerszym ł ukiem przemierzył biał ą pł aszczyznę i zwią zał ją wolniejszym zakrę tem. I nagle cał y stok zaroił się drobnymi sylwetkami, a narty rysował y jogo gł adziznę wę ż ykami ś ladó w. Gdzieś zakurzył o się gę ś ciej, ktoś nie wytrzymał pę du i, jak drobna kukieł ka, zarył się w puchu. Grzebał się chwilę, wstał, ruszył cią gną c dalej przerwany ś lad, a na stoku został a ciemniejsza plama, jak wykrzyknik tego narciarskiego pisma. - Fantastyczna jazda! - zawoł ał Marcin Zdaniecki, gdy jako ostatni zatrzymał się pod lasem zamykają cym dno doliny. - A mnie postawił o na uszach - ś miał się Szymek Drwę cki, mł ody lotnik, wygrzebują c spod wiatró wki wał ki gruzoł owatego ś niegu. Zapanował wesoł y nastró j. Byli zgrzani, zarumienieni, oczy im bł yszczał y po emocjach wspaniał ego zjazdu. Bukowy unió sł do gó ry kijek. - Panowie, teraz moż emy natkną ć się na drwali albo gajowego. Tak jak umó wione, nikt się nie odzywa. Ja z nimi bę dę rozmawiać po sł owacku. A w razie wpadki mó wimy, ż eś my zabł ą dzili. I, proszę, ostroż nie. W lesie jest kilka ostrych zjazdó w. - Pchną ł się kijkami, zrobił kilka ł yż wowych krokó w i za chwilę znikną ł wś ró d pierwszych, karł owatych smreczkó w. Przy starym buku, gdzie ł ą czą się drogi z Tomanowej i Wierchcichej, Bukowy zatrzymał się na chwilę. Przed nimi był a zawalona pniami zwiezionego drzewa polana, a dalej stary barak, gdzie zwykle urzę dował ktoś z leś nikó w. Polana tonę ł a w granatowym cieniu. Dach baraku jarzył się w sł oń cu. Był o zupeł nie cicho. Nie spostrzegł ani drwali, ani woź nicó w, ani nikogo z leś nictwa. Dał znak zbliż ają cym się z tył u towarzyszom, ż eby się zatrzymali, sam zaś skrajem lasu, wzdł uż potoku zaczą ł okrą ż ać polanę. Tak bacznie obserwował barak, ż e nie spostrzegł stoją cego na brzegu potoku sł owackiego gó rala. Był to suchy, ż ylasty starzec, z twarzą pooraną, zmię tą i ptasią, z przymglonymi ć mą oczyma. Miał na sobie gó ralski kapelusz bez muszelek, poł ataną cuchę, bukowe portki i rozlatują ce się kapce. Z chytrym zadowoleniem przyglą dał się kluczą cemu mię dzy smreczkami narciarzowi. Nagle unió sł przed siebie sę katy kij i zawoł ał starczym gł osem. - Hej, ty!... Czego tu szukasz? Bukowy zatrzymał się gwał townie. Wnet jednak uspokoił się. Sylwetka gó rala wydawał a mu isię znajoma. Iluż to takich liptowskich, orawskich starcó w wł ó czył o się kiedyś po gó rach. Dogasają ce w nich ż ycie pchał o ich na gó rskie drogi a niedostatek, gł ó d kazał im ż ebrać wś ró d turystó w. Wyszedł wię c zza pnia i zapytał: - Nie ma tu nikogo na polanie? - Nie widział em nikogo - odparł spokojnie, ale jego zachodzą ce bielmem oczy nieufnie ś widrował y nieznajomego. - A financó w albo patroli nie widzieliś cie po drodze? - Ej, chł opcze - zaś miał się chrypliwie - kto by to w taką zimę po gó rach chodził. Naraz jeszcze dociekliwiej przeszył go swym nieufnym spojrzeniem. - A ty ską d? - Ja?... Widzicie, turysta... Wycieczkę prowadzę. W oczach starca zjawił się bł ysk, a twarz mu nagle stę ż ał a. Unió sł sę katy kij i pogroził Bukowemu, - Ino mi popod Krzyż ne Liptowskie nie chodź! Ino mi tam nie chodź! Bukowy doznał dziwnego uczucia, jak gdyby miał przed sobą czł owieka niespeł na rozumu. Uś miechną ł się ł agodnie. - Nie bó jcie się, dziadku, pod Krzyż ne nie pó jdę. - No wej - odetchną ł z ulgą, ale w jego oczach, gdzieś na dnie ź renic, wcią ż ż arzył się niepokoją co bł ę dny ognik. - A co, nie wolno pod Krzyż ne chodzić? - zapytał Bukowy. - To moja dziedzina - krzykną ł niemal gó ral i zatoczył kijem szeroki ł uk nad gł ową. - Wszystko moje... od Krywania aż po Czerwone Wierchy... Wierchy moje, doliny moje, potoki... - Toś cie bogaci, dziadku - zaż artował Ję drek. Stary zbliż ył się do Bukowego i zaczą ł mó wić stł umionym gł osem: - Pod Krzyż nem jest zakopany cał y kotliczek z talarami. Tyle zł ota, ż e czterech chł opó w nie udź wignie. Same terezjań skie talary. " Jestem w domu - pomyś lał Bukowy. - To oczywiś cie poszukiwacz skarbó w... " Ż eby go usposobić, rzucił pogodnie: - Mnie, dziadku, zł ota nie trzeba. Gó ral uś miechną ł się, pokazują c bezzę bne dzią sł a. - Wszyscy tak mó wią, ż e im zł ota nie trzeba, a po wierchach się styrmają. Już em jednego takiego znalazł. W zaspach. Ledwo biedak zipał. Bukowy drgną ł. Pomyś lał, ż e to moż e jeden z grupy Romka Buń dy. Doskoczył do gó rala i mocno zł apał go za ramię. - Kiedy to był o, dziadku? - Kiedy to był o? - zamyś lił się. - A już ci poza wczora... - A gdzieś cie go spotkali? Gó ral pokazał kijem w stronę wierchó w. - A tam, w Tomanowej... Mó wię ci, ż e ledwie zipał. - I co z nim? - A co? Ja tam nie zawzię ty. Zaprowadził em go do Szuhajó w. No wiesz, tam pod las. Taki był sł aby, ż e ledwo się dowló kł. - Naraz zaś miał się tak gł oś no, ż e go wnet kaszel zł apał: - W taką kurniawę... W taki mró z zł ota szukał... No, wej... Chciał zł ota, to ma zł oto. Bukowy jeszcze mocniej ś cisną ł jego ramię. Potrzą sną ł nim. - Dziadku, jak wam mó wię, mnie zł ota nie trzeba... Zaprowadź cie mnie do Szuhajó w... do tego czł owieka. Stary patrzył chwilę w oczy Bukowego, jak gdyby chciał zbadać, czy w jego zamiarze nie kryje się podstę p, a gdy tamten wytrzymał jego spojrzenie, rzekł z uś miechem: - Chodź my, to przecież niedaleko. - Nagle znowu unió sł sę katy kij i pogroził nim Bukowemu: - Ino mi popod Krzyż ne Liptowskie nie chadzaj... Ino mi zł ota nie szukaj. Bukowy pocią gną ł go za rę kaw. - Prowadź cie, dziadku. Szkoda czasu. - I dał znak ukrytym w zaroś lach towarzyszom, ż eby doł ą czyli.
Stary prowadził ich drogą, a potem przez mostek skrę cili w boczną ś nież kę. Ś nieg na niej leż ał gł ę boki, wię c gó ral szedł wolno, przystawał czę sto i gł oś no sapał. Wszyscy się niecierpliwili. Jak najszybciej chcieli zobaczyć czł owieka, któ rego gó ral znalazł w Tomanowej. Wreszcie ukazał a się przed nimi polana, a na niej, pod lasem, ujrzeli starą gó ralską chał upę. Był a po okna zasypana ś niegiem. Z komina bił prosty sł up dymu. Na drodze za przechył em zobaczyli mł odą kobietę z wiadrami... Wą ską, wyś lizganą ś cież yną pię ł a się z wodą ku domowi. Nie był o widać jej nó g, wię c zdawał o się, ż e sunie jak pocią gana sznurkiem marionetka. Na widok narciarzy zatrzymał a się. Postawił a wiadra w ś niegu i oczekiwał a ich z wyrazem napię cia na smagł ej, ł adnej twarzy. - Wy z Polski? - zapytał a ostro Bukowego. - Tak - odparł. Kobieta przyjrzał a mu się uważ nie, a potem jej wzrok powę drował po twarzach zbliż ają cych się narciarzy. Naraz schylił a się po wiadra i skinę ł a gł ową: - To chodź cie za. mną. Szli w milczeniu. Zza domu wyrwał się biał y owczarek. Szczekał zajadle. W oknie ktoś odsuną ł firankę i przez zamgloną szybę obserwował zbliż ają cych się narciarzy. Ś nieg cienko skrzypiał pod stopami kobiety, a woda wychlapywał a się z wiader, pozostawiają c maleń kie sopelki. Przed domem kobieta postawił a wiadra. Bez sł owa weszł a do sieni. Bukowy poś piesznie odpinał narty, wreszcie gdy się od nich uwolnił, zrzucił plecak i wszedł za nią. W sieni zapachniał o kiszoną kapustą i owczym serem. W kuchni napotkał przestraszone spojrzenie dziecka, dalej, za piecem, zobaczył uchylone drzwi ni to komory, ni drewutni. Kobieta skinę ł a nań rę ką, ż eby wszedł gł ę biej. Schylił się, by nie uderzyć czoł em o podpierają cą strop belkę, i nagle w ką cie na sł omie zobaczył leż ą cego czł owieka. Nieznajomy przykryty był starym koż uchem, spod któ rego wystawał y owinię te szmatami nogi. Bukowy podszedł bliż ej. Pochylił się nad leż ą cym. Bił o od niego gorą co i mdł y zapach potu i ropy. Oczy miał przymknię te, twarz rozpaloną, a usta na wpó ł otwarte. Oddychał bardzo cię ż ko. - To wasz? - zapytał a cicho kobieta. Bukowy uklę kną ł przy chorym, chwycił go lekko za ramiona i unió sł. - Bracie, ską d ty się tu wzią ł eś? Czyś ty od Buń dy? Chory z trudem otworzył cię ż kie powieki. Spojrzał nieprzytomnymi, szklistymi oczyma i ję kną ł gł ucho. Wtedy za plecami Bukowego zjawił się inż ynier Zdaniecki. - To on... Maciek Poznaję go - powiedział stł umionym gł osem. Uklę kną ł, podparł opadają cą bezwł adnie gł owę lotnika i zapytał dobitnie: - Chł opie, gdzie tamci? Gdzie twoi przyjaciele? Gdzie Buń da? W oczach chorego na kró tką chwilę zjawił się bł ysk ś wiadomoś ci. - Gdzie Jurek? - wyszeptał cicho. Inż ynier wyjaś nił kró tko: - Jurek to jeden z nich. Musiał o się coś stać. - Mó wił em - szepną ł Bukowy. - Ale dajmy mu spokó j. On znowu stracił przytomnoś ć. Bukowy usł yszał za sobą gł os kobiety: - Popatrzcie na jego nogi. Kapitan Surma, któ ry tymczasem zdą ż ył wejś ć do komary, odchylił koż uch. Chwilę z odrazą przypatrywał się brudnym szmatom na nogach chorego. Wreszcie przemó gł się, zaczą ł ostroż nie odwijać je. Ukazał y się sine, spuchnię te i ropieją ce palce. - Obie stopy odmroż one - powiedział kapitan suchym gł osem. Zamienili peł ne niepokoju spojrzenia. Zdaniecki wycią gną ł wpię tą w koł nierz koszuli szpilkę. Zaczą ł kł uć stopę chorego powyż ej kostki. Tamten nie reagował. Kobieta wydał a cichy okrzyk. - Panie, dajcie mu spokó j. Cał ą noc woł ał tylko " gdzie Jurek? gdzie Jurek? ". Z nim ź le, panie. - Gangrena - potwierdził inż ynier. Nagle w drzwiach pojawił się rosł y chł op. Miał na sobie gó ralski koż uch i weł nianą kominiarkę. Patrzył nieufnie. - Sł uchajcie - powiedział gł osem wyraż ają cym zniecierpliwienie - musicie go stą d zabrać... Dł uż ej nie moż emy go tu trzymać. Przyjdą straż nicy albo kto doniesie... - urwał i tę po popatrzył na obnaż one, ropieją ce nogi. Zdaniecki podnió sł się z klę czek. - I tak nie moż e tu dł uż ej zostać - powiedział twardo i zdecydowanie. - Obie nogi odmroż one. Gangrena. - Zwró cił się do Sł owaka: - Macie konia? - Mam. - To zaprzę gajcie - dodał Bukowy. - Jedziemy do szpitala. Gó ral tak spojrzał, jakby nie zrozumiał, o co chodzi. - Do szpitala? - powiedział przecią gle. - Inaczej umrze. Gó ral wzruszył ramionami. - Ł atwo wam mó wić - do szpitala. A jak mnie zł apią po drodze? - Za to, ż e odwozicie chorego, nic wam nie zrobią. - To wam się zdaje. On przecież z Polski. Z takimi tu się nie bawią. Zdaniecki zł apał go za rę kaw koż ucha. - Gangrena. Rozumiecie, co to gangrena? - Zaprzę gaj, Frano! Pan Bó g by ci nie wybaczył - zawoł ał a kobieta. Gó ral spojrzał na nią z ukosa. - Co ty, Boż ka? - Zaprzę gaj! - rozkazał a i nagle zwró cił a się do Bukowego: - Jezusie, co my się strachu najedli... Calutką noc nie spał am. Myś lał am, ż e kipnie. Chł op zaklą ł cicho, jeszcze raz rzucił kobiecie peł ne pretensji spojrzenie, a potem wyszedł szybko. Bukowy ruszył za nim. Wycią gnę li z szopy sanie. W gorą czkowym poś piechu zaprzę gali rozleniwionego ciepł em stajni konia. Dwaj piloci wynieś li ze stodoł y kilka snopkó w sł omy. Moś cili nią dno sań. Zdaniecki sprawnie zmienił opatrunki na ropieją cych nogach chorego, po czym owinę li go kocami i wynieś li do sań. Bukowy czekał już na nich. - Zna pan drogę do Trzech Studniczek? - zapytał inż yniera. - Znam. - To zaprowadzi pan wszystkich do schroniska. Tam kierownikiem jest mó j dobry przyjaciel, Tokacz. Powie mu pan, ż e ja was przysył am. Gdybym nie wró cił do rana... Trudno. Sami bę dziecie sobie radzić. - A jak nas nie przyjmie? - wtrą cił Marcin. - Przyjmie. To mó j przyjaciel. Razem chodziliś my na wspinaczki. - A ty... Ję drek? - zapytał inż ynier. - Ja jadę z nim do szpitala. - Moż e dać ci do pomocy Marcina? - Nie, nie trzeba. Dam sobie radę. Mam jeszcze trochę znajomych w Smokowcu i w Ł omnicy. Jestem pewny, ż e mi pomogą. W tej chwili pomyś lał o Hublu, towarzyszu z tras narciarskich i z gó rskich wspinaczek. Tak. Pojedzie wprost do Hubla; on ma dobre znajomoś ci, był przez szereg lat najlepszym zjazdowcem reprezentacji czechosł owackiej. On mu na pewno pomoż e. Spojrzał wię c weselej na zatroskanego inż yniera.
|
|||
|