Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Pamięci Józefa Krzeptowskiego 7 страница



Inż ynier wyjrzał przez okno, za któ rym widać był o stoją ce w bladym zimowym sł oń cu Regle.

- Wypogodził o się - stwierdził kró tko, jakby w ten sposó b chciał potwierdzić sł owa Ję drka. Ten podszedł do opartych o ś cianę, wysmarowa­nych " klistrem" nart Marcina.

- Za grubo - stwierdził. - Musisz trochę ze­skrobać, bo bę dzie ci kleił o. - Nie czekają c na Marcina, chwycił nó ż i zaczą ł szybko zdzierać zbyt grubą warstwę smaru. Po chwili zwró cił się do inż yniera:

- Któ rę dy chcecie iś ć?

- Myś lę, ż e przez Pyszniań ską Przeł ę cz.

- Nie radzę. Po takiej dujawicy bę dzie szczery ló d, a tam przecie stromo.

- To co, moż e przez Tomanową?

- Duż o lepiej. Obmyś lił em już zresztą cał y plan. Wieczorem odprowadzę was do Pisanej. Bę ­dzie wam raź niej.

- To wspaniale, wspaniale - ucieszył się Marcin.

- A potem pó jdziecie już sami. Tylko ż ebyś cie się nocą nie pchali na przeł ę cz. To nic wam nie da. Zmachacie się tylko, a jutro bę dziecie wypruci. Zresztą wiecie, co znaczy iś ć nocą na nartach. Najlepiej przenocujcie w szał asach na hali.

- No jasne - potwierdził z zapał em Marcin. - Mamy przecież ś piwory.

- Odpoczniecie, wyś picie się, a rano zobaczy­cie, jakie warunki. Gdyby był a pogoda, to jed­nym skokiem bez wysił ku moż na przejś ć do Szczyrbskiego albo nawet dalej.

 

*

 

O zachodzie sł oń ca wyruszyli z domu. Szli dro­gą Pod Reglami aż do wylotu Mał ej Ł ą ki, potem skrę cili w dolinę. Ten odcinek drogi był przetarty przez sanie, wię c nie nastrę czał kł opotu. Mordę ga zaczę ł a się dopiero przy podejś ciu na Przysł op Mię tosi. Droga był a stroma, nie skalana ani jed­nym ś ladem, a ś nieg kopny i sypki. Przypię li wię c narty i wspinali się mozolnie w zapadają ­cym mroku.

Bukowy torował drogę. Unoszą c wysoko czuby nart, zakł adał gł ę boki ś lad. Ś nieg osypywał się z potrą conych gał ę zi, rozbijał się przy każ dym kroku. Zdawał o się, ż e utoną w jego mroź nej, rozpylonej masie.

Z wielkim wysił kiem dobrnę li wreszcie na halę. Minę li zasypane po dach szał asy i zaczę li zjeż dż ać ku Koś cieliskiej. Kiedy wydostali się z lasu, spoza chmur wypł yną ł księ ż yc i nagle cał a dolina stanę ł a w martwym blasku. Czuby smre­kó w sterczał y jak groty wielkich harpunó w, ska­ł y poł yskiwał y polewą lodu, zasypane gł azy po­toku niosł y na kamiennych plecach kopiaste gó ry ś niegu, a pod lodową przykrywą ciurczył a woda. W nie zmą conej ciszy zdawał o się, ż e ktoś prę tem uderza w puste butelki. I był o ś nież nie, mroź no, srebrzyś cie i groź nie.

Szli w zupeł nej ciszy, w milczeniu pokonywali zalaną martwym ś wiatł em drogę, a kiedy po for­sownym marszu doszli do Hali Pisanej, zatrzy­mali się bez sł owa, jak gdyby bali się zmą cić tę ś nież noksię ż ycową zadumę.

Pierwszy odezwał się Bukowy:

- Na mnie już czas... Muszę wracać - w gł o­sie jego zabrzmiał a nuta ż alu.

Inż ynier podszedł bliż ej.

- Dzię kujemy ci, Ję druś.

- Nie ma za co. Poszedł bym dalej, ale sam pan rozumie... Nie chciał em nic mó wić, ale przy podchodzeniu czuję jeszcze rę kę.

- Damy sobie radę - zapewnił go Marcin. - Ż eby tylko pogoda się utrzymał a.

- I pamię tajcie - radził Bukowy - nie pchajcie się nocą na przeł ę cz.

- To się wie - uś miechną ł się Marcin. - Przeczekamy noc w szał asie.

Inż ynier mocno uś cisną ł ; dł oń Bukowego, prze­suną ł gł ę biej rzemienie plecaka, zł apał za kijki i pierwszy ruszył posuwistym krokiem. Ś nieg zaskrzypiał cienko pod nartami, a spod talerzy­kó w kijkó w wzbił y się nikł e obł oczki mroź nego pył u. Marcin ruszył za nim, a gdy ujechał kilka krokó w, oburzał się i zawoł ał cicho:

- Cześ ć, Ję drek! Moż e spotkamy się w Bu­dapeszcie.

- Cześ ć! Trzymajcie się! - Bukowy gestem poż egnania unió sł kijek, potem go z wolna opu­ś cił. Stał w zamyś leniu, wpatrzony w ciemną bruzdę narciarskiego ś ladu. Znowu rozchodzą się czyjeś drogi. Kto wie, czy się kiedyś skrzy­ż ują. Co ich czeka na tym narciarskim szlaku i doką d ich ten nikł y ś lad doprowadzi? Odepchną ł się mocno kijkami. Narty pomknę ł y mię kko po przetartym ś ladzie.

 


 

W tę samą noc przez zaspy ś nież ne przebijał a się grupa mł odych lotnikó w z Rom­kiem Buń dą. Drogę mieli już przetartą, lecz na Tomanową dobrnę li dopiero przed ś witem. Wy­ruszyli bowiem duż o pó ź niej, a w marszu mieli klika nieoczekiwanych postojó w. Na samym po­czą tku jednemu z lotnikó w urwał a się linka od kandaharó w. Okazał o się, ż e nie mieli zapasowej. Zanim ją naprawili, a raczej zwią zali prowizo­rycznie drutem, minę ł o sporo czasu. Buń da zde­nerwował się, ofukną ł nieszczę snego lotnika, lecz ten sł usznie zwró cił mu uwagę, ż e to on, jako przewodnik, powinien mieć przy sobie zapasową linkę. Doszł o do pierwszego starcia. Potem, jesz­cze przed Pisaną, musieli przepakować jeden ple­cak, w któ rym dzwonił o nieznoś nie. Wreszcie za rozwidleniem dró g prowadzą cych na Pyszną, Ornak i Tomanową najsilniejszego i najroś lejszego z lotnikó w zł apał y kurcze ż oł ą dka. Musieli przeczekać, aż przyjdzie do siebie. Buń da był co­raz bardziej rozdraż niony, tracił panowanie nad sobą. Zarzą dził, by niedomagają cy wró cił sam do Zakopanego.

- Jeż eli Kazik ma wró cić, to wracamy wszys­cy razem - zaprotestował ż ywo niski, krę py blondynek Maciek Boruń.

Buń da ż achną ł się gniewnie.

- To po to my szli bez cał ą noc - powiedział z gó ralska - coby się wracać? Jo tu przewodnie czy pon?

- Pan - odparł zadziornie Boruń. - Ale

Lorant to nasz kolega i nie puś cimy go samego.

- Dajcie spokó j - przerwał im sł abym gł o­sem Kazik Lorant. - Ja już czuję się duż o le­piej. Moż emy iś ć...

Buń da zbliż ył się niego.

- Panie, cy pon wi, co pon gado?

- Wiem.

- To pon biere na siebie odpowiedzialnoś ć.

- Tak nie moż na, panie Buń da - wtrą cił Ju­rek Orbanowicz, zgrabny, drobny, o ś niadej jak u Cygana twarzy. - Idziemy razem i wszyscy jesteś my odpowiedzialni.

- A pan powinien zdecydować, czy wraca­my, czy dalej idziemy razem - dodał z boku Mietek Salecki, wysoki, rosł y lotnik, z blizną na czole. Buń da spojrzał nań chmurnie.

- To niech pon prowadzi, jak pon taki mą d­ry.

- Naprawdę nie ma się o co kł ó cić - uspo­koił ich Lorant. Schylił się po plecak. - Czuję się coraz lepiej i jestem pewny, ż e za chwilę mi przejdzie. - Wś lizgiwał się już w rzemienie ple­caka. - Mó wię wam, ż e dam sobie radę. - Chwycił za wbite obok kijki.

- Panie - powiedział Buń da - niech się pon dobrze zastanowi, bo to nie ś pas, tylko powazno sprawa.

Lorant nie oglą dają c się, zaczą ł cią ć czubami nart puszyste zwał y ś niegu. Po chwili Buń da wyprzedził go. Pochylił się, wsparł się mocniej nartami o ś nieg i ją ł energicznie pracować kij­kami. Za nim ruszyli wszyscy. Szli jak cienie w tajemniczej poś wiacie księ ż ycowej nocy.

Kiedy zbliż ali się do Hali Tomanowej, księ ż yc schował się za wyniosł y garb Kamienistej. Na matowe niebo natarł y cienkie jak bibuł a chmury. Gwał towny powiew wzbił z martwej pł aszczy­zny pył ś nież ny, zawirował o, a potem po zboczach z dziwnym sykiem przebiegł y wę ż yki wznieconego ś niegu. I nagle cale zbocze, jakby popł ynę ł o w sinej pomroce nadchodzą cego ś witu. Buń da dał znak, ż eby się zatrzymali.

- Bestyjo - mrukną ł zatroskany - zacyno duć.

Spoza przechył u wył onił y się szał asy. Był y po dachy zasypane ś niegiem i zdawać by się mogł o, ż e to wielkie maliniaki przykute czapami lodu, gdyby nie ciemniejsze tró jką ty krokwi. Buń da ze zdumieniem spostrzegł, ż e szparami w ś cia­nach najbliż szego szał asu są czy się dym. Targ­ną ł nim lę k. Moż e to Niemcy zaczaili się w nocy? Wahał się chwilę, lecz wnet nakazał lotnikom ukryć się w zaroś lach, a sam ostroż nie zbliż ał się do szał asu. Z daleka ujrzał wyraź ne smugi dy­mu i poczuł zapach tlą cej się cetyny, a przed drzwiami zobaczył tunel przekopany w ś niegu. Ktoś nocą przedostał się do szał asu. Buń da zary­zykował. Nie zdejmują c desek, podszedł do drzwi i kilka razy uderzył weń kijkami. Cofną ł się prze­zornie. Nasł uchiwał. Nagle drzwi zał omotał y, a w progu ukazał się wystraszony inż ynier Zda­niecki. Chwilę stali naprzeciw siebie, zaskoczeni nieoczekiwanym spotkaniem. Pierwszy odezwał się Buń da:

- To pon tu som!? - odetchną ł z ulgą.

- Nie, z synem. A wy?

- Dyć jo tu z cał ą wycieczką - zaż artował. Inż ynier zmruż ył porozumiewawczo oko.

- Pewno idziemy w jedną stronę.

- Tak się widzi - roześ miał się Buń da i na­gle unió sł kijek, dają c znak lotnikom, ż eby się zbliż yli.

Z lasu wysypał o się pię ć szarych postaci. W ni­kł ym ś wietle widać był o tylko ich mgliste zary­sy. Zdaniecki unió sł dł onie do ust i gł oś no zawo­ł ał:

- Chodź cie, panowie! Szybciej! Tu ciepł o. Od­sapniecie trochę.

Godzinę pó ź niej siedzieli krę giem wokó ł doga­sają cego ogniska. Humory im dopisywał y. Palili papierosy. Gawę dzili. Maciek Boruń nadział na patyk kawał kieł basy. Opiekał go nad ogniem. Zaskwierczał przyjemnie skapują cy na ż ar tł uszcz, rozszedł się bł ogi zapach. Boruń uś miech­ną ł się i powiedział do inż yniera:

- Widzi pan, dł uż ej nie mogliś my czekać. Przewodnik, któ ry miał nas przeprowadzić, nie wró cił jeszcze z Budapesztu.

- To panom pilno na Wę gry - zauważ ył Zda­niecki.

- Pan się chyba orientuje, ż e na nas czekają.

- Panowie pewno lotnicy?

- Ską d pan wie?

- Nietrudno poznać - uś miechną ł się poro­zumiewawczo Zdaniecki. - Pan na przykł ad ma spodnie przerobione z mundurowych. Z któ rego puł ku?

- Z pierwszego.

Z ką ta z drugiej strony odezwał się Orbanowicz:

- A ja pana też ską dś znam - powiedział nieco zaczepnie. - Jeż eli się nie mylę, to kilka razy widział em pana podobiznę w pismach fa­chowych.

- Oczywiś cie! - zareagował ż ywo Marian Seban. Na jego chł opię cej, piegowatej twarzy zagoś cił wyraz najwię kszego podziwu. - To przecież pan inż ynier Zdaniecki, sł awny konstru­ktor z PZL-u. Latał em na pań skiej maszynie szkoleniowej.

W szał asie zawrzał o. Lotnicy wstawali i z sza­cunkiem ś ciskali dł oń inż yniera. Tylko Lorant nie ruszył się ze swego miejsca. Siedział blady, osowiał y. Zaciskał zę by, ż eby nie ję czeć z bó lu.

Buń da z respektem spoglą dał na Zdanieckiego.

Inż ynier, i do tego konstruktor, jednym sł owem lepszy pan. Od takiego moż na by dobrze zarobić. Moż e doł ą czy do grupy, a wtedy... Na razie lepiej poczekać. Dla zwró cenia na siebie uwagi powie­dział gł oś no:

- Toś cie się panowie piknie dobrali. Piloci, konstruktorzy... Moż na z wami fruwać bez wier­chy.

Inż ynier Zdaniecki skiną ł gł ową.

- Tak... dobraliś my się znakomicie, tylko po­goda nam się psuje.

Buń da wzruszył lekceważ ą co ramionami.

- Taka pogoda najlepsza na przejś cie. Ś lady piknie zaduje, a grenzschutze nie pokaż ą się w gó ­rach... Jo już wini najlepiej.

Inż ynierowi nie spodobał się jego pyszał kowa­ty ton. Powiedział wię c z naciskiem:

- Radził bym jednak przeczekać. Moż e się uspokoi. Tu na dole dmucha cholernie, a na grani bę dzie jeszcze gorzej.

Orbanowicz poruszył się niespokojnie.

- Panie inż ynierze, tydzień czekaliś my w Za­kopanem. Szlag nas trafiał. Nasi koledzy już da­wno w Budapeszcie.

- Ba, we Francji. - wtrą cił piegowaty Marianek. - Tydzień temu dostaliś my kartkę poczto­wą z Marsylii. Mieli szczę ś cie. Zaraz ich z Buda­pesztu skierowali do Francji. Podobno jedzie się normalnie z paszportem przez Wł ochy.

- Jeż eli Franek pisał z Turynu, to jasne, ż e jadą przez Wł ochy - dodał Boruń.

Zdaniecki uś miechną ł się nieco kpią co.

- To pię knie, pię knie... Tylko panowie zapo­minacie, ż e tutaj nie Marsylia, nie Turyn, tylko Tomanowa i gó ry.

- Moż e byś my jednak poczekali - wtrą cił chudy jak tyka Salecki.

- Nie wygł upiaj się, stary - natarł nań Orbanowicz, a potem razem z Boruniem i Sebanem zakrzyczeli go na dobre:

- Czł owieku, jakie ty masz rozpoznanie? Zanim nas zarejestrują, zanim wyrobią nam paszport...

- A ja nie mam zamiaru dł uż ej tu kisną ć - przecią ł stanowczo dyskusję Orbanowicz.

Inż ynier Zdaniecki znowu uś miechną ł się ką ­cikiem ust.

- Zapominacie panowie, ż e nie jesteś cie jesz­cze w Budapeszcie.

Boruń cmokną ł zniecierpliwiony.

- Sł yszał em, ż e moż na tę trasę przebyć w trzy doby.

- Zależ y, w jakich warunkach - podją ł Zda­niecki poważ nie. - Mamy przed sobą dwie zie­lone granice i trzecią... najtrudniejszą.

Lotnicy zamienili ze sobą zdziwione spojrze­nia, jak gdyby nie zrozumieli, do czego zmierza inż ynier, a Orbanowicz po chwili zapytał wprost:

- O jakiej trzeciej granicy pan myś li?

- O granicy wytrzymał oś ci.

W tym miejscu wtrą cił się nagle Buń da.

- Panie, pon tak gado, jakby pon ich pro­wadził, a nie jo.

Zdaniecki wysuną ł przed siebie rę kę gestem usprawiedliwienia.

- Przepraszam, ż e się wtrą cam, ale mam spo­re doś wiadczenie, od trzydziestu lat chodzę po gó rach. A wy - jego poważ ne spojrzenie spoczę ­ł o na Bundzie - wy moż e jesteś cie przewodni­kiem?

Tamten machną ł rę ką.

- Jo, psinie, lepiej mom gó ry od przewodnikó w. O mnie się, panie, nie turbujcie.

Zdaniecki skwitował to oś wiadczenie wzru­szeniem ramion. Buń da tymczasem wstał od do­gasają cego ogniska i zł apał za rzemienie swego plecaka.

- No, panowie - rzucił wesoł o - zbierajcie się, bo trza iś ć.

Jurek Orbanowicz ruszył pierwszy po swó j sprzę t, ale po drodze natkną ł się na siedzą cego w ką cie Kazika Loranta. Zaniepokoić go jego mę tne, matowe spojrzenie i sine, zaciś nię te wargi.

- A ty Kazik... jak się czujesz? - zapytał z obawą w gł osie.

Lorant nic nie odpowiedział. Wstał z wysił kiem i zaczą ł zapinać plecak. Maciek zatrzymał się przy nich.

- Kazik, powiedz... Moż e jednak zostaniemy? Ten ż achną ł się i rzucił opryskliwie:

- Przestań cie się mną zajmować. Już wam mó wił em, ż e lepiej się czuję. - Chwycił oparte o ś cianę deski i z posę pną zacię toś cią przekroczył pró g. Za nim wyszli inni. Zdanieccy tkwili przy ognisku. Orbanowicz, któ ry ostatni wyszedł z sza­ł asu, zawoł ał przez drzwi:

- A panowie?

- My... chyba poczekamy, aż się wyklaruje - odparł niezdecydowanie inż ynier.

- Moż e byś my jednak spró bowali - wtrą cił Marcin z odcieniem proś by. - Razem bę dzie nam raź niej.

Inż ynier wahał się chwilę, a gdy jeszcze raz spojrzał za odchodzą cymi, ogarnę ł o go nagle uczucie osamotnienia. Pomyś lał, ż e jednak ł at­wiej bę dzie przejś ć w takiej grupie. Chwycił wię c za plecak i rzucił Marcinowi:

- Masz rację. Razem bę dzie raź niej.

Przed szał asem natkną ł się na Buń dę. Gó ral zwlekał z przypię ciem nart, jak gdyby specjalnie czekał na Zdanieckiego.

- Pan z nami?

- Ha, spró bujemy. Jak się nie da, to najwy­ż ej zawró cimy.

- To piknie - powiedział tamten z nacis­kiem. - Ale my się jesce nie umó wili.

Zdaniecki szerzej otworzył oczy.

- Nie rozumiem, o co wam chodzi?

Buń da chciał coś powiedzieć, lecz w tej samej chwili Orbanowicz powstrzymał go ostro:

- Dajcie spokó j, Buń da. Rozliczymy się na Sł owacji.

- Ach... o to chodzi - uś miechną ł się cierpko inż ynier.

- To naprawdę gł upstwo, panie inż ynierze - powiedział poś piesznie Orbanowicz, chcą c zatrzeć niemił e wraż enie. Jednocześ nie posł ał Bundzie tak szydercze spojrzenie, ż e ten szybko zatrzas­ną ł kandahary i ruszył w wirują cą ś niegiem, za­mgloną ubocz.

 


 

Pierwszy odcinek drogi, aż do sterczą ­cych pod przeł ę czą iskał, przeszli doś ć szybko i sprawnie. Buń da zakł adał ś lad. Prowadził ł a­godnymi zakosami. W ż lebie ś nieg był przewia­ny i ł amliwy. Raz szli po ubitej wiatrem skoru­pie, to znowu zapadali się po pas w zaspach. Wichura wzmagał a się. Ś nieg wś ciekle bił w oczy, zapierał oddech. Do skał dotarli jednak bez przeszkó d, w zwartej grupie.

W tym miejscu stok spię trzał się w stromiznę. Inż ynier Zdaniecki, któ ry jako najbardziej doś ­wiadczony zamykał ł ań cuch narciarzy, spostrzegł ż e Lorant zostaje w tyle. Zaczekał wię c na niego i zapytał, czy nie potrzebuje pomocy. W odpo­wiedzi Lorant posł ał mu smę tne spojrzenie, a po­tem przyspieszył gwał townie i wnet doł ą czył do grupy. Powtarzał o się to kilka razy, a gdy wresz­cie przystanę li pod skał ami, by zdją ć narty, Zda­niecki zauważ ył, ż e Lorant poł oż ył się na ś niegu.

- Co panu jest? - zapytał, nachylają c się nad nim. Lotnik gwał townie odwró cił gł owę.

- Wszystko w porzą dku - odparł sł abym gł osem.

Zdaniecki podał mu kijek.

- Niech pan wstanie. Jest pan zgrzany. Nie moż na tak leż eć w ś niegu.

Lorant podnió sł się z trudem. Inż ynier przyj­rzał mu się uważ niej. Widział jego zsiniał ą twarz, zapadnię te gł ę boko i przygasł e oczy. Przeraził się.

- Jak pan się czuje?

Tamten chciał coś odpowiedzieć, lecz w tej samej chwili uderzył a gwał towna nawał nica ś nie­ż na. Zachwiali się i przywarli do ziemi, by prze­czekać najgroź niejszy podmuch.

Gó ry pokazywał y swe biał e, lodowate pazury.

Kiedy trochę ucichł o, Lorant podnió sł się pierwszy i bez sł owa doł ą czył do grupy. Tamci za­czę li się już wspinać na pierwsze skał y. Buń da szedł pierwszy. Przed sobą miał skalną grzę dę, wymiecioną do czysta ze ś niegu, poł yskują cą matowo skorupą chropowatego lodu. Ruszył wię c wolno, krawę dziami butó w wybijają c stopnie. Orbanowicz, Boruń posuwali się za nim. Lorant został nieco z tył u. Na koń cu szli obaj Zdanieccy.

Inż ynier zatrzymał na chwilę syna.

- Marcin - zawoł ał poprzez wzmagają ce się wycie nawał nicy - idź za nim, uważ aj... On jest strasznie sł aby... Nie wiem... - Chciał powie­dzieć: " Nie wiem, czy idą sobie radę ", lecz wiatr wtł oczył mu sł owa do otwartych ust.

Marcin zrozumiał, o co chodzi. Skiną ł gł ową i ru­szył za Lorantem.

Pierwszą grzę dę przebyli z ogromnym wysił ­kiem, ale gdy znaleź li się na niewielkiej, zasy­panej ś niegiem pł asience, przed sobą we mgle i zamieci zobaczyli nastę pną - stromszą, pokrytą lodowym szkliwem i wypolerowaną przez wi­churę.

Stali w milczeniu. Buń da oś lepionymi ś nie­giem oczami lustrował zlodowaciał ą pochył oś ć.

Wahał się. Przez chwilę ogarnę ł o go zwą tpienie. Miał zamiar zawró cić, ale wtedy przypomniał so­bie rozmowę z Bukowym. Teraz, jakby na prze­kó r jemu i sobie, postanowił przeprowadzić tych ludzi przez przeł ę cz. W lodowej caliź nie zoba­czył ciemniejszą rysę prowadzą cą ukosem przez grzę dę. Z wś ciekł oś cią ją ł kijkami rą bać w niej stopnie. Szedł z nieludzkim uporem, jak gdyby uwzią ł się i chciał przemó c wł asny strach. Lotni­cy, widzą c jego zacię toś ć, ruszyli za nim.

Nawał nica wzmagał a się z każ dą chwilą.

Mł ody Zdaniecki ze wzrastają cym niepokojem obserwował Loranta. Ten bez wahania wszedł na grzę dę. Pierwszą stromiznę pokonał z podobną jak Buń da zawzię toś cią, lecz gdy znalazł się na przechyle, a wiatr natarł na niego, zachwiał się, narty wypadł y mu ze zgrabiał ych rą k, a on obsu­ną ł się na kolana.

Marcin usił ował dotrzeć do niego, lecz zanim pokonał grzę dę, Lorant bezsilnie opadł na oblo­dzone skał y i jak czł owiek pozbawiony koś ci za­czą ł się zsuwać...

- Trzymaj go! - zawoł ał Marcin do wspina­ją cego się niż ej ojca. Ten rzucił narty, chciał zł apać Loranta, ale nie zdą ż ył. Bezwł adne ciał o coraz szybciej sunę ł o w dó ł, wreszcie spadł o na niż szą grzę dę i zniknę ł o w zmagają cej się nawał ­nicy.

Teraz obaj pospieszyli na ratunek; schodzili gł adką lodową stromizną. Nagle Marcin poś liz­ną ł się, podcią ł nogi ojcu i obaj zaczę li toczyć się w dó ł. Zatrzymali się dopiero w gł ę bokim ś niegu. Marcin wygrzebał się z trudem. Ro­zejrzał się. W oś lepiają cej ś nież ycy zobaczył nad sobą zarys skalnej grzę dy. Zaczą ł szukać Loranta. Przecią ł na ukos stok. Po kilku krokach na­stą pił na coś mię kkiego, a gdy się pochylił, zo­baczył leż ą cego czł owieka. Chwycił go za ramio­na, unió sł, potrzą sną ł. Lorant był jak z cię ż kiej gumy, gł owa i rę ce opadł y mu bezwł adnie. Po­ł oż ył go wię c na ś niegu.

W tym momencie z upiornej mgł awicy wył o­nił się ojciec. Marcin opuś cił bezradnie rę ce.

- Zdaje się, ż e nie ż yje - zawoł ał najgł oś ­niej, jak mó gł.

Inż ynier w trwoż nym poś piechu uklę kną ł obok leż ą cego lotnika, ują ł w dł onie jego gł owę, zaj­rzał mu w oczy. Oczy był y nieruchome i martwe. Rozpią ł wię c wiatró wkę i przył oż ył ucho do piersi. Nie usł yszał nawet szmeru. Wtedy wypro­stował się w klę czkach i peł en trwogi wzrok skierował na syna.

- Nie ż yje - wyszeptał.

 


 

W kuchni był o ciepł o. Pachniał o su­szą cym się za piecem drzewem i kapuś niakiem na boczku. Bukowa przysunę ł a garnek z kapuś ­niakiem na skraj blachy, zdję ł a z pó ł ki dwa ta­lerze.

- Toś cie pewno straś nie domarzli - spojrzał a z ukosa w stronę stoł u.

- Ej, domarzli, domarzli - Zuzaniak nabijał kró tką, gó ralską fajeczkę. - Przydał oby się coś mocniejszego...

- Gó ralska herbata - zaś miał się Ję drek.

- Nie zawracajcie mi gł owy - ofuknę ł a ich z humorem Bukowa.

- Mamo - odezwał a się z ł awy Broń cia, mł odsza siostra Ję drka - dyć widział ak u was w komorze...

- To na chorobą nie dej Boż e - Bukowa drobnymi kroczkami z talerzami w dł oniach zbli­ż ał a się do stoł u.

- Dyć jo chory - ż artował Zuizaniak. - Coś mnie tak dź go i dź go w boku, co dychną ć nie mogę.

- Dejcież mamo, bo nos do cna przewiał o - mrugną ł porozumiewawczo Ję drek. - Dejcie, na­robili my się przy tym drzewie. Cał e był o ś nie­giem zasute.

- No, wej - uległ a Bukowa. - Wy byś cie z cł owieka duse wypucyli. A ty - zwró cił a gnie­wne spojrzenie na Broń cie - na drugi roz to sie nie wtrą coj. Co bę dzie, jak kto, nie dej Boż e, za­choruje? - Rzucił a ś cierkę na ł awę i znikł a za drzwiami. Po chwili wró cił a z ć wiartką spirytu­su.

Wtedy za oknem szarpną ł się na ł ań cuchu Buś tyn, a za chwilę dał o się sł yszeć jego ujadanie. Bukowy wstał, popatrzył z niepokojem na drzwi. Zuzaniak chwycił go za ramię.

- Pockoj, jo wyjdę zobacyć. - Nie czekają c na odpowiedź wyszedł do sileni. Kiedy znalazł się za progiem, w ć mie i kurzawie ujrzał dwó ch nar­ciarzy zbliż ają cych się do domu.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.