|
|||
Pamięci Józefa Krzeptowskiego 6 страницаW szaromglistym krajobrazie zjawił a się nagle ciemna sylwetka. Ktoś szedł mię dzy opł otkami brodzą c po kolana w ś niegu. Po chwili Bukowy poznał Twardoszową, wł aś cicielkę niewielkiego pensjonatu na ulicy Chał ubiń skiego. W narciarskich spodniach, kapcach, gó ralskim koż uchu, z gł ową szczelnie opatuloną chustką, przebijał a się z trudem przez nawiane zaspy. Dotarł a wreszcie do jesionó w i wnet ruszył a szybciej wydeptaną ś cież ką. Wkró tce zniknę ł a za wę gł em domu. Na dole zaskrzypiał y drzwi. Dał się sł yszeć ś piewny gł os matki i za chwilę cię ż kie kroki zadudnił y na prowadzą cych na poddasze schodach. Bukowy otworzył drzwi. - Panie Ję drku - przywitał a go radoś nie Twardoszową - już kilka razy był am u pana. Chciał am się koniecznie z panem zobaczyć. - Proszę, niech pani wejdzie - zaprosił ją ruchem rę ki. - Mnie dł ugo nie był o w domu. - A tak... mó wił a mi mama, tylko nie chciał a powiedzieć, gdzie pan się ukrywa. Twardoszową weszł a do pokoju. Był a to mał a izba, któ rą jeszcze przed wrześ niem Bukowy przygotował dla siebie. Drewniane, skoś ne ś ciany, kilim na podł odze, tapczan zarzucony weł niakiem, kilka zdję ć gó r - wszystko to tworzył o mił ą i przytulną atmosferę. Twardoszową wykutał a się z chustki i koż ucha i bacznie przyglą dają c się Ję drkowi, powiedział a: - Jakie to szczę ś cie, ż e wreszcie pana zastał am. Mam dla pana bardzo waż ne wiadomoś ci. - Od kogo? - zdziwił się Bukowy. - Od przyjació ł. No, co pan tak na mnie patrzy? Antek Wichniewicz kazał się panu kł aniać. - Antek! - ucieszył się Bukowy. - A gdzie on teraz jest? - W Budapeszcie, panie Ję drku. Ale mam z nim stał y kontakt. - To znaczy... ktoś przychodzi! z Budapesztu. - Nie ktoś, tylko kilku wspaniał ych chł opcó w, któ rych pan oczywiś cie dobrze zna. Ostatnio był Wł adek Mrowca. - Mrowca? - zawoł ał zdumiony. - Przecież on był w obozie w Komarom. - Był, ale już dawno zwiał i teraz ś mieje się z pana. Opowiada, jak pan uciekał z transportu i jak pana zł apali wę gierscy ż andarmi. - To nieprawda! - zaprotestował wesoł o. - Wł adek zawsze lubi bujać. A gdzie on teraz? Twardoszowa usiadł a na tapczanie. - Niech pan się nie niecierpliwi. Zaraz panu po kolei opowiem. Po pierwsze, Antek Wichniewicz zał atwił wszystko, co miał wtedy zał atwić, i szczę ś liwie wró cił do Budapesztu z Jaś kiem Lasakiem... - A co z tym karabinem przeciwpancernym? - O, wł aś nie... niech pan mi nie przerywa. Poszedł z karabinem. A nogę tu wyleczył. Ż ał ował tylko, ż e nie moż e wracać z panem. - W tym miejscu ś ciszył a nieco gł os i dodał a poważ nie: - Polecił mi powiedzieć, ż e czeka na pana. Chce koniecznie mieć pana w Budapeszcie. - To nie taka prosta sprawa - uś miechną ł się nikł e Bukowy. - Jeszcze trochę boli mnie rę ka. Muszę się podleczyć. - Wyglą da pan znakomicie, a rę ka... Pan przecież z ż elaza. - Ż elazo też się czasem kruszy - zaż artował. - No, no... Niech pan nie bę dzie taki skromny. Niech pan lepiej powie, kiedy pan wyrusza do Budapesztu? - Nie tak szybko - odparł stanowczo. Twardoszowa posmutniał a. - Myś lał am, ż e mi pan pomoż e - powiedział a zatroskana. - A co się stał o? - Muszę pana wtajemniczyć w pewne sprawy. Mogę przecież panu zaufać. Zresztą inż ynier Wichniewicz upoważ nił mnie do tego. - Spojrzał a baczniej na Bukowego i ś ciszył a nieco gł os. - U mnie w " Bał amutce" jest punkt dla ludzi, któ rzy uciekają na Wę gry. Bukowy tarł z roztargnieniem policzek. - Domyś lał em się... - A w tej chwili mam na karku kilku mł odych lotnikó w. Jutro zjawią się nastę pni. Nie chciał abym, ż eby za duż o obcych ludzi krę cił o się jednocześ nie. Pan rozumie, to się rzuca w oczy - mó wił a szarpią c nerwowo frę dzle gó ralskiej chustki. - Rozumiem... - powiedział Ję drek w zamyś leniu. - Myś lał am, ż e pan mi pomoż e. Niech pan sobie wyobrazi, co za pech! Od tygodnia czekam na Mró wce. Nie wiem, co się stał o... Do tej pory nie zjawił się, a chodził jak zegarek. Już trzy grupy przeprowadził na Wę gry. - Naraz podniosł a się, wstał a i uję ł a Ję drka za ramię. - Panie Ję drku, niechż e mi pan pomoż e! - Chę tnie - odrzekł spokojnie - ale proszę mi wierzyć, rę ki jeszcze nie wyleczył em i nie czuję się na sił ach. Kobieta opuś cił a bezradnie rę ce. - Co ja teraz zrobię?... - Moż e mi pan coś poradzi, moż e pan zna kogoś pewnego? - Kogoś pewnego... - zastanawiał się. - Z nikim się nie spotykam. Pani rozumie... Tyle czasu nie był o mnie tutaj. Wł aś ciwie nie wychodzę z domu, nawet nie wiem, co się tutaj dzieje. - No tak - wyszeptał a tonem rezygnacji. - Bę dę musiał a sama kogoś znaleź ć. - Potem, zarzucają c na mamiona koż uch, dodał a już weselej: - A pan niech szybko dochodzi do zdrowia. Bę dzie pan nam bardzo potrzebny. Bukowy podał jej chustkę. - Postaram się. I bardzo mi przykro, ale jestem jeszcze za sł aby. A pani wie, jakie teraz warunki. Takiej ostrej zimy dawno już nie był o.
W tym samym dniu inż ynier Zdaniecki z synem Marcinem jechali saniami z Poronina do Zakopanego. Do Poronina dojechali warszawskim pocią giem. Nie chcieli wysiadać w Zakopanem, gdyż podró ż ni ostrzegali ich, ż e na zakopiań skim dworcu Niemcy coraz czę ś ciej wył apują zamiejscowych przybyszó w. Sanie mknę ł y szybko po wyś lizganej pł ozami drodze, z konia kurzył a gę sta para, a z drzew osypywał się mroź ny pył ś nież ny. Począ tkowo jechali w zupeł nym milczeniu. Pierwszy odezwał się wą saty gazda. - Panowie to chyba nie turyś ci - zagadną ł nagle i uś miechną ł się porozumiewawczo. Inż ynier ruchem gł owy pokazał plecak. - Jak to nie turyś ci? - powiedział wesoł o. - Widzicie przecież plecaki. - Teraz na turystykę nie pora. Widzi mi się, co panowie bez zieloną granice... - przymruż ył niemal filuternie oczy. - Ale mi o tym nie musicie gadać. Inż ynier uś miechną ł się, lecz nie podją ł tematu. Gazda, zniechę cony milczeniem, zeskoczył ż sanek i dla rozgrzewki biegł chwilę, wywijają c batem. - Wio, Baś ka! Wio, starał - pokrzykiwał gł oś no, potem zrę cznie wspią ł się na sanie. Chwilę znowu jechali w milczeniu, lecz widać był o, ż e gó ral ma ochotę na pogawę dkę, bo wiercił się niespokojnie, aż wreszcie znowu przemó wił: - Bez granice teroz nie tak ł atwo. Ś niegi wielgie, panie... a dziś nocą był o trzydzieś ci dwa stopnie mrozu... - Na dwoje babka wró ż ył a - rzucił wesoł o inż ynier Zdaniecki. - Jak wielki ś nieg i mró z, to mniej granicy pilnują. - No, wej - mrukną ł bez przekonania gó ral. - Ale już niejeden w gó rach ostał. Opowiadoł mi jeden kolejarz z Nowego Targu, co pod Niedzicą dwó ch ludzi w zaspach naś li... Na koś ć byli zmarznię ci. Jakisi pon z panią. - Ja też o tym sł yszał em - wł ą czył się do rozmowy Marcin. - Opowiadali w pocią gu, ż e na Sł owacji sporo Polakó w w szpitalach z odmroż onymi nogami. - No, wej - potwierdził ż ywo gazda. - Dyć w taką zimę bez gó ry iś ć to nie ś pas. No, ale co robić... Lepiej nogi odmrozić, niż coby cię tu ł apili i na gestapo zawiedli. - Są aresztowania? - zapytał inż ynier. - Ej, panie - powiedział cierpko gazda. - W listopadzie dwunastu z Palace wywieź li... Do Chochoł owskiej, panie, i tam rozstrzelali. Znaliś cie, panie, Wł adka Zycha? - Tego olimpijczyka, biegacza? - wyrwał się Marcin. - No, dyć... Jego tyz rozstrzelali. Z Niemcami, panie, to nie ś pas. - Zeskoczył znowu z sanek, podcią ł konia batem. Potem powtó rzył, krę cą c gł ową: - Mó wię wom, panowie, z nimi ni ma ś pasu. Wiooo! - pognał konia, a sanie gł adko pomknę ł y po wyś lizganej drodze. Po poł udniu byli w Zakopanem. Inż ynier z daleka zobaczył trzy wyniosł e jasienie. Na tle mroź nego nieba wyglą dał y jak nowoczesna rzeź ba. Dobrze znał te drzewa, zawsze wzbudzał y w nim podziw - wiosną w delikatnej koronce ś wież ego Ustawia, latem w pió ropuszu zielonych koron i zimą - nagie, lecz krzepkie, smukł e. Zdanieccy od dawna przyjeż dż ali do Bukowych; ich przyjaź ń z gó ralami, z gó ralskim ś wiatem ł ą czył a się z tą starą zagrodą pod trzema jasieniami. Teraz, kiedy zbliż ali się do domu, poczuli się bezpieczniejsi. Za szopą zaszczekał pies, zabrzę czał ł ań cuch, a od domu powiał o dobrze znanym zapachem - sieczki, schną cego pod dachem drzewa i dymu. - Cicho, Buś tyn! Cicho - uspokoił inż ynier kudł atego owczarka, któ remu spoza zwał ó w ś niegu wystawał tylko czarny nos. Na progu zjawił a się nagle stara Bukowa. Ze zdumienia uniosł a rę ce. - Pan indzinier! Marcin! - A ską dześ cie sie wzieni? - Widzicie, gaź dzino - tł umaczył się inż ynier - nie mieliś my nawet czasu napisać. - Pó dź cie wartko do iż by, bo straś ny zią b biere - zapraszał a ich uradowana. W sieni zjawił się Ję drek, na widok inż yniera rozwarł szeroko ramiona. - A to niespodzianka! - Uś cisnę li się mocno, serdecznie. Z ich spojrzeń, uś miechó w widać był o, ż e są ze sobą zż yci i ogromnie do siebie przywią zani. Inż yniera ogarnę ł o nagle wzruszenie. W stoją cym przed nim rosł ym, dorodnym mł odym mę ż czyź nie ujrzał mał ego gó ralika, któ ry kiedyś prowadził go na pierwsze wycieczki, a potem jako mł odzieniec uczył go wspinaczki. Przycisną ł go jeszcze mocniej do siebie. - Ję druś - powiedział zdł awionym gł osem. - Teraz już jestem spokojny. Potem, kiedy po pierwszej gorą czkowej wymianie wiadomoś ci znaleź li się w izbie, a Bukowa podał a im w dzbanku dymią ce mleko, inż ynier spojrzał poważ nie na Ję drka. - Mó wię ci, Ję druś, nie moż na był o już dł uż ej wytrzymać. Po wrześ niu zaszył em się u siostry w Milanó wku, ale i tam nie czuł em się pewny. Wył apywali wszystkich inż ynieró w i technikó w z Okę cia, a mnie szukali w cał ej Warszawie. Nie mogliś my dł uż ej czekać. - Za ojcem rozesł ali listy goń cze - dodał Marcin. Był to dwudziestoletni mł odzieniec o pię knej kasztanowej czuprynie, zielonych bystrych oczach i sylwetce rasowego sportowca. Miał ujmują cy uś miech i od pierwszej chwili wzbudzał sympatię. - Rozumiesz - dodał po chwili. - Dowiedzieli się, ż e ojciec pracował nad konstrukcją nowego myś liwca. - Mieli znakomite informacje - wyjaś nił inż ynier. - Ktoś musiał sypać. Wię c rozumiesz, chł opie, ż e lepiej był o wiać... - A co chcecie robić? - zapytał Ję drek. - Jak to, co? - zdziwił się Marcin. - Idziemy na Wę gry. - A najchę tniej poszlibyś my z tobą - dodał inż ynier. - Panie indzinierze - wtrą cił a nagle Bukowa. - Z Ję drkiem pł ono... Nie wicie, co się z nim dział o... - Spojrzał a wyczekują co na syna. Ten kró tko wyjaś nił sytuację. - Chę tnie bym z wami poszedł - dokoń czył - ale sami rozumiecie... Inż ynier zasę pił się. - No to... zmartwił eś nas, chł opie. Byliś my pewni, ż e... - urwał nagle i uś miechną ł się do Ję drka. - Przykro nam, ale jakoś sami damy sobie radę. Bukowy popatrzył zaniepokojony. - Moż ecie przecież zaczekać... - O, nie - zaprotestował ż ywo inż ynier. - Nie bę dziemy naraż ać ani was, ani siebie. A zresztą na mnie czekają w Budapeszcie... - Bo ojciec ci nie wspomniał - wyjaś nił Marcin - ż e wszystkie rysunki techniczne nowego samolotu są już w Budapeszcie. Zabrał je specjalny kurier. Teraz czekają na ojca. - To co innego - zamyś lił się Bukowy. Po chwili powiedział niemal wesoł o: - Tak szczerze mó wią c, jestem o was spokojny. Pan inż ynier zna gó ry jak wł asną kieszeń, a ty... - zwró cił się do Marcina - z ciebie ś wietny taternik. - No jasne - podją ł inż ynier i jego siwe oczy nabrał y nagle blasku. - Pamię tasz, Ję drek, jakż eś my w listopadzie robili grań Ż abiego Konia? Gorszych warunkó w nie należ y się spodziewać. Ję drek uś miechną ł się do wł asnych myś li. Oczyma wyobraź ni zobaczył gł adką ś cianę oblepioną ś niegiem i lodem, a na niej nikł a postać inż yniera. Wyszli wtedy z Morskiego Oka w sł oneczny poranek, a potem na grani zł apał a ich straszliwa kurniawa. W cią gu pó ł godziny ś ciana, któ rą forsowali, stał a się pł ytą z lodu i ś niegu. I w samym ś rodku pod niewielką przewieszką wypadł mu ze skostniał ej rę ki mł otek do wbijania hakó w. Od tej chwili prowadził ich tylko z rę czną asekuracją, a jednak pokonali tę ś cianę. Tak, inż ynier Zdaniecki mimo czterdziestu oś miu lat był jeszcze w peł nej sprawnoś ci fizycznej, a przy tym miał w sobie mę ski hart i stalową odpornoś ć. - Pamię tam - powiedział. - To był a ś ciana, a wy macie przed sobą tylko przeł ę cz. Ale - dodał w zamyś leniu - gó ry w zimie są zawsze groź ne. - Naraz zapytał: - W takim razie, kiedy idziecie? - Odpoczniemy jeden dzień, a jutro, jeś li pogoda pozwoli, na noc ruszymy w gó ry.
*
Na drugi dzień przygotowywali narty do drogi. W szopie był o ciemno i zimno. Przez zawiane ś niegiem okienko widzieli skł on zbocza Pod Reglami. Wiatr nió sł przez pustkowie welony sypkiego ś niegu, a czuby drzew gię ł y się, sypią c biał ą kurniawę. Zdawał o się, ż e zbocza pł ynie w ś nież nej zamieci. Bukowy wyjrzał przez okno. - Zdaje mi się, ż e dzisiaj nie wyjdziecie - zwró cił się do Zdanieckich. - Moż e do jutra ucichnie - powiedział inż ynier. Marcin podszedł do okienka, paznokciami zdrapał warstwę gę stego szronu. - Duje jak jasny gwint. Trzeba koniecznie przeczekać. - W gł osie jego moż na był o wyczuć nartę zadowolenia. Miał przed sobą jeszcze jedną noc w ciepł ej izbie i w wygodnym ł ó ż ku. Bukowy uś miechną ł się do niego porozumiewawczo. - Nie ma się co ś pieszyć. Niedobrze wam u nas? - Dobrze, dobrze - burkną ł inż ynier. - Tylko czas leci, a na mnie tam czekają. - Odkrę cił uchwyt imadł a i wyją ł z niego nartę. Przyjrzał się bacznie ś lizgowi deska, któ rą przed chwilą cyklinował. - Dobrze bę dzie, co? - zwró cił się do Bukowego. Ję drek chwycił deskę i obejrzał doś wiadczonym okiem. - Stare " zubki" - powiedział niemal pieszczotliwie. - W trzydziestym szó stym wygrał em na nich bieg zjazdowy w Bań skiej Bystrzycy. Solidna robota. Moż e pan na nich przejś ć przez dziesię ć granic - zaż artował i oddał nartę Zdanieckiemu. Drzwi zaskrzypiał y cicho, a w progu ukazał a się opatulona chustą Bukowa. - Ję drek, co bę dzie z tym drzewem? - zapytał a. - Przecież stary Zuzaniak miał wozem przywieź ć. - Mioł, ale nie przywió zł. Trzeba bę dzie iś ć ku niemu. Już bez tydzień mnie zwodzi i zwodzi. - Dobrze, mamo, zaraz tam pó jdę.
Zapadał zmierzch. Bukowy przebrną ł przez usypane na poł ach zaspy. Znalazł się na drodze Pod Reglami. Na twarzy czuł ostre igieł ki ś niegu, a mroź ny wiatr zapierał mu oddech. Nasuną ł wię c kaptur wiatró wki na gł owę i mocują c się z wiatrem, brną ł na oś lep. Dopiero w lesie uspokoił o się nieco; ś nieg lekko wirował mię dzy czubami drzew. Kiedy zbliż ał się do domu Zuzaniakó w, poprzez ś wist wiatru usł yszał gó ralską muzykę. Poczuł się raź niej. Ostatni odcinek drogi przebył biegiem. Pchną ł drzwi i znalazł się w zacisznej sieni. Z izby dochodził y cienkie tony skrzypiec, gó ralskie podś piewywanie i ś miechy. Naraz ktoś otworzył drzwi do izby, a w ś wietle i w kł ę bach pary Bukowy zobaczył ciż bę mł odych ludzi. Dziewczę ta wcią gnę ł y go do ś rodka, otoczył y rozszczebiotanym wiankiem. Mł ody Staszek Zuzaniak staną ł przed kapelą, zachł ysną ł się i zaś piewał z wysokiej nuty:
Owiecki mi zbrykał y, Dziewcyny mnie kochał y, A jo rzucił owiecki, Ostawił kechanecki, Poseł na zbó j, na Liptó w z chł opcami...
Gwizdną ł na palcach, przytupną ł, potem, jak tokują cy cietrzew, ją ł drobnymi kroczkami zbliż ać się do Anielki Hycó wny. Zwyrtną ł ją kilka razy w jedną i drugą stronę. Smyki mignę ł y jak bł yski ś wiatł a, zabuczał y basy, a tancerze w coraz szybszym rytmie sunę li przez zatł oczoną izbę. Bukowy podszedł do starego Zuzaniaka. - Jo do wos, Wojciechu - powiedział. - Mama mó wił a, coś cie jej obiecali drzewo zwieź ć z lasu. - No dyć... - zaś miał się gó ral. Czarne oczy bł ysnę ł y mu wesoł o. - Com obiecoł, tom obiecoł, ale kto by to w taką kurniawę do lasu po drzewo jeź dził. - Juś ci - zawtó rował mu wesoł o Ję drek - ale nam koń cy się drzewo. Nie chcecie chyba, coby my zamarzli? Zuzaniak podrapał się za uchem. - Ba, jakoż bym chcioł? No to, Ję druś, kie jedziemy? - Mogliby my i jutro. - Jutro nie do rady. Przyjdź pojutrze z rana, to pojedziemy... A powidz mamie... - nie zdą ż ył dokoń czyć, bo dziewczę ta porwał y Ję drka na ś rodek izby. Otoczył y go zwartym krę giem, chwycił y się za rę ce i zadreptał y w takt muzyki. Wtedy wł aś nie ktoś zapukał w okno. Muzyka nagle ucichł a, tancerze znieruchomieli. Pierwsza z ł awy zerwał a się stara Zuzaniakowa. - Chyba nie Niemcy - powiedział a jakby do siebie i zamienił a z Wojciechem ostrzegawcze spojrzenie. Po chwili był a już w sieni. W kł ę bach biją cej od drzwi pary Bukowy zobaczył w sieni Twardoszową. - A to pani - przywitał a ją z ulgą gaź dzina - Chodź cie do izby, pani Twardoszowa, bo straś ny zią b. - Chwycił a ją za rę kaw i pocią gnę ł a za sobą. Twardoszowa powstrzymał a ją stanowczo. - Nie... przepraszam, ja tylko na chwilę. Nie ma tu u was Romka Buń dy? - Romka? No dyć jest. - To niech go pani poprosi. Gaź dzina spojrzał a zdumiona. - To nie moż ecie z nim w izbie pogadać? - Mam waż ną sprawę - ucię ł a zniecierpliwiona. Cał a był a osypana ś niegiem, a jej zsiniał a twarz zdradzał a zdenerwowanie. - No, wej... - mruknę ł a zawiedziona gaź dzina i, zostawiwszy Twardoszową w sieni, weszł a do izby. Chwilę rozbieganymi oczyma szukał a Romka Buń dy. Ujrzał a go w ką cie przy muzykantach. Był to niski, krę py gó ral o okrą gł ej, nieco nalanej twarzy i mał ych bystrych oczach. Zuzaniakowa podeszł a do niego. - Romek, pani Twardoszową chce z tobą porozmawiać. Buń da wzruszył ramionami. - Twardoszową? A czego ona chce ode mnie? - podnió sł się i wolnym krokiem ruszył do drzwi. Muzyka znowu zaczę ł a grać drobnego. Twardoszową, zacierają c skostniał e dł onie, drepczą c w miejscu, czekał a na Buń dę. Ten zjawił się po chwili. - Panie Buń da - chwycił a go kurczowo za ramię. - Niech mnie pan ratuje.. Na jego peł nej, rumianej twarzy odbił o się zdumienie. - A co się stał o? - Czy pan mó gł by przeprowadzić przez granicę pię ciu ludzi? - Pię ciu? A co to za jedni? - Moi znajomi. Chyba pan ma do mnie zaufanie. - No do pani... Do pani na sto procent. Tylko... pani wie, jak teraz... - Wiem, wiem - przerwał a mu szybko. - Ale niech pan mi wierzy, ci ludzie muszą jutro wyruszyć z Zakopanego. - Co im się tak ś pieszy? - rzucił już weselej. - Nie wiem - odparł a szorstko. - Zresztą to nie nasza sprawa. - Mł odzi? - Mł odzi. Po dwadzieś cia kilka lat. - Jeż dż ą na nartach? - Tak. Nawet dobrze. Na twarzy Buń dy zjawił się uś miech. - No to co się pani martwi! Twardoszową ś cisnę ł a mocniej ramię gó rala. - Bę dę panu niezmiernie wdzię czna. Wyratował mnie pan z okropnej biedy. Dzię kuję panu, panie Buń da. Ten spoważ niał nagle, chociaż na jego twarzy bł ą kał się jeszcze chytry uś mieszek. - Nie ma za co, pani Twardoszową. Ale wdzię cznoś ć nie wystarczy... Cofnę ł a się gwał townie i baczniej przyjrzał a się gó ralowi, jakby nie zrozumiał a, o co mu chodzi. Wyczuł to spojrzenie, wię c dodał poś piesznie: - Pani sama wie, ż e to wielkie ryzyko i za " Bó g zapł ać " nie przeprowadza się ludzi przez granicę. - Ach, o to panu chodzi - powiedział a oschle. - Rozumiem, ale te sprawy to już pan z nimi sam zał atwi. Są dzę, ż e dojdziecie do porozumienia. - Jak tak, to w porzą dku - odetchną ł z ulgą, - I niech im pani powie, ż e polskich pienię dzy nie biorę. Gł os kobiety stał się ostry, prawie nieprzyjazny. - Już panu mó wił am, ż e sam się pan z nimi umó wi. Niech pan jutro rano przyjdzie do mnie. Im bardzo zależ y na czasie. - A mnie na zapł acie - rzucił z wyzywają cą szczeroś cią. Uś miechnę ł a się cierpko, nasunę ł a chustkę gł ę biej na czoł o. - Jestem pewna, ż e się dogadacie - powiedział a z nutką kpiny. - Do jutra, panie Buń da. - Odwró cił a się, pchnę ł a drzwi i zniknę ł a w wirują cej zamieci. Buń da stał jeszcze chwilę. Myś lał o przeprawie. Jesienią przeprowadzał kilka razy ludzi przez granicę, ale wtedy był y zupeł nie inne warunki. Teraz, kiedy od Boż ego Narodzenia chwycił a ostra zima, a mrozy dochodził y do trzydziestu stopni, przejś cie przez gó ry nie należ ał o do wycieczek. Naraz ockną ł się. Usł yszał skrzypnię cie drzwi, a w progu zobaczył Ję drka Bukowego. - Co chciał a od ciebie pani Twardoszowa? - zapytał Bukowy zaczepnie. - A co ci do tego? - szarpną ł się Buń da. - Pewno cię prosił a, ż ebyś ludzi przeprowadził na Sł owację? - Ską d wiesz? - Domyś lam się. - Toś zgadł, bracie. - A ty... zgodził eś się? Buń da cofną ł się, obją ł stoją cego w cieniu Ję drka bacznym spojrzeniem. - A co?... - Nic - odparł tamten. - Tylko wiesz, jakie teraz warunki. A ludzie to nie kontrabanda... Buń da cofną ł się jeszcze o pó ł kroku, a w jego oczach pojawił y się zł e bł yski. Wiedział, do czego pije Bukowy. Znany był bowiem mię dzy ludź mi jako zawodowy przemytnik. Chciał zaklą ć, lecz opanował się. Zagryzł tylko wargi, a potem powiedział napię tym gł osem: - Ję drek, powiedz lepiej, o co ci chodzi? - Widzisz, bracie - odparł tamten z lodowatym spokojem - ja dobrze wiem, jak to jest w gó rach. - A ja to moż e nie wiem? - Co innego iś ć samemu, a co innego z ludź mi. - O mnie bą dź spokojny. Dam sobie radę. Bukowy pokiwał znaczą co gł ową. - Nie bą dź taki pewny, Romek. Dobrze się zastanó w. Buń da uś miechną ł się kpią co. - Bą dź spokojny - powtó rzył z naciskiem. - I radzę ci, nie wtrą caj się w nie swoje sprawy.
Po nocnej zamieci przyszedł dzień czysty, sł oneczny. Rano jeszcze pró szył suchy, drobny ś nieg, lecz w poł udnie wypogodził o się, a spoza chmur i mgieł wył onił y się dalekie przedziwnie bł ę kitne szczyty. Zdanieccy od rana przygotowywali się do wymarszu; sprawdzili sprzę t, uzupeł nili zapasy ż ywnoś ci, smarowali narty. Wł aś nie przy tej czynnoś ci zastał ich w szopie Ję drek. - Zdaje się, ż e bę dziecie mogli wyjś ć - powiedział poważ nie.
|
|||
|