![]()
|
|||
Pamięci Józefa Krzeptowskiego 5 страница- Panie wachmistrzu - powiedział zdł awionym gł osem - przecie mó wił em wam, ż e wiozę rzeczy do Ruż omberoku. Podoficer machną ł lekceważ ą co rę ką. - Za dwa dni fez zdą ż ycie - okrą ż ył wó z i z drugiej strony wsiadł do szoferki. Miko jednak nie ruszył. Powiedział opanowanym już gł osem: - To bezprawie. Ja protestuję. Zatrzymujecie mnie w ś rodku drogi... - Nie czytaliś cie rozporzą dzenia o rekwizycji prywatnych pojazdó w? - przerwał mu sucho wachmistrz. - Nie zarekwirowali mi w sierpniu ani we wrześ niu, a wy... - No jazda - ucią ł podoficer gł osem nie wró ż ą cym nic dobrego. - Jak się bę dziecie szarpać, to zatrzymam wó z na miesią c. Miko zagryzł wargi. Myś lał w tej chwili nie o sobie ani o swym samochodzie, lecz o dwó ch ludziach ukrytych pod plandeką. - Doką d mam jechać? - zapytał rozdraż niony. - Jedź cie prosto... - za naszym wozem. Bukowy i Wichniewicz zdziwili się, kiedy wó z nagle zatrzymał się na szosie. Ję drek trą cił towarzysza. - Ty - szepną ł - to coś dziwnego. Potem usł yszeli czyjś gł os. Dochodził do nich niewyraź nie, wię c nie mogli zrozumieć rozmowy. Jedno był o pewne - ktoś ich zatrzymał. Bukowy przysł uchiwał się chwilę. Nagle postanowił przedostać się do klapy i zorientować się w sytuacji. Zsuną ł się z kanapy. - Co robisz? - Wichniewicz zł apał go za pasek wiatró wki. - Nie mogę wytrzymać w tej trumnie. - Ciszej! - sykną ł Wichniewicz i jeszcze mocniej go przytrzymał. Ję drek zamilkną ł, znieruchomiał, lecz gdy wó z ruszył, powiedział zniecierpliwiony: - Nie mogę wytrzymać. Podejdę do klapy. Zobaczę, co się dzieje. Wichniewicz puś cił go. Przedrzeć się do klapy nie był o jednak ł atwo. Przed odjazdem Miko zabarykadował przejś cie ż elazną umywalką. Bukowy starał się ją przesuną ć, lecz każ dy ruch wywoł ywał jazgot i pobrzę kiwanie. Postanowił wię c przeczoł gać się przez gmatwaninę stalowych prę tó w. Poł oż ył się na boku, wsuną ł rę ce mię dzy prę ty, potem, napierają c nogami, wtł oczył gł owę i tuł ó w. Czynnoś ci te zabrał y mu sporo czasu, a gdy wó z znowu się zatrzymał, Ję drek utkwił mię dzy prę tami. Zaklą ł cicho i pomyś lał: " Teraz to jestem zupeł nie ugotowany". Wojskowy samochó d doprowadził wó z Mika do koszar. Minę li oś wietloną wartownię, budynki koszar, skrę cili w aleję, któ ra Wkró tce zawiodł a ich do magazynó w. Tu zatrzymali się przy rampie. Po drodze kierowcy przychodził y ró ż ne myś li. Moż e spró bować ucieczki. Puś cić wojskowy wó z przodem, a samemu skrę cić w boczną drogę, wyskoczyć z cię ż aró wki i zbiec... Moż e spowodować wypadek: rozpę dzić cię ż aró wkę i rą bną ć w tył wojskowego samochodu? Moż e... Czuł, ż e wzrasta w nim napię cie, a gdy zatrzymali się przy rampie, ogarnę ł a go zupeł na bezradnoś ć. " Niech się dzieje, co chce" - pomyś lał. Dwaj ż oł nierze wyskoczyli z samochodu i nagle zjawili się w smugach nie wygaszonych ś wiateł. Podoficer krzykną ł do nich gł oś no: - Chł opcy, wył adować graty pod dach! Stuknę li obcasami, znikli za cię ż aró wką. Wkró tce Miko usł yszał, ż e opuszczają klapę. Z rezygnacją się gną ł po papierosy. - Zapalicie? - podsuną ł paczkę podoficerowi. Ten dł ugo wył uskiwał papierosa z pudeł ka. Miko szukał zapał ek. Wolną rę ką oklepywał kieszenie i nagle w gó rnej kieszeni kurtki obok pudeł ka zapał ek wyczuł rulonik dolaró w. W jednej chwili powzią ł decyzję. Zapaloną zapał kę podał podoficerowi. Ten. jakby się chciał usprawiedliwić, powiedział już ł agodniej: - Nie martwcie się. Za dwa dni bę dziecie mieli wó z z powrotem. A za benzynę to wam zwró cimy. Miko przymruż ył oczy i zapytał z naciskiem: - Moż e jednak dał oby się jakoś inaczej zał atwić? Tamten wzruszył ramionami. - Czł owieku, wiecie jak teraz... U nas jeszcze stan wojenny, nawet mrugną ć nie moż na. - Odstawię tylko rzeczy do Ruż omberoku, a rano wró cę. - Nie da rady... Wó z jest potrzebny od zaraz. Miko wycią gną ł dyskretnie rulonik banknotó w. Ują ł go w palce i podsuną ł pod oczy wachmistrza. - A moż e jednak zrobilibyś cie to dla mnie... W tej samej chwili usł yszał ł oskot spadają cej z platformy blaszanej wanny. Zrozumiał, ż e ż oł nierze zaczę li wyrzucać rzeczy. Na widok banknotó w podoficer cofną ł się gwał townie, lecz w jego oczach pojawił się bł ysk zainteresowania. Miko zauważ ył to chytre i ł apczywe spojrzenie. Bliż ej podsuną ł banknoty. - No wiecie, jak to jest - powiedział pojednawczo. - Ludzie ludź mi, a ż yć trzeba. - Dolary? - zapytał tamten mile zdziwiony. Miko skiną ł tylko gł ową. Podoficer się gną ł szybko po pienią dze, wyrwał zwitek z palcó w kierowcy i schował do kieszeni. Na jego ustach zagrał uś miech zaż enowania. - Trzeba ż yć - powtó rzył cicho - a ż ycie teraz coraz cię ż sze. - Nagle pchną ł drzwi, wyskoczył z szoferki. Po chwili rozległ się jego tubalny gł os: - Hej, chł opcy, pakować te graty z powrotem! Za sł aby ten wó z i za mał y.
Od Trzech Studniczek droga wiodł a stromo przez las. Deszcz przestał już padać, lecz drzewa stał y jeszcze po czuby we mgle, a na polanach dymił o biał ym oparem. Był o w lesie bardzo kieł zno i mokro, bo ze smrekó w ciurczył a cią gle woda. - Po wierchach przykurzył o - powiedział Bukowy, gdy się zatrzymali. Wichniewicz z ulgą zrzucił z ramion plecak. Usiadł na powalonym pniu, z kieszeni plecaka wycią gną ł termos. - Mamy jeszcze trochę kawy... - A jak twoja noga? - Kiepsko. Czuję, ż e zaczyna mi puchną ć. - Nalał do kubka kawy. Podał Bukowemu. Nagle uś miechną ł się do swoich myś li. - To wszystko gł upstwo - powiedział krę cą c gł ową - bo gdyby nie Miko, to siedzielibyś my teraz na posterunku ż andarmerii gdzieś w Nowej Wsi albo w Popradzie. - Tak - Bukowy przeł kną ł ł yk kawy. - Ten Miko to naprawdę pierwszorzę dny chł op. Sł yszał eś, co mi powiedział, jak mu chciał em dać za te dolary zegarek? " To nieważ ne. Nie wiedział em, ż e ż ycie zależ y czasem od kilku zielonych papierkó w". Cholernie honorowy. Nie chciał przyją ć. Mó wił, ż e on tak samo ryzykował jak my. - Co tu duż o gadać - wtrą cił Wichniewicz. - Klasa. Dał mi adres i powiedział, ż e moż emy na niego liczyć. A taki facet to przecież skarb. - No tak - potwierdził w zamyś leniu Bukowy. - Takie przeż ycia zbliż ają ludzi i wią ż ą ich z sobą. Czasem na zawsze... Wichniewicz się gną ł po kubek, a gdy oparł się na bolą cej nodze, sykną ł i skrzywił się ż ał oś nie. - Pokaż mi nogę - rzucił twardo Bukowy. - Eee... gł upstwo, jak idę, to mnie nie boli. I w ogó le, kto by się przejmował... - Nie zawracaj gł owy - przerwał Ję drek. - Czasem od takiego gł upstwa wszystko zależ y. - Nie pytają c o pozwolenie, ją ł rozsznurowywać but. - Mó wił em ci, ż ebyś kupił w Peszcie grube weł niane skarpety, a ty jak panienka w fildekosowych... - Ś cią gną ł mu but z nogi razem ze skarpetką. Przyjrzał się pię cie. Był a zdarta do krwi, a pod skó rą tworzył się ropny naciek. Ję drek pokrę cił z przyganą gł ową: - Aleś się, bracie, urzą dził. Nie mamy przy sobie opatrunku. Jeszcze jedna nauczka, ż e w drogę inaczej trzeba się przygotować. - Tyle mieliś my czasu... - To pierwszy raz. Pó ź niej bę dziemy mą drzejsi - zaż artował Wichniewicz. Ję drek szperał chwilę w swoim plecaku. Znalazł czystą chusteczkę, zł oż ył ją po przeką tnej, zrobił prowizoryczny opatrunek. Potem oddał Antkowi swoje weł niane skarpety. - Nie wygł upiaj się - sprzeciwił się Wichniewicz. - Chcesz, ż ebyś my obaj mieli obtarte nogi? - Moje nogi gó ralskie - zaż artował - a twoje ceperskie. Ja pó ł ż ycia boso przechodził em. Po kró tkim odpoczynku ruszyli w dalszą drogę. Wnet porzucili szlak turystyczny prowadzą cy do Koprowej wą ską, ledwo zaznaczoną ś cież yną zaczę li pią ć się pod strome zbocze, upł azami omijać uczę szczaną przez ludzi dolinę. Szli teraz mię dzy gę stymi polami kosodrzewiny, po piargach i trawiastych pł aś niach. Mgł a z wolna rzedł a, rozchodził a się, ostry wiatr zmiatał ją z upł azó w. Przez chmury przebijał o sł oń ce, jasnymi domami znaczył o skaliste zbocza. Zrobił o się weselej. Bukowy rozglą dał się. Czuł, ż e krew zaczyna w nim ż ywiej krą ż yć, a krok staje się lż ejszy i oddech swobodniejszy. Nareszcie znalazł się w swoim ż ywiole. Na twarzy czuł oż ywczy powiew wiatru, w nozdrzach zapach ż ywicy, gó rskich zió ł i ś wież ego ś niegu, a gdy ostrym zakosem wspię li się pod Szaradny Ż leb, mgł y nagle ustą pił y, wył onił y się osypane pierwszym ś niegiem szczyty. Ję drek zatrzymał się. Zobaczył przed sobą spię trzone urwiska Krywania i jego szczyt wył aniają cy się z mgieł jak fasada odlanej z miedzi wież ycy. Stał wpatrzony w grę cieni i ś wiateł na oblepionych ś niegiem urwiskach i ś cianach, w strzę py mgieł leż ą cych jeszcze po gł ę bokich ż lebach, w pł at nieba fioł kowy od sł oń ca. Był tak zapatrzony, ż e nie spostrzegł, kiedy Wichniewicz doł ą czył do niego. Dopiero gdy Antek trą cił go, powiedział cicho, nie odrywają c wzroku od szczytu: - Widzisz... Krywań to przewodnik i kamrat zbó jnikó w. A perć, któ rą idziemy, to zbó jnicka droga. Tę dy chodzili nasi na Liptó w, na zamki wę gierskich grafó w. A Krywań zawsze im przewodził. - I zanucił cicho, lecz dobitnie:
Popod Krywań, bez ż leby, pod Banie Idę na zbó j, nie smuć się, kochanie...
*
Pod wieczó r doszli do Czeskiej Tomanowej. Wichniewicz wló kł się coraz wolniej, a noga coraz bardziej mu dokuczał a. Bukowy musiał co chwila przystawać, czekać na niego. Niecierpliwił się bardzo, lecz starał się tego nie okazywać. Wiedział, ż e Antek nie moż e iś ć szybciej. Sani był też porzą dnie zmachany. Za Zaworami, chcą c ulż yć towarzyszowi, wzią ł jego plecak, i teraz, nadmiernie obcią ż ony, z trudem pokonywał strome podejś cia pod Tomanową Przeł ę cz. Gdy wreszcie z nadludzkim wysił kiem dowlekli się do przeł ę czy, Wichniewicz runą ł na trawę i dł ugo leż ał bez ruchu. - Jestem cholernie wypruty - powiedział zgaszonym gł osem. Bukowy starał się go pocieszać. - Ja też... ale damy sobie radę. Hala już niedaleko, a w szał asie nocleg jak w hotelu - zaż artował. Wichniewicz unió sł się na ł okciach. - Cholernie mi przykro, ż e masz ze mną tyle kł opotu. - To gł upstwo. Najważ niejsze, ż e już jesteś my u siebie. To już Polska... - Boli mnie noga.. Nie wiem, czy dojdę do szał asó w. - Jak nie dasz rady, to prześ pimy w kosó wce. Antek zacisną ł z bó lu zę by, podnió sł się z wielkim wysił kiem. Syczą c, zaczą ł wolno kuś tykać. Ruszyli w stronę hali. W dole widniał y już szał asy - puste o tej porze roku i jakby opuszczone, rzucał y dł ugie cienie na poż ó ł kł e trawy. Bokami w ż lebach czerwieniał pysznie jafer, w kosodrzewinie zł ocił y się skorusy, a niż ej stał w granatowych cieniach las. Lekkie, seledynowe mgł y wisiał y nad czubami wysokich ś wierkó w. Dowlekli się wreszcie do szał asó w. Wichniewicz opadł bezwł adnie na ziemię. Oparł się plecami o ś cianę. Przymkną ł oczy. - Ję drek... - powiedział z wysił kiem - dalej już nie dam rady... - To nic. Przenocujemy, a jutro... - Nie - przerwał mu Wichniewicz. - Mam lepszy pomysł. Ja tu zostanę z plecakami, a ty... - Nie ma mowy - zaprotestował Bukowy. - Posł uchaj mnie... Tak bę dzie lepiej, bo nie wiem, czy jutro potrafię zejś ć. - Jutro - podją ł oż ywiony tą myś lą Bukowy - jutro przyjdę z kimś po ciebie albo przyjadę wozem. - Tak bę dzie lepiej... Mó wię ci, ż e lepiej. - Antek opadł znowu na ś cianę, przymkną ł oczy i dodał w zamyś leniu: - Idź już, Ję drek, bo pó ź no się robi.
Zbliż ał się do rozstajó w pod Ornakiem. Mroczno już był o w dolinach, a od pó ł nocy szedł chł odny powiew wiatru. Przypró szone ś wież ym ś niegiem wierchy jarzył y się nad lasem na tle czystego jak szkł o nieba. Szedł coraz szybciej i coraz wię ksza radoś ć go ogarniał a, gdy pomyś lał, ż e za dwie godziny moż e być w domu. Wtem z doł u, spoza zakrę tu drogi usł yszał skrzypienie kó ł i turkot obrę czy na kamieniach, a potem parsknię cie konia. Zatrzymał się gwał townie. Chwilę nasł uchiwał. Odgadł, ż e od Pysznej jedzie wó z. Chciał go przepuś cić, ale wnet pomyś lał, ż e cał ą drogę bę dzie musiał wlec się za wozem. Zaryzykował... Ruszył wolno, a kiedy miną ł zakrę t, na drodze zobaczył konia cią gną cego wó z zał adowany szał asowym sprzę tem: cebrzykami, wiadrami, formami do wyciskania oscypkó w. Na wozie siedział stary gó ral, a mł ody wyrostek lat okoł o czternastu, trzymają c się osł ony hamował kulikiem koł a. Zobaczył czarny gó ralski kapelusz, wytarty serdak, bukowe portki z postrzę pionymi ozdobami, a widok wydawał mu się tak swojski, tak bliski, ż e nie namyś lają c się wiele, ruszył biegiem i zawoł ał z daleka: - Hej, stryku, moż e byś cie mnie przewieź li? Stary zwró cił gwał townie gł owę w jego stronę. Chł opiec dał jakiś znak rę ką. Bukowy nie zrozumiał ich. Zwolnił, lecz wcią ż jeszcze zmierzał ku toczą cemu się wozowi. Chł opiec znieruchomiał, jakby oczekiwał czegoś groź nego. I wtedy wł aś nie Bukowy usł yszał okrzyk: - Halt! Był tak zaskoczony, ż e sił ą rozpę du przebiegł jeszcze kilka krokó w i dopiero wtedy zobaczył wychodzą cego zza drzew Niemca. Pociemniał o mu w oczach, a postać niemieckiego grenzschutza rozpł ynę ł a się na chwilę. Ale to był uł amek sekundy. Potem nagle wszystko stał o się przeraź liwie wyraź ne. Ję drek zerwał się do ucieczki. Z boku zobaczył drugi stalowy mundur. Skrę cił wię c z drogi i, jak nurek do wody, skoczył w zieloną gę stwę smreczyny. Wtedy poczuł potę ż ne uderzenie w ramię, jakby go ktoś ugodził ostrym kamieniem i jednocześ nie tuż za nim zagrał automatyczny pistolet. Potkną ł się, a gdy chciał się zerwać, w ramieniu poczuł kł ują cy bó l. Podparł się zdrową rę ką i znowu ruszył przed siebie. Za sobą usł yszał okrzyki Niemcó w, a potem druga seria posypał a się w smreczynę. Minę ł a go jednak, widział tylko jak ś cię te pociskami gał ą zki opadają w gę stwinę. Z ogromnym trudem przeciskał się przez zasieki poplą tanych gał ę zi, kiś cie smreczyny ostre jak szpilki chł ostał y go po twarzy, sę czkowaty chrust zdzierał mu skó rę do krwi, rę ka piekł a coraz boleś niej. A za sobą sł yszał ł omot cię ż kich butó w i trzask ł amanych gał ę zi. Ś cigali go. Nareszcie wyplą tał się z gą szczu. Przed sobą zobaczył stromy piarż ysty brzeg, a w dole spieniony potok. Skoczył. Usł yszał grzechot zsuwają cego się piargu, zwinę ł o go i razem z suną cymi kamieniami stoczył się do potoku. Bystra woda porwał a go, poniosł a poprzez ś liskie gł azy. Zachł ysną ł się. Zdawał o mu się, ż e tonie, lecz wnet wypł yną ł na pł yciznę. Z jednej strony wznosił się wysoki brzeg, z drugiej - widział szary, osuszony sł oń cem kamienieć. Nie był o gdzie się ukryć. Bukowy dź wigną ł się na klę czki. Daleko, bardzo daleko zobaczył ś wierk. Zdawał o mu się, ż e tam powinien szukać schronienia, lecz gdy chciał wstać, spostrzegł, ż e wokó ł niego woda barwi się krwią. I wtedy ogarnę ł a go wielka sł aboś ć. Nie miał sił dowlec się do smreka. Dopiero grzechot i plusk spadają cych z brzegu kamieni poderwał go znowu do ucieczki. Wstał. Na chwieją cych się nogach biegł po pł yciź nie ku zwisom gał ę zi. Był o już za pó ź no. Niemiec zobaczył go z wysokiego brzegu. - Halt! Halt! - zawoł ał napię tym do ostatecznoś ci gł osem, & gdy Bukowy nie zatrzymał się, posł ał w jego stronę serię z automatu. Pociski pruł y ł agodny nurt wody i rykoszetami odbijał y się od kamieni. Bukowy upadł na twarz, leż ał chwilę nieruchomo, a gdy się podnió sł na klę czki, Niemiec stał już nad nim. - Wstawaj! Podnieś się! - wrzeszczał. Bukowy patrzał na niego peł nymi bezradnoś ci oczyma. Tamten uderzył go kolbą. Ję drek chciał wstać, lecz zachwiał się i znowu upadł twarzą do wody. Wtedy Niemiec zł apał go za ramię i dowló kł do brzegu. - Wstawaj! - rozkazał już spokojniej. Bukowy z wielkim trudem dź wigną ł się na klę czki. Ranne ramię zapiekł o boleś nie. Niemiec zobaczył krew ś ciekają cą razem z wodą po jego dł oni. Pomó gł mu wyprostować się, ują ł pod ramię i poprowadził do drogi. Na drodze zobaczyli wó z. Mł ody gó ral wcią ż podtrzymywał kulik do hamowania wozu. Stary zsuną ł się z osł ony i czujnie ś ledził każ dy ruch Niemca. Na wysokim brzegu odezwał się czyjś gł os. Jak przez mgł ę Bukowy zobaczył drugiego grenzschutza woł ają cego coś do swego towarzysza. Ten dał mu znak rę ką, by doł ą czył do nich. Potem krzykną ł na gó rala, ż eby zrobił dla rannego miejsce na wozie. Stary bez poś piechu zaczą ł przesuwać leż ą ce na wozie przedmioty. Kiedy otarł się o stoją cego obok Bukowego, spojrzał na niego dziwnie, jakby chciał mu dać smak ostrzegawczy. Niemiec powiesił automat na szyi. Drż ą cymi ze zdenerwowania dł oń mi zapalał papierosa. Pierwsza zapał ka zgasł a. Rzucił ją ze zł oś cią. Wył uskiwał z pudeł ka drugą. Wtedy stał o się coś nieoczekiwanego. Gó ral podszedł do chł opca, wyrwa! spod koł a kulik i bł yskawicznym ciosem uderzył Niemca w tył gł owy. Ten rozpostarł szeroko rę ce, jakby chciał szukać oparcia, potem zachwiał się i z ł omotem upadł na plecy. I nagle wszystko stał o się przyś pieszonym ruchem. Chł opiec bez sł owa zł apał lejce, stary chwycił Bukowego wpó ł i jednym zrywem posadził go na wozie, sam zł apał się osł ony i już w biegu skoczył na wó z, a mł ody gó ral podcią ł konia biczem. Koń pomkną ł jak spł oszony. Zaturkotał y koł a na kamienistej drodze, zatrzeszczał y osł ony i dyszel, a koń poszedł w galop. Stary obejrzał się za siebie. Zobaczył leż ą cego na drodze Niemca, drugiego jeszcze nie był o. " Zanim dojdzie, zanim zmiarkuje, co się stał o... " - pomyś lał z otuchą, a potem napię tym gł osem krzykną ł na chł opca: - Warcyj, Jasiu! Warcyj! Chł opiec unió sł się i jeszcze mocniej smagną ł konia. Droga wiodł a w dó ł. Rozpę dzony wó z zaczą ł w pę dzle bujać się od skraju do skraju, a chł opiec zachwiał się. Zdawał o się, ż e wyleci za osł ony, lecz w ostatniej chwili przykucną ł i opadł cię ż ko na worek z owsem. A koń rwał z wszystkich sił, biją c tylnymi kopytami o orczyk. W tym szaleń czym pę dzie dojechali do miejsca, gdzie boczna droga skrę cał a w stronę Mię tusiej. - W Mię tusią, Jasiu, w Mię tusią! - zawoł ał stary. Chł opiec powstrzymywał rozpę dzonego konia. Skrę cili gwał townie mię dzy wysokie pnie smrekó w. Zarzucił o wozem. Koł o mocniej uderzył o o przydroż ny kamień i trzasnę ł o. Wó z zachwiał się, osiadł na osi. Koń wló kł go jeszcze chwilę, lecz wnet staną ł w miejscu. Gó ral zaklą ł, zeskoczył z wozu i nie namyś lają c się, rzucił zdł awionym gł osem. - Wyprzę gaj, Jasiu, ale piorunem! Obejrzał się bojaź liwie za siebie, lecz droga był a pusta.
Gwiazdy gę sto osypał y przepastne niebo, a chudy księ ż yc zawisł nad Kominiarskim Wierchem. Do Sł odyczek, osady gó ralskiej poł oż onej za Gubał ó wką, zbliż ał a się dziwna grupa. Mł ody chł opiec prowadził konia. Na koniu, przewieszony przez grzbiet, leż ał nieruchomo czł owiek, a obok kroczył stary gó ral w zsunię tym na tył gł owy kapeluszu i bacznie uważ ał, ż eby tamten nie spadł z koń skiego grzbietu. Polany stał y w siwym szronie, z daleka wyglą dał y jak jeziora pokryte cienką warstwą lodu. Ludzie i koń byli bardzo zmę czeni; leż ą cy na grzbiecie konia czł owiek zwisał bezwł adnie. Czasem tylko ję kną ł boleś nie, czasem zacharczał. Wtedy gó ral podchodził bliż ej, ujmował zwisają cą dł oń i mó wił ł agodnie: Cicho, chł opce, cicho... Już niedaleko... Już... Zza lasu wył onił się spadzisty dach, cał y w szronie i w blasku księ ż yca. I pies zaszczekał wesoł o, jakby przeczuł zbliż anie się swoich. Stary chlasną ł dł onią w zad konia. - Wiooo, kaś tan! Wiooo! Koń ruszył raź niej. Zaiskrzył o się spod jego kopyt, a chł opiec puś cił się truchtem. Minę li kę pę starych, nagich już drzew i wjechali w opł otki. Z domu wyszł a kobieta. Stanę ł a w biją cym od otwartych drzwi ś wietle i zawoł ał a wystraszona: - To ty, Bartuś? - No wej - rzucił poś piesznie chł opiec. - A ka wó z? Stary wył onił się zza konia. - Maryś - powiedział cicho - o nic nie pytoj, ino idź do Symonó w, bier konia i jedź wartko po dochtora! Kobieta dopiero teraz ujrzał a czł owieka leż ą cego na grzbiecie konia. - Jezusie, Maryjo... a kto to? - O nic nie pytoj - ofukną ł ją stary. - Kie bedzies marudzić, to nam kipnie. Stary zbliż ył się do konia. Zł apał Bukowego za nogi i ostroż nie zsuną ł go z grzbietu na swe ramiona. Nió sł go do szopy z sianem. Tani go poł oż ył. Bukowy otworzył cię ż kie powieki. - Gdzie ja jestem? - zapytał sł abym gł osem. - Nic sie nie bó j, chł opce... Nic ci sie zł ego nie stanie. Bukowy zł apał go mocno za rę kę. - Sł uchajcie... w Tomanowej jest mó j kolega... Ranny... Musicie jechać po niego. - Gdzie w Tomanowej? - W szał asie... Musicie jutro go sprowadzić. Stary unió sł rę kę, jakby go chciał uspokoić. - W Tomanowej... Dobrze, chł opce... Jak trza, to jutro po niego pó jdziemy. - Przyjrzał się uważ niej Bukowemu i nagle zapytał: - A cyjześ ty? - Jo? - odparł z trudem Ję drek. - Jo Bukowy z Zakopanego. - No, wej - zamruczał stary - od razu tak myś loł ek... - Zdją ł z siebie serdak, nakrył nim Ję drka. - A teroz o nic sie nie martw. Bę dzie dochtor i syć ko w porzą dku.
Był luty 1940 roku. Ję drek Bukowy wró cił do domu z Dzianisza, gdzie od paź dziernika ukrywał się u ciotki Honorki. Teraz stał przy zać mionym szronem oknie i bezmyś lnie patrzał na rosną ce przed domem jesiony. Splecione szarymi wę zł ami nagich konaró w zdawał y się podpierać chł odne, zimowe niebo. Pró szył drobny ś nieg; poł yskliwymi pł atkami osiadł na szybie. Wszystko tonę ł o w bieli.
|
|||
|