Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Pamięci Józefa Krzeptowskiego 3 страница



Wichniewicz wcisną ł się wygodnie w klubowy fotel, rozł oż ył gazetę, ale nie czytał. Był zbytnio zaję ty wł asnymi myś lami.

Po chwili w wejś ciu, na tle witraż a, ukazał a się zgrabna sylwetka Bukowego. Wichniewicz skiną ł mu dyskretnie. Ję drek podszedł szybko, usiadł obok.

- Co się stał o? - zapytał. Wichniewicz poł oż ył mu dł oń na ramieniu.

- Miał em nosa, ż e cię zostawił em pod Buda­pesztem... Mamy nareszcie robotę.

- A co?

- Wyobraź sobie, dostał em polecenie zorgani­zowania przerzutó w z kraju.

- To ś wietnie. Co mam robić?

- Czł owieku, przecież mó wił em, ż e spadł eś mi z nieba, a ty się jeszcze pytasz. Znasz sł owacki?

- Znam.

- Znasz gó ry?

- No... jasne...

- Masz ochotę walną ć się do Zakopanego?

- Mam.

- To wszystko zał atwione.

- Co zał atwione? - zdziwił się Bukowy.

- Za kilka dni idziemy razem do Zakopanego. Ję drek z niedowierzaniem pokrę cił gł ową.

- Coś taki tajemniczy?

Wichniewicz skiną ł na stoją cego w ką cie jak mumia kelnera.

- Zaraz ci wszystko wytł umaczę, ale wpierw musimy się napić po podwó jnym koniaku. Czy ty nie rozumiesz, ż e zaczynamy nareszcie prawdziwą robotę? Przestajesz być uchodź cą, zostajesz moim pierwszym kurierem.

Kelner zjawił się bezszelestnie i w profesjonalnym, peł nym szacunku ukł onie czekał na dyspo­zycje.

- Dwa podwó jne koniaki - rzucił mu swobo­dnie Wichniewicz.

- Dwa podwó jne - powtó rzył z szacunkiem i drobnymi kroczkami poszybował w gł ą b sali.

- Cieszę się, ż e w tę pierwszą drogę pó jdziemy razem - powiedział Wichniewicz.

Bukowy zamyś lił się. Był wprawdzie przygoto­wany na podobną wiadomoś ć, lecz mimo to Wichniewicz zaskoczył go.

- Zaraz, zaraz... Jeszcze mnie nie zapytał eś, czy się zgodzę - powiedział z nutką przekory.

- Jestem przekonany, ż e i ty się cieszysz. Nie masz zamiaru gnić tutaj w Budapeszcie. To nie dla ciebie.

- Ską d wiesz? - przekomarzał się Ję drek.

- Nie udawaj. Przecież z ciebie harnaś.

- A gdybym chciał dostać się do Francji, do wojska?

- Zgrywasz się. Przecież ty bez gó r to tak jak ryba bez wody. - Urwał, gdyż w tym momen­cie zjawił się bezszelestnie kelner i postawił przed nimi dwa kieliszki koniaku i dwie wody z lodem. Wichniewicz unió sł kieliszek. - Za naszą pierw­szą turę! - wznió sł toast.

Bukowy wypił.

- Kiedy wyruszamy?

- Za kilka dni. Muszę tymczasem wpaś ć do Koszyc. Mam tam dobrego znajomego, kolegę, z któ rym studiował em w Wiedniu.

- Wę gier?

- Nie... wyobraź sobie, Polak, Szymek Borecki. Oż enił się ze Sł owaczką. Teraz prowadzi garbar­nię pod Koszycami. Ś wietne zahaczenie. Ż yje dob­rze z Wę grami i Sł owakami, ma liczne kontakty. Jestem pewien, ż e zorganizuję z nim punkt prze­rzutowy. Ty tymczasem przygotuj się do drogi i pomyś l o swoich znajomoś ciach. Przecież znasz sporo sportowcó w i wspinaczy z tamtej strony. Każ dy kontakt moż e się nam przydać.

- A po co my wł aś ciwie idziemy? – zagadną ł Bukowy.

Wichniewicza zaskoczył o to pytanie. Dopiero po chwili zorientował się, ż e do tej pory nie wyjaś nił Ję drkowi celu wyprawy.

- Już ci wspomniał em, ż e powierzono mi zor­ganizowanie przerzutu z kraju na Wę gry. Idę na rekonesans. Przy sposobnoś ci mamy jeszcze dwa zadania. - Zamilkł na chwilę. Rozejrzał się, chcą c sprawdzić, czy ktoś ich nie dosł yszy. Nikt jednak nie zwracał na nich uwagi. Dorzucił wię c spokoj­nie: - Sł yszał eś o rewelacyjnym polskim karabi­nie przeciwpancernym?

- Oczywiś cie. Widział em pod Rozwadowem, jak nasi grzali z tych karabinó w do niemieckich czoł gó w. Wspaniał a broń.

- To wyobraź sobie, ż e na Wę grzech nie zna­lazł się ani jeden egzemplarz. Musimy przynieś ć...

- No dobrze - przerwał mu Bukowy - ale ską d go wytrzaś niesz?

- Nie martw się. Mamy już dokł adne wiado­moś ci od oficeró w. Jeden taki karabin zakopali ż oł nierze u chł opa w stodole. Mam plan. To nie­daleko, pod Tarnowem.

- To pierwsze, a drugie zadanie? – zagadną ł Ję drek.

- Bę dziesz tragarzem - zaż artował Wichniewicz.

- Tragarzem?

- Musimy przenieś ć kilka milionó w zł otych... Na plecach, oczywiś cie.

Bukowy wzruszył ramionami.

- Przecież to papier... nic nie wart...

- Mylisz się. W kraju wcią ż jeszcze stemplują. Mam znajomych urzę dnikó w w krakowskich ban­kach. Na pewno nam pomogą. A forsa, sam ro­zumiesz, bę dzie nam w kraju potrzebna.

- Rozumiem - powiedział w zamyś leniu Bu­kowy. Naraz baczniej przyjrzał się Wichniewiczowi. - Ty, Antoś... nie gniewaj się na mnie... Wiem, ż e jeź dzisz na nartach i jesteś wysporto­wany, ale czy ty wiesz, co znaczy taka droga?

Wichniewicz uś miechną ł się przyjaź nie. Poł o­ż ył mu dł oń na kolanie.

- Ej, ty gó ralu! Ty gó ralu! Z tobą mogę iś ć na koniec ś wiata. - Potem skiną ł szybko na kel­nera: - Proszę jeszcze dwa koniaki. - A Ję dr­kowi szepną ł do ucha: - Harnaś jesteś. Pijmy za takich jak ty harnasió w.

 


 

Po tygodniu Bukowy, Wichniewicz i Borecki wyruszyli z Koszyc. Przed nocą mieli dojś ć do mał ej gó rskiej osady - Martinec.

Szli lesistą doliną wzdł uż bystrego potoku. Za­padał zmierzch. W gł ę bi lasu był o już mroczno, lecz gdy droga przecinał a polany i porę by, w gó rze ukazywał się czysty pł at nieba z nasią k­nię tymi sł oń cem obł okami. Potem znowu zagł ę ­biali się w mroczne tunele wyż ł obione wś ró d gł adkich, popielatych pni bukó w. W dole w ka­miennym korycie szumiał potok, a gdy wiatr przeszedł ponad koronami drzew, zdawał o się, ż e i w gó rze przewala się spieniona woda.

Szli w milczeniu. Bukowy czuł bolesny cię ż ar wypchanego plecaka, lecz w miarę upł ywu czasu doznawał bł ogiego uczucia spokoju. Oto koją cy wpł yw marszu - nie trzeba myś leć, wszystko zostaje zgubione w miarowym rytmie krokó w. Jest tylko ruch...

Borecki zatrzymał się nagle.

- To już niedaleko. Wy poczekajcie tu na mnie. Pó jdę po Palinkasa. - Skiną ł im rę ką i wnet znikną ł za zakrę tem drogi.

W dali sł ychać był o pianie kogutó w i poszczeki­wanie psó w - znak, ż e osada znajdował a się bli­sko.

Bukowy wyś lizną ł się z rzemieni cię ż kiego ple­caka. Usiadł pod potę ż nym pniem buka. wycią g­ną ł z ulgą nogi. Wichniewicz zeszedł po kamie­niach na brzeg potoku. Zanurzył dł onie w wodzie, wycierał nimi spoconą twarz. Nagle zwró cił się do Bukowego:

- Jak dotą d, wszystko idzie dobrze.

Plan pierwszego przejś cia obmyś lili razem z inż ynierem Boreckim, o któ rym wspominał Wichniewicz w czasie rozmowy w " Astorii". Bo­recki miał ich skontaktować z Palinkasem. Zarę ­czał, ż e jest to idealny przewodnik; mieszka nie­daleko granicy, zna wszystkie przejś cia, zna ludzi, a przede wszystkim mó wi po wę giersku ró wnie dobrze jak po Sł owacku. Palinkas miał ich nocą przeprowadzić przez granicę, a potem, już po sł o­wackiej stronie, oddać pod opiekę pewnego kar­czmarza, któ ry powinien im uł atwić znalezienie taksó wki lub samochodu. Postanowili bowiem przejechać przez Sł owację, ż eby niepotrzebnie nie naraż ać się na spotkanie z ż andarmerią lub, co gorsza, z Hlinkową Gardą. Wydawał o im się, ż e plan jest najodpowiedniejszy i najlepiej dostoso­wany do sytuacji.

Tymczasem Borecki zbliż ał się do domu Palin­kasa.

Dom stał pod lasem, ukryty pod trzema pię knymi wią zami, osnuty tajemniczym mrokiem. Był o zupeł nie cicho. Nawet pies nie zaszczekał. Borecki zbliż ył się ostroż nie. Zatrzymał się przy drewnianej bramce. Coś go tknę ł o boleś nie. Zoba­czył bowiem ś lepe okna zasł onię te okiennicami. Stał chwilę w tej nabrzmiał ej ciszy, nie wiedzą c, co robić. Wreszcie pchną ł furtkę. Zaskrzypiał y zardzewiał e zawiasy i znowu zapanował a cisza.

Okrą ż ył obejś cie. Wszę dzie panował a martwota, jak gdyby powiew strachu wymió tł ż ycie z cał ej zagrody. Ogarną ł go lę k, chciał się wycofać. Pod­szedł jednak do drzwi i zał omotał pię ś cią.

- Jest tam kto? - zapytał zdł awionym gł o­sem.

Nikt mu nie odpowiedział. Tylko z dachu zer­wał się nagle dziki goł ą b. Zafurkotał w powietrzu skrzydł ami, kolistym lotem zginą ł w konarach wią zó w. Borecki nasł uchiwał jeszcze chwilę. " Co się mogł o stać? Co się mogł o stać " - powtarzał w myś li. Unió sł nagle dł oń do czoł a. Pod palcami poczuł zimne kropelki potu. Otarł je poś piesznie, zaczą ł się wycofywać, a kiedy mijał trzy wią zy, przy furtce zobaczył nagle sylwetkę mę ż czyzny. Poznał Palinkasa.

- To wy, Palinkas? - rzucił niedorzeczne py­tanie.

- Ja - odezwał się w mroku spokojny gł os.

- Co tu się dzieje? - wykrzykną ł Borecki. zbliż ają c się do wył aniają cego z mroku mę ż ­czyzny.

- A nic, panie inż ynierze - odparł tamten szeptem. - Są ci Polacy?

- Są. Czekają w lesie. Ale co u was?

- Chodź my stą d - powiedział tamten tonem, w któ rym moż na był o wyczuć ostrzeż enie. Skiną ł na inż yniera i zamiast ku drodze, skierował się prosto do lasu. Kiedy oddalili się kilkaset metró w, Palinkas zatrzymał się nagle.

- Niech się pan nie boi, panie inż ynierze - rzucił nieco zaczepnie. - Wszystko bę dzie w po­rzą dku.

Borecki spojrzał z niedowierzaniem.

- Coś się musiał o stać. Gdzie wasza ż ona? Gdzie dzieci?

- Ż ona wyjechał a z dzieć mi do Roż nawy, do swego brata.

- Dlaczego?

- A... mieliś my tu mał ą rewizję – Palinkas uś miechną ł się cierpko, trą c dł onią policzek. - Ale niech się pan nie boi. Ja zrobię, co do mnie należ y.

- Rewizję? - w gł osie Boreckiego zabrzmiał a nuta zdumienia.

- No... nic takiego. Przyszli ż andarmi i szu­kali. Przetrzą snę li cał y dom.

- Czego szukali?

- Nie mó wił em panu? - zapytał kpią co Pa­linkas.

- Nie...

- Przecież pan wie, ż e jestem przemytnikiem.

- Domyś lał em się tylko.

Palinkas ują ł go pod ramię, jakby go chciał uspokoić.

- Myś lał em, ż e pan wie... I niech pan bę dzie spokojny. Powiedział em, ż e przeprowadzę, to przeprowadzę. Pan mnie zna. Sł owo, to sł owo.

- A was nie szukali?

- Miał em szczę ś cie. Nie był o mnie w domu.

 

*

 

Wichniewicz spojrzał na zegarek.

- Już czterdzieś ci minut na niego czekamy. Bukowy wzruszył spokojnie ramionami.

- Moż emy jeszcze trochę poczekać. - Ze­szedł do potoku, ś cią gną ł buty i z ogromną ulgą zanurzył nogę w lodowatej wodzie. Spod kamie­nia, na któ rym usiadł, wyrwał się nagle mał y pstrą g i zygzakami smyrgną ł pod prą d. Bukowy powiedział do Wichniewicza:

- Pstrą gi są w tym potoku. Tamten sykną ł zniecierpliwiony.

- Cholerny ś wiat. Co się mogł o stać?

- Co się tak denerwujesz? Moż e coś mają do zał atwienia.

- Toby nas uprzedził. Wyobraż asz sobie, co by to był o, gdyby...

Bukowy roześ miał się.

- Jeszcześ my nie ruszyli, a ty... - nie dokoń ­czył. Spluną ł do wody. - Idziemy, idziemy, dró zecki nie wimy, ale ludzie wiedzą, to nam dopo­wiedzą... - zanucił cicho z gó ralska. Potem do­dał gł oś niej: - Tak, bracie, trzeba być przygoto­wanym na wszystko. W najgorszym razie pó j­dziemy sami.

Kiedy koń czył te sł owa, nad potokiem zagrze­chotał ż wir, a po chwili z krzakó w wył onili się Borecki z Palinkasem.

- Co się z tobą stał o? - przywitał ich znie­cierpliwiony Wichniewicz.

Borecki był blady i zasę piony. Podszedł bliż ej do Wichniewicza.

- Sł uchaj - powiedział niepewnie - sytuacja trochę się pogmatwał a... Ty musisz sam decydo­wać.

- A co? - odezwał się spokojnie Bukowy.

- U Palinkasa był a rewizja. Szukali kontra­bandy.

- Znaleź li?

- Nie.

- To co się pan martwi?

Palinkas poruszył się niecierpliwie. W mroku widać był o jego ś niadą, niemal cygań ską twarz, bł yszczą ce niebieskawo biał ka oczu i zdrowe zę by wychylają ce się spod mię sistych warg. Skiną ł gł ową na Bukowego, jakby wyczuł w nim brat­nią duszę.

- Nic się nie stał o - powiedział po sł owacku gł osem, w któ rym zabrzmiał a nutka lekceważ e­nia. - Bę dę miał trochę kł opotu, ale powiedzia­ł em, ż e przeprowadzę, to przeprowadzę.

Bukowy uś miechną ł się do niego porozumie­wawczo.

- No to, bracie, idziemy.

- Zaczekaj - zastopował go Wichniewicz. - Trzeba się zastanowić.

- Ryzyk-fizyk... - zaż artował Bukowy. - A ty, Antoś, moż e chcesz wró cić do Koszyc?

- Nie... - mrukną ł zamyś lony Wichniewicz.

- Ale jeś li był a rewizja, to go pewno szukają. Palinkas roześ miał się sucho.

- Mnie tak ł atwo nie znajdą. Moż ecie być spo­kojni. Oni po nocach nie mają ochoty styrmać się po wierchach. A zresztą... ja znam takie drogi, któ rymi tylko jelenie chodzą. Nadł oż ymy ze trzy kilometry, ale moż emy iś ć zupeł nie ś miał o. - Naraz drasną ł Wichniewicza kpią cym spojrze­niem. - A bać się, panie, nie macie czego.

Ten zwró cił się do Ję drka:

- No co?

- Ja mogę iś ć. A ty?

Wichniewicz zastanawiał się chwilę. W koń cu przecią ł rę ką powietrze.

- Idziemy!

 


 

Borecki wró cił do Koszyc. Bukowego i Wichniewicza Palinkas poprowadził bocznymi ś cież kami. Po godzinie marszu na gó ry opadł a mgł a. Droga stawał a się coraz ucią ż liwsza. Zapadł a zupeł na ciemnoś ć. Szli niemal po omacku. Prze­pychali się przez gę ste mł odniki, przez zasieki, a im dł uż ej szli, tym czas uciekał wolniej, a cię ­ż ar plecakó w zdawał się nie do zniesienia. Mieli takie wraż enie, ż e na barkach dź wigają gó ry.

Skalista ziemia stał a się ś liska od rosy, zaczę ­ł o mż yć, przenikliwy zią b dokuczał zmę czonym ludziom. Kilka razy przegrodził y im drogę wez­brane potoki. Nie był o czasu ani ochoty na prze­bieranie się. Forsowali je, brną c po pas w lodo­watej wodzie. Przy jednej z takich przepraw Wichniewicz poś lizną ł się, dał się znieś ć prą dowi.

Na szczę ś cie zatrzymał się na pł yciź nie, lecz da­lej szedł już markotny i zdeprymowany.

Po pó ł nocy Palinkas zatrzymał się na niewiel­kiej polanie, wś ró d buczynowych mł odnikó w.

- Granica już niedaleko - powiedział, zrzucają c z ramion plecak.

- To chodź my dalej - odezwał się Ję drek Bukowy.

Wichniewicz poł oż ył się w wysokiej trawie. Nie miał sił wyswobodzić się z rzemieni plecaka. Palinkas spojrzał na niego.

- Nie ma się co spieszyć. Granicę najlepiej przechodzi się o ś wicie. Nocą moż na się nacią ć na patrol. O ś wicie wszyscy są zmę czeni. - Nał amał kilka suchych patyczkó w i w mig rozniecił mał e ognisko.

Bukowy obserwował go bacznie. Podobał mu się ten czł owiek; w jego ruchach, w bł ysku ko­cich oczu, w kpią cym tonie był o coś zbó jnickiego, coś, czym przesią ka czł owiek obcują cy stale z na­turą. A ten sposó b rozpalania ogniska... Tak samo czynią to juhasi na halach i kł usownicy.

Z mokrych gał ą zek są czył się gę sty dym. Przy­jemnie był o czuć zapach smolnych gał ą zek. Wnet pł omienie przebił y się przez ś wież ą cetynę, a na polance zrobił o się jasno. Palinkas wycią gną ł z plecaka kawał paprykowanej sł oniny i manierkę z rumem. Podał manierkę Bukowemu.

- Pij! Madziarski rum.

Ję drek pocią gną ł ł yk. Rum był mocny i aroma­tyczny. Przyjemnie draż nił podniebienie.

- Dobry - pochwalił. Odcią ł noż em kawał sł oniny i poł oż ył go na chleb. Manierkę podał Wichniewiczowi. - Ł yknij Antoś, to ci dobrze zrobi.

Wichniewicz z trudem zsuną ł z ramion plecak. Na kolanach dotarł do ogniska. Ł ykną ł, lecz w tej samej chwili zakrztusił się.

- Jestem cholernie wypruty - powiedział do Ję drka. - I boli mnie noga.

Bukowy spojrzał z obawą.

- Co z nogą?

- Zdaje mi się, ż e po tej ką pieli otarł em pię tę.

- Pokaż. - Nie czekają c, przesuną ł się bliż ej, zdją ł mu but, ś cią gną ł ostroż nie skarpetę.

- Mó wił em ci, ż ebyś wzią ł weł niane skarpety - powiedział. W ś wietle ogniska obejrzał pię tę. Był a czerwona i nabrzmiał a.

Palinkas nie zwracał na nich uwagi. Z apety­tem gł odnego wilka zajadał chleb ze sł oniną. Po­tem znowu pocią gną ł z manierki.

- Na zmę czenie najlepszy rum. Czujesz, jak rozchodzi się gorą cem po ż ył ach? - Naraz w jego zbó jeckich oczach pojawił się dziwny bł ysk.

- Ty - zwró cił się do Bukowego - ja tam nie lubię się wypytywać, ale powiedz, po co wy idzie­cie do Polski?

Bukowy zamienił z Wichniewiczem ostrze­gawcze spojrzenie. Po chwili uś miechną ł się chyt­rze i zaż artował:

- Na wycieczkę, bracie.

Tamten zmruż ył pał ają ce blaskiem oczy.

- Bo widzisz... Teraz to Polacy chodzą na Wę gry... Tych to rozumiem... Uciekają przed Niem­cami... Ale wy? Zresztą, co to mnie obchodzi.

- A ty - zahaczył zaczepnie Bukowy - dla­czego nas przeprowadzasz?

Palinkas zamyś lił się. Potem nagle uś miech­ną ł się, a jego zdrowe, biał e zę by bł ysnę ł y w ś wietle ogniska.

- Ja... już wam mó wił em... Ja przemytnik, znam tu każ dą ś cież kę.

- No dobrze... ale my nie kontrabanda.

- Inż ynier Borecki dobry czł owiek - rzucił wykrę tnie. - Dla niego to robię.

- Tylko dla niego?

- No i dlatego, ż e lubię Polakó w,

- A ty Wę gier czy Sł owak?

- Ja? - zastanowił się. - Ani Wę gier, ani Sł owak. Ojciec mó j był Wę grem, ale wychował a mnie matka, Sł owaczka. Tu w okolicach duż o ta­kich ludzi.

- Ale kim się czujesz?

Palinkas nie odpowiedział. Zł apał rozż arzony patyk i odpalił od niego papierosa. Pocią gną ł dwa razy, spluną ł i rzucił papierosa za siebie.

- Trzeba spać - powiedział przecią gle. - Do ś witu jeszcze daleko. - Skulił się, przysuną ł bliż ej do ogniska i za chwilę zdrowo zachrapał. Bukowy przez mokre ubranie czuł ciepł o jego ciał a i za­pach mę skiego potu. Plecami przylgną ł do jego piersi. Był o mu ciepł o. Pomyś lał, ż e wł aś nie tak ś pią na nocnej wyprawie kł usownicy albo tater­nicy podczas biwaku w ś cianie. Spod zgię tego ramienia zerkną ł w stronę Wichniewicza. Ten siedział przy ognisku tę po wpatrzony w tań czą ce na dogasają cych gał ą zkach pł omienie. Wyglą dał bardzo zmę czony.

- Weź moje weł niane skarpety - powiedział Ję drek. - Przykryj się moją wiatró wką. I chodź bliż ej. Razem bę dzie nam cieplej.

 

*

 

Palinkas obudził się pierwszy. Ś witał o. Nad polaną, spomię dzy kł ę bó w mgł y wył onił się pł at jasnego nieba. Z gał ę zi skapywał y cię ż kie krople rosy, a od ziemi szedł cierpki zapach opadł ych liś ci. Palinkas przecią gną ł się, spojrzał w gó rę i pomyś lał, ż e bę dzie pogoda. Potem szybko zaczą ł rozpalać ognisko.

Po ś niadaniu ruszyli w drogę. Szli jeszcze pó ł godziny gę stymi, pł onymi przylaskami, potem przed nimi wył onił a się porosł a z rzadka jał ow­cem i gł ogiem halizna. Palinkas zatrzymał się w buczynowych zaroś lach.

- Tu już granica - pokazał w stronę trawiastego zbocza. - Za tym grzbietem sł owacka stro­na.

Bukowy poprawił rzemienie plecaka. Chciał ru­szyć pierwszy, lecz Palinkas zatrzymał go.

- Czekaj! Wy tu zostaniecie na chwilę, a ja pó jdę się rozejrzeć. Tak bę dzie lepiej. - Skiną ł rę ką i wolnym krokiem ruszył przed siebie. Szedł chwilę ś cież ką wydeptaną przez owce, potem ostrym zakosem zaczą ł pokonywać stromiznę. Sucha trawa mię kko uginał a się pod jego stopami, a w jał owcach poś wistywał ostry wiatr.

Kiedy był już na przechyle, zobaczył przed so­bą dwa smereczki, a dalej podchodzą cy aż pod grzbiet wzniesienia mł odnik, przez któ ry biegł a droga. Widać był o dwie koleiny wyż ł obione w ska­listej caliź nie. Ruszył ostroż nie tą drogą. Chciał się upewnić, czy jest wolna i bezpieczna. Kiedy doszedł do zakrę tu, nagle drgną ł. Przed sobą zo­baczył dwó ch sł owackich straż nikó w granicznych.

W pierwszej chwili chciał uciekać, lecz opanował się. Przyspieszył tylko nieco kroku i zebrał się w sobie. Szedł prosto na nich.

- Dobry dzień! - przywitał ich niemal we­soł o.

Jeden z nich, czarny, z baczkami i nasunię tą na czoł o czapką, zatrzymał go:

- Czekaj!

Drugi odsuną ł się o dwa kroki i wolno zdją ł karabin z ramienia.

Ten czarny ogarną ł go ostrym spojrzeniem.

- Ską d idziecie?

- A... ja tu z wierchu... Szukał em owiec - odparł zuchwale i bez zastanowienia.

- Dokumenty! - rozkazał straż nik gł osem nie znoszą cym sprzeciwu.

Palinkas uś miechną ł się po swojemu, kpią co i nieco cierpko. Wolnym ruchem się gną ł do tyl­nej kieszeni spodni. Potem tę samą rę ką wycią g­ną ł przed siebie, jakby się chciał usprawiedliwić.

- Zapomniał em - powiedział spokojnie.

Ten drugi, wysoki, o koń skiej szczę ce podnió sł wyż ej lufę karabinu.

- Bez dokumentó w w strefie granicznej? - W gł osie jego zabrzmiał y zdumienie i groź ba.

- Przecież wam mó wię, ż e owiec szukał em. Ten wysoki zmruż ył oczy.

- Moż e wy z tamtej strony?

- Gdzie tam... ja z Hradka... Ja Sł owak. Straż nik o koń skiej szczę ce zwró cił się do to­warzysza.

- Ty, Stano, znasz go?

- Nie.

- To co nas bujasz? My ludzi z Hradka dobrze znamy.

- Ja tu niedawno do ciotki przyjechał em - starał się jeszcze bronić, lecz ze spojrzeń straż ni­kó w i z ich tonu zrozumiał, ż e już się nie wymiga.

 


 

Zaszyci w buczynowym mł odniku, Bu­kowy i Wichniewicz dł ugo czekali na Palinkasa. Ze wzrastają cym niepokojem, w milczeniu spoglą ­dali w stronę trawiastego grzbietu. Nikt jednak się nie ukazał. Nie sł yszeli ani strzał u, ani ż ad­nego odgł osu, tylko wiatr szeleś cił w czerwonych liś ciach bukó w.

- Ty, sł uchaj - odezwał się Wichniewicz - moż e on nas wystawił do wiatru?

- Nie - zaprzeczył stanowczo Ję drek.

- Moż e nas zostawił, a sam...

- Nie - przerwał mu Bukowy. - Ja znam się na ludziach On nie należ y do takich.

- To co?... Przecież dał by przynajmniej jakiś znak.

Bukowy schylił się po plecak.

- Wpada się zawsze w najgł upszy sposó b - powiedział jakby do siebie.

Wichniewicz spojrzał z obawą.

- To znaczy... zostaliś my na lodzie.

Ję drek podrzucił plecak i wś lizną ł się zrę cznie w rzemienie.

- Co robisz? - zapytał Wichniewicz z niepo­kojem w gł osie.

- Przecież nie bę dziemy tu czekać. Jeszcze nas capną. Spró bujemy sami odnaleź ć tę karczmę.

Wichniewicz ocią gał się chwilę, lecz widzą c, ż e Ję drek nie czeka, zarzucił plecak i ruszył za nim. Bukowy, od dzieciń stwa zż yty z gó rami, miał nie­omylny instynkt i bezbł ę dnie orientował się w te­renie. Teraz wiedział, ż e nie mogą pchać się pro­sto na grzbiet. Prowadził wię c wzdł uż zbocza za­roś nię tego karł owatą buczyną i jał owcami, dopie­ro w miejscu, gdzie zaroś la podchodził y pod sani przechył grzbietu, zawró cił w kierunku granicy. Wnet mię dzy krzakami zobaczyli sł upek granicz­ny. Szybko przebyli kawał nagiego zbocza i zno­wu zaszyli się w zaroś lach. Niż ej był już las. Bu­kowy odnalazł wydeptaną przez pasterzy ś cież kę. Był pewny, ż e poprowadzi ich do wsi.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.