|
|||
Pamięci Józefa Krzeptowskiego 3 страницаWichniewicz wcisną ł się wygodnie w klubowy fotel, rozł oż ył gazetę, ale nie czytał. Był zbytnio zaję ty wł asnymi myś lami. Po chwili w wejś ciu, na tle witraż a, ukazał a się zgrabna sylwetka Bukowego. Wichniewicz skiną ł mu dyskretnie. Ję drek podszedł szybko, usiadł obok. - Co się stał o? - zapytał. Wichniewicz poł oż ył mu dł oń na ramieniu. - Miał em nosa, ż e cię zostawił em pod Budapesztem... Mamy nareszcie robotę. - A co? - Wyobraź sobie, dostał em polecenie zorganizowania przerzutó w z kraju. - To ś wietnie. Co mam robić? - Czł owieku, przecież mó wił em, ż e spadł eś mi z nieba, a ty się jeszcze pytasz. Znasz sł owacki? - Znam. - Znasz gó ry? - No... jasne... - Masz ochotę walną ć się do Zakopanego? - Mam. - To wszystko zał atwione. - Co zał atwione? - zdziwił się Bukowy. - Za kilka dni idziemy razem do Zakopanego. Ję drek z niedowierzaniem pokrę cił gł ową. - Coś taki tajemniczy? Wichniewicz skiną ł na stoją cego w ką cie jak mumia kelnera. - Zaraz ci wszystko wytł umaczę, ale wpierw musimy się napić po podwó jnym koniaku. Czy ty nie rozumiesz, ż e zaczynamy nareszcie prawdziwą robotę? Przestajesz być uchodź cą, zostajesz moim pierwszym kurierem. Kelner zjawił się bezszelestnie i w profesjonalnym, peł nym szacunku ukł onie czekał na dyspozycje. - Dwa podwó jne koniaki - rzucił mu swobodnie Wichniewicz. - Dwa podwó jne - powtó rzył z szacunkiem i drobnymi kroczkami poszybował w gł ą b sali. - Cieszę się, ż e w tę pierwszą drogę pó jdziemy razem - powiedział Wichniewicz. Bukowy zamyś lił się. Był wprawdzie przygotowany na podobną wiadomoś ć, lecz mimo to Wichniewicz zaskoczył go. - Zaraz, zaraz... Jeszcze mnie nie zapytał eś, czy się zgodzę - powiedział z nutką przekory. - Jestem przekonany, ż e i ty się cieszysz. Nie masz zamiaru gnić tutaj w Budapeszcie. To nie dla ciebie. - Ską d wiesz? - przekomarzał się Ję drek. - Nie udawaj. Przecież z ciebie harnaś. - A gdybym chciał dostać się do Francji, do wojska? - Zgrywasz się. Przecież ty bez gó r to tak jak ryba bez wody. - Urwał, gdyż w tym momencie zjawił się bezszelestnie kelner i postawił przed nimi dwa kieliszki koniaku i dwie wody z lodem. Wichniewicz unió sł kieliszek. - Za naszą pierwszą turę! - wznió sł toast. Bukowy wypił. - Kiedy wyruszamy? - Za kilka dni. Muszę tymczasem wpaś ć do Koszyc. Mam tam dobrego znajomego, kolegę, z któ rym studiował em w Wiedniu. - Wę gier? - Nie... wyobraź sobie, Polak, Szymek Borecki. Oż enił się ze Sł owaczką. Teraz prowadzi garbarnię pod Koszycami. Ś wietne zahaczenie. Ż yje dobrze z Wę grami i Sł owakami, ma liczne kontakty. Jestem pewien, ż e zorganizuję z nim punkt przerzutowy. Ty tymczasem przygotuj się do drogi i pomyś l o swoich znajomoś ciach. Przecież znasz sporo sportowcó w i wspinaczy z tamtej strony. Każ dy kontakt moż e się nam przydać. - A po co my wł aś ciwie idziemy? – zagadną ł Bukowy. Wichniewicza zaskoczył o to pytanie. Dopiero po chwili zorientował się, ż e do tej pory nie wyjaś nił Ję drkowi celu wyprawy. - Już ci wspomniał em, ż e powierzono mi zorganizowanie przerzutu z kraju na Wę gry. Idę na rekonesans. Przy sposobnoś ci mamy jeszcze dwa zadania. - Zamilkł na chwilę. Rozejrzał się, chcą c sprawdzić, czy ktoś ich nie dosł yszy. Nikt jednak nie zwracał na nich uwagi. Dorzucił wię c spokojnie: - Sł yszał eś o rewelacyjnym polskim karabinie przeciwpancernym? - Oczywiś cie. Widział em pod Rozwadowem, jak nasi grzali z tych karabinó w do niemieckich czoł gó w. Wspaniał a broń. - To wyobraź sobie, ż e na Wę grzech nie znalazł się ani jeden egzemplarz. Musimy przynieś ć... - No dobrze - przerwał mu Bukowy - ale ską d go wytrzaś niesz? - Nie martw się. Mamy już dokł adne wiadomoś ci od oficeró w. Jeden taki karabin zakopali ż oł nierze u chł opa w stodole. Mam plan. To niedaleko, pod Tarnowem. - To pierwsze, a drugie zadanie? – zagadną ł Ję drek. - Bę dziesz tragarzem - zaż artował Wichniewicz. - Tragarzem? - Musimy przenieś ć kilka milionó w zł otych... Na plecach, oczywiś cie. Bukowy wzruszył ramionami. - Przecież to papier... nic nie wart... - Mylisz się. W kraju wcią ż jeszcze stemplują. Mam znajomych urzę dnikó w w krakowskich bankach. Na pewno nam pomogą. A forsa, sam rozumiesz, bę dzie nam w kraju potrzebna. - Rozumiem - powiedział w zamyś leniu Bukowy. Naraz baczniej przyjrzał się Wichniewiczowi. - Ty, Antoś... nie gniewaj się na mnie... Wiem, ż e jeź dzisz na nartach i jesteś wysportowany, ale czy ty wiesz, co znaczy taka droga? Wichniewicz uś miechną ł się przyjaź nie. Poł oż ył mu dł oń na kolanie. - Ej, ty gó ralu! Ty gó ralu! Z tobą mogę iś ć na koniec ś wiata. - Potem skiną ł szybko na kelnera: - Proszę jeszcze dwa koniaki. - A Ję drkowi szepną ł do ucha: - Harnaś jesteś. Pijmy za takich jak ty harnasió w.
Po tygodniu Bukowy, Wichniewicz i Borecki wyruszyli z Koszyc. Przed nocą mieli dojś ć do mał ej gó rskiej osady - Martinec. Szli lesistą doliną wzdł uż bystrego potoku. Zapadał zmierzch. W gł ę bi lasu był o już mroczno, lecz gdy droga przecinał a polany i porę by, w gó rze ukazywał się czysty pł at nieba z nasią knię tymi sł oń cem obł okami. Potem znowu zagł ę biali się w mroczne tunele wyż ł obione wś ró d gł adkich, popielatych pni bukó w. W dole w kamiennym korycie szumiał potok, a gdy wiatr przeszedł ponad koronami drzew, zdawał o się, ż e i w gó rze przewala się spieniona woda. Szli w milczeniu. Bukowy czuł bolesny cię ż ar wypchanego plecaka, lecz w miarę upł ywu czasu doznawał bł ogiego uczucia spokoju. Oto koją cy wpł yw marszu - nie trzeba myś leć, wszystko zostaje zgubione w miarowym rytmie krokó w. Jest tylko ruch... Borecki zatrzymał się nagle. - To już niedaleko. Wy poczekajcie tu na mnie. Pó jdę po Palinkasa. - Skiną ł im rę ką i wnet znikną ł za zakrę tem drogi. W dali sł ychać był o pianie kogutó w i poszczekiwanie psó w - znak, ż e osada znajdował a się blisko. Bukowy wyś lizną ł się z rzemieni cię ż kiego plecaka. Usiadł pod potę ż nym pniem buka. wycią gną ł z ulgą nogi. Wichniewicz zeszedł po kamieniach na brzeg potoku. Zanurzył dł onie w wodzie, wycierał nimi spoconą twarz. Nagle zwró cił się do Bukowego: - Jak dotą d, wszystko idzie dobrze. Plan pierwszego przejś cia obmyś lili razem z inż ynierem Boreckim, o któ rym wspominał Wichniewicz w czasie rozmowy w " Astorii". Borecki miał ich skontaktować z Palinkasem. Zarę czał, ż e jest to idealny przewodnik; mieszka niedaleko granicy, zna wszystkie przejś cia, zna ludzi, a przede wszystkim mó wi po wę giersku ró wnie dobrze jak po Sł owacku. Palinkas miał ich nocą przeprowadzić przez granicę, a potem, już po sł owackiej stronie, oddać pod opiekę pewnego karczmarza, któ ry powinien im uł atwić znalezienie taksó wki lub samochodu. Postanowili bowiem przejechać przez Sł owację, ż eby niepotrzebnie nie naraż ać się na spotkanie z ż andarmerią lub, co gorsza, z Hlinkową Gardą. Wydawał o im się, ż e plan jest najodpowiedniejszy i najlepiej dostosowany do sytuacji. Tymczasem Borecki zbliż ał się do domu Palinkasa. Dom stał pod lasem, ukryty pod trzema pię knymi wią zami, osnuty tajemniczym mrokiem. Był o zupeł nie cicho. Nawet pies nie zaszczekał. Borecki zbliż ył się ostroż nie. Zatrzymał się przy drewnianej bramce. Coś go tknę ł o boleś nie. Zobaczył bowiem ś lepe okna zasł onię te okiennicami. Stał chwilę w tej nabrzmiał ej ciszy, nie wiedzą c, co robić. Wreszcie pchną ł furtkę. Zaskrzypiał y zardzewiał e zawiasy i znowu zapanował a cisza. Okrą ż ył obejś cie. Wszę dzie panował a martwota, jak gdyby powiew strachu wymió tł ż ycie z cał ej zagrody. Ogarną ł go lę k, chciał się wycofać. Podszedł jednak do drzwi i zał omotał pię ś cią. - Jest tam kto? - zapytał zdł awionym gł osem. Nikt mu nie odpowiedział. Tylko z dachu zerwał się nagle dziki goł ą b. Zafurkotał w powietrzu skrzydł ami, kolistym lotem zginą ł w konarach wią zó w. Borecki nasł uchiwał jeszcze chwilę. " Co się mogł o stać? Co się mogł o stać " - powtarzał w myś li. Unió sł nagle dł oń do czoł a. Pod palcami poczuł zimne kropelki potu. Otarł je poś piesznie, zaczą ł się wycofywać, a kiedy mijał trzy wią zy, przy furtce zobaczył nagle sylwetkę mę ż czyzny. Poznał Palinkasa. - To wy, Palinkas? - rzucił niedorzeczne pytanie. - Ja - odezwał się w mroku spokojny gł os. - Co tu się dzieje? - wykrzykną ł Borecki. zbliż ają c się do wył aniają cego z mroku mę ż czyzny. - A nic, panie inż ynierze - odparł tamten szeptem. - Są ci Polacy? - Są. Czekają w lesie. Ale co u was? - Chodź my stą d - powiedział tamten tonem, w któ rym moż na był o wyczuć ostrzeż enie. Skiną ł na inż yniera i zamiast ku drodze, skierował się prosto do lasu. Kiedy oddalili się kilkaset metró w, Palinkas zatrzymał się nagle. - Niech się pan nie boi, panie inż ynierze - rzucił nieco zaczepnie. - Wszystko bę dzie w porzą dku. Borecki spojrzał z niedowierzaniem. - Coś się musiał o stać. Gdzie wasza ż ona? Gdzie dzieci? - Ż ona wyjechał a z dzieć mi do Roż nawy, do swego brata. - Dlaczego? - A... mieliś my tu mał ą rewizję – Palinkas uś miechną ł się cierpko, trą c dł onią policzek. - Ale niech się pan nie boi. Ja zrobię, co do mnie należ y. - Rewizję? - w gł osie Boreckiego zabrzmiał a nuta zdumienia. - No... nic takiego. Przyszli ż andarmi i szukali. Przetrzą snę li cał y dom. - Czego szukali? - Nie mó wił em panu? - zapytał kpią co Palinkas. - Nie... - Przecież pan wie, ż e jestem przemytnikiem. - Domyś lał em się tylko. Palinkas ują ł go pod ramię, jakby go chciał uspokoić. - Myś lał em, ż e pan wie... I niech pan bę dzie spokojny. Powiedział em, ż e przeprowadzę, to przeprowadzę. Pan mnie zna. Sł owo, to sł owo. - A was nie szukali? - Miał em szczę ś cie. Nie był o mnie w domu.
*
Wichniewicz spojrzał na zegarek. - Już czterdzieś ci minut na niego czekamy. Bukowy wzruszył spokojnie ramionami. - Moż emy jeszcze trochę poczekać. - Zeszedł do potoku, ś cią gną ł buty i z ogromną ulgą zanurzył nogę w lodowatej wodzie. Spod kamienia, na któ rym usiadł, wyrwał się nagle mał y pstrą g i zygzakami smyrgną ł pod prą d. Bukowy powiedział do Wichniewicza: - Pstrą gi są w tym potoku. Tamten sykną ł zniecierpliwiony. - Cholerny ś wiat. Co się mogł o stać? - Co się tak denerwujesz? Moż e coś mają do zał atwienia. - Toby nas uprzedził. Wyobraż asz sobie, co by to był o, gdyby... Bukowy roześ miał się. - Jeszcześ my nie ruszyli, a ty... - nie dokoń czył. Spluną ł do wody. - Idziemy, idziemy, dró zecki nie wimy, ale ludzie wiedzą, to nam dopowiedzą... - zanucił cicho z gó ralska. Potem dodał gł oś niej: - Tak, bracie, trzeba być przygotowanym na wszystko. W najgorszym razie pó jdziemy sami. Kiedy koń czył te sł owa, nad potokiem zagrzechotał ż wir, a po chwili z krzakó w wył onili się Borecki z Palinkasem. - Co się z tobą stał o? - przywitał ich zniecierpliwiony Wichniewicz. Borecki był blady i zasę piony. Podszedł bliż ej do Wichniewicza. - Sł uchaj - powiedział niepewnie - sytuacja trochę się pogmatwał a... Ty musisz sam decydować. - A co? - odezwał się spokojnie Bukowy. - U Palinkasa był a rewizja. Szukali kontrabandy. - Znaleź li? - Nie. - To co się pan martwi? Palinkas poruszył się niecierpliwie. W mroku widać był o jego ś niadą, niemal cygań ską twarz, bł yszczą ce niebieskawo biał ka oczu i zdrowe zę by wychylają ce się spod mię sistych warg. Skiną ł gł ową na Bukowego, jakby wyczuł w nim bratnią duszę. - Nic się nie stał o - powiedział po sł owacku gł osem, w któ rym zabrzmiał a nutka lekceważ enia. - Bę dę miał trochę kł opotu, ale powiedział em, ż e przeprowadzę, to przeprowadzę. Bukowy uś miechną ł się do niego porozumiewawczo. - No to, bracie, idziemy. - Zaczekaj - zastopował go Wichniewicz. - Trzeba się zastanowić. - Ryzyk-fizyk... - zaż artował Bukowy. - A ty, Antoś, moż e chcesz wró cić do Koszyc? - Nie... - mrukną ł zamyś lony Wichniewicz. - Ale jeś li był a rewizja, to go pewno szukają. Palinkas roześ miał się sucho. - Mnie tak ł atwo nie znajdą. Moż ecie być spokojni. Oni po nocach nie mają ochoty styrmać się po wierchach. A zresztą... ja znam takie drogi, któ rymi tylko jelenie chodzą. Nadł oż ymy ze trzy kilometry, ale moż emy iś ć zupeł nie ś miał o. - Naraz drasną ł Wichniewicza kpią cym spojrzeniem. - A bać się, panie, nie macie czego. Ten zwró cił się do Ję drka: - No co? - Ja mogę iś ć. A ty? Wichniewicz zastanawiał się chwilę. W koń cu przecią ł rę ką powietrze. - Idziemy!
Borecki wró cił do Koszyc. Bukowego i Wichniewicza Palinkas poprowadził bocznymi ś cież kami. Po godzinie marszu na gó ry opadł a mgł a. Droga stawał a się coraz ucią ż liwsza. Zapadł a zupeł na ciemnoś ć. Szli niemal po omacku. Przepychali się przez gę ste mł odniki, przez zasieki, a im dł uż ej szli, tym czas uciekał wolniej, a cię ż ar plecakó w zdawał się nie do zniesienia. Mieli takie wraż enie, ż e na barkach dź wigają gó ry. Skalista ziemia stał a się ś liska od rosy, zaczę ł o mż yć, przenikliwy zią b dokuczał zmę czonym ludziom. Kilka razy przegrodził y im drogę wezbrane potoki. Nie był o czasu ani ochoty na przebieranie się. Forsowali je, brną c po pas w lodowatej wodzie. Przy jednej z takich przepraw Wichniewicz poś lizną ł się, dał się znieś ć prą dowi. Na szczę ś cie zatrzymał się na pł yciź nie, lecz dalej szedł już markotny i zdeprymowany. Po pó ł nocy Palinkas zatrzymał się na niewielkiej polanie, wś ró d buczynowych mł odnikó w. - Granica już niedaleko - powiedział, zrzucają c z ramion plecak. - To chodź my dalej - odezwał się Ję drek Bukowy. Wichniewicz poł oż ył się w wysokiej trawie. Nie miał sił wyswobodzić się z rzemieni plecaka. Palinkas spojrzał na niego. - Nie ma się co spieszyć. Granicę najlepiej przechodzi się o ś wicie. Nocą moż na się nacią ć na patrol. O ś wicie wszyscy są zmę czeni. - Nał amał kilka suchych patyczkó w i w mig rozniecił mał e ognisko. Bukowy obserwował go bacznie. Podobał mu się ten czł owiek; w jego ruchach, w bł ysku kocich oczu, w kpią cym tonie był o coś zbó jnickiego, coś, czym przesią ka czł owiek obcują cy stale z naturą. A ten sposó b rozpalania ogniska... Tak samo czynią to juhasi na halach i kł usownicy. Z mokrych gał ą zek są czył się gę sty dym. Przyjemnie był o czuć zapach smolnych gał ą zek. Wnet pł omienie przebił y się przez ś wież ą cetynę, a na polance zrobił o się jasno. Palinkas wycią gną ł z plecaka kawał paprykowanej sł oniny i manierkę z rumem. Podał manierkę Bukowemu. - Pij! Madziarski rum. Ję drek pocią gną ł ł yk. Rum był mocny i aromatyczny. Przyjemnie draż nił podniebienie. - Dobry - pochwalił. Odcią ł noż em kawał sł oniny i poł oż ył go na chleb. Manierkę podał Wichniewiczowi. - Ł yknij Antoś, to ci dobrze zrobi. Wichniewicz z trudem zsuną ł z ramion plecak. Na kolanach dotarł do ogniska. Ł ykną ł, lecz w tej samej chwili zakrztusił się. - Jestem cholernie wypruty - powiedział do Ję drka. - I boli mnie noga. Bukowy spojrzał z obawą. - Co z nogą? - Zdaje mi się, ż e po tej ką pieli otarł em pię tę. - Pokaż. - Nie czekają c, przesuną ł się bliż ej, zdją ł mu but, ś cią gną ł ostroż nie skarpetę. - Mó wił em ci, ż ebyś wzią ł weł niane skarpety - powiedział. W ś wietle ogniska obejrzał pię tę. Był a czerwona i nabrzmiał a. Palinkas nie zwracał na nich uwagi. Z apetytem gł odnego wilka zajadał chleb ze sł oniną. Potem znowu pocią gną ł z manierki. - Na zmę czenie najlepszy rum. Czujesz, jak rozchodzi się gorą cem po ż ył ach? - Naraz w jego zbó jeckich oczach pojawił się dziwny bł ysk. - Ty - zwró cił się do Bukowego - ja tam nie lubię się wypytywać, ale powiedz, po co wy idziecie do Polski? Bukowy zamienił z Wichniewiczem ostrzegawcze spojrzenie. Po chwili uś miechną ł się chytrze i zaż artował: - Na wycieczkę, bracie. Tamten zmruż ył pał ają ce blaskiem oczy. - Bo widzisz... Teraz to Polacy chodzą na Wę gry... Tych to rozumiem... Uciekają przed Niemcami... Ale wy? Zresztą, co to mnie obchodzi. - A ty - zahaczył zaczepnie Bukowy - dlaczego nas przeprowadzasz? Palinkas zamyś lił się. Potem nagle uś miechną ł się, a jego zdrowe, biał e zę by bł ysnę ł y w ś wietle ogniska. - Ja... już wam mó wił em... Ja przemytnik, znam tu każ dą ś cież kę. - No dobrze... ale my nie kontrabanda. - Inż ynier Borecki dobry czł owiek - rzucił wykrę tnie. - Dla niego to robię. - Tylko dla niego? - No i dlatego, ż e lubię Polakó w, - A ty Wę gier czy Sł owak? - Ja? - zastanowił się. - Ani Wę gier, ani Sł owak. Ojciec mó j był Wę grem, ale wychował a mnie matka, Sł owaczka. Tu w okolicach duż o takich ludzi. - Ale kim się czujesz? Palinkas nie odpowiedział. Zł apał rozż arzony patyk i odpalił od niego papierosa. Pocią gną ł dwa razy, spluną ł i rzucił papierosa za siebie. - Trzeba spać - powiedział przecią gle. - Do ś witu jeszcze daleko. - Skulił się, przysuną ł bliż ej do ogniska i za chwilę zdrowo zachrapał. Bukowy przez mokre ubranie czuł ciepł o jego ciał a i zapach mę skiego potu. Plecami przylgną ł do jego piersi. Był o mu ciepł o. Pomyś lał, ż e wł aś nie tak ś pią na nocnej wyprawie kł usownicy albo taternicy podczas biwaku w ś cianie. Spod zgię tego ramienia zerkną ł w stronę Wichniewicza. Ten siedział przy ognisku tę po wpatrzony w tań czą ce na dogasają cych gał ą zkach pł omienie. Wyglą dał bardzo zmę czony. - Weź moje weł niane skarpety - powiedział Ję drek. - Przykryj się moją wiatró wką. I chodź bliż ej. Razem bę dzie nam cieplej.
*
Palinkas obudził się pierwszy. Ś witał o. Nad polaną, spomię dzy kł ę bó w mgł y wył onił się pł at jasnego nieba. Z gał ę zi skapywał y cię ż kie krople rosy, a od ziemi szedł cierpki zapach opadł ych liś ci. Palinkas przecią gną ł się, spojrzał w gó rę i pomyś lał, ż e bę dzie pogoda. Potem szybko zaczą ł rozpalać ognisko. Po ś niadaniu ruszyli w drogę. Szli jeszcze pó ł godziny gę stymi, pł onymi przylaskami, potem przed nimi wył onił a się porosł a z rzadka jał owcem i gł ogiem halizna. Palinkas zatrzymał się w buczynowych zaroś lach. - Tu już granica - pokazał w stronę trawiastego zbocza. - Za tym grzbietem sł owacka strona. Bukowy poprawił rzemienie plecaka. Chciał ruszyć pierwszy, lecz Palinkas zatrzymał go. - Czekaj! Wy tu zostaniecie na chwilę, a ja pó jdę się rozejrzeć. Tak bę dzie lepiej. - Skiną ł rę ką i wolnym krokiem ruszył przed siebie. Szedł chwilę ś cież ką wydeptaną przez owce, potem ostrym zakosem zaczą ł pokonywać stromiznę. Sucha trawa mię kko uginał a się pod jego stopami, a w jał owcach poś wistywał ostry wiatr. Kiedy był już na przechyle, zobaczył przed sobą dwa smereczki, a dalej podchodzą cy aż pod grzbiet wzniesienia mł odnik, przez któ ry biegł a droga. Widać był o dwie koleiny wyż ł obione w skalistej caliź nie. Ruszył ostroż nie tą drogą. Chciał się upewnić, czy jest wolna i bezpieczna. Kiedy doszedł do zakrę tu, nagle drgną ł. Przed sobą zobaczył dwó ch sł owackich straż nikó w granicznych. W pierwszej chwili chciał uciekać, lecz opanował się. Przyspieszył tylko nieco kroku i zebrał się w sobie. Szedł prosto na nich. - Dobry dzień! - przywitał ich niemal wesoł o. Jeden z nich, czarny, z baczkami i nasunię tą na czoł o czapką, zatrzymał go: - Czekaj! Drugi odsuną ł się o dwa kroki i wolno zdją ł karabin z ramienia. Ten czarny ogarną ł go ostrym spojrzeniem. - Ską d idziecie? - A... ja tu z wierchu... Szukał em owiec - odparł zuchwale i bez zastanowienia. - Dokumenty! - rozkazał straż nik gł osem nie znoszą cym sprzeciwu. Palinkas uś miechną ł się po swojemu, kpią co i nieco cierpko. Wolnym ruchem się gną ł do tylnej kieszeni spodni. Potem tę samą rę ką wycią gną ł przed siebie, jakby się chciał usprawiedliwić. - Zapomniał em - powiedział spokojnie. Ten drugi, wysoki, o koń skiej szczę ce podnió sł wyż ej lufę karabinu. - Bez dokumentó w w strefie granicznej? - W gł osie jego zabrzmiał y zdumienie i groź ba. - Przecież wam mó wię, ż e owiec szukał em. Ten wysoki zmruż ył oczy. - Moż e wy z tamtej strony? - Gdzie tam... ja z Hradka... Ja Sł owak. Straż nik o koń skiej szczę ce zwró cił się do towarzysza. - Ty, Stano, znasz go? - Nie. - To co nas bujasz? My ludzi z Hradka dobrze znamy. - Ja tu niedawno do ciotki przyjechał em - starał się jeszcze bronić, lecz ze spojrzeń straż nikó w i z ich tonu zrozumiał, ż e już się nie wymiga.
Zaszyci w buczynowym mł odniku, Bukowy i Wichniewicz dł ugo czekali na Palinkasa. Ze wzrastają cym niepokojem, w milczeniu spoglą dali w stronę trawiastego grzbietu. Nikt jednak się nie ukazał. Nie sł yszeli ani strzał u, ani ż adnego odgł osu, tylko wiatr szeleś cił w czerwonych liś ciach bukó w. - Ty, sł uchaj - odezwał się Wichniewicz - moż e on nas wystawił do wiatru? - Nie - zaprzeczył stanowczo Ję drek. - Moż e nas zostawił, a sam... - Nie - przerwał mu Bukowy. - Ja znam się na ludziach On nie należ y do takich. - To co?... Przecież dał by przynajmniej jakiś znak. Bukowy schylił się po plecak. - Wpada się zawsze w najgł upszy sposó b - powiedział jakby do siebie. Wichniewicz spojrzał z obawą. - To znaczy... zostaliś my na lodzie. Ję drek podrzucił plecak i wś lizną ł się zrę cznie w rzemienie. - Co robisz? - zapytał Wichniewicz z niepokojem w gł osie. - Przecież nie bę dziemy tu czekać. Jeszcze nas capną. Spró bujemy sami odnaleź ć tę karczmę. Wichniewicz ocią gał się chwilę, lecz widzą c, ż e Ję drek nie czeka, zarzucił plecak i ruszył za nim. Bukowy, od dzieciń stwa zż yty z gó rami, miał nieomylny instynkt i bezbł ę dnie orientował się w terenie. Teraz wiedział, ż e nie mogą pchać się prosto na grzbiet. Prowadził wię c wzdł uż zbocza zaroś nię tego karł owatą buczyną i jał owcami, dopiero w miejscu, gdzie zaroś la podchodził y pod sani przechył grzbietu, zawró cił w kierunku granicy. Wnet mię dzy krzakami zobaczyli sł upek graniczny. Szybko przebyli kawał nagiego zbocza i znowu zaszyli się w zaroś lach. Niż ej był już las. Bukowy odnalazł wydeptaną przez pasterzy ś cież kę. Był pewny, ż e poprowadzi ich do wsi.
|
|||
|