Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Pamięci Józefa Krzeptowskiego 2 страница



Naraz zatrzymał się. Usł yszał bowiem, ż e na dole ktoś wchodzi do przedpokoju. Wnet na tle staroś wieckiej tapety zobaczył mł odą kobietę. Mia­ł a na gł owie biał y czepek pielę gniarki, a na ra­mionach czarną pelerynkę. Mię kkim krokiem po­deszł a do wiszą cego w gł ę bi lustra, zrzucił a z ra­mion pelerynkę, zdję ł a wolno czepek. Spod czep­ka wysypał y się gę ste pukle kasztanowych wł o­só w. Przeczesał a je palcami.

Ję drek zobaczył w lustrze odbicie jej twarzy. Był a mł oda, ś wież a i ł adna; wysokie czoł o, wy­raź ne ł uki brwi, oczy duż e o figlarnym spojrze­niu, usta mocno wykrojone. Stał a przed lustrem i wolnymi ruchami rozczesywał a opadają ce na ramiona wł osy. Nagle drgnę ł a. Spostrzegł a w lu­strze Bukowego. Odwró cił a się gwał townie.

- To pan jest tym polskim ż oł nierzem - po­wiedział a wesoł o po wę giersku.

Bukowy zeszedł kilka stopni niż ej.

- Nie rozumiem - wybą kał zmieszany.

- Ne rozumem, ne rozumem... Trzeba się nau­czyć wę gierskiego. Rozumem?

- Nie rozumiem - roześ miał się Bukowy. Kobieta machnę ł a z rezygnacją rę ką.

- Po niemiecku nie bę dziemy rozmawiać, bo ja znam tylko parę sł ó w - rzucił a, marszczą c filuternie nosek.

Stanowczym ruchem uję ł a Bukowego pod ramię i zaprowadził a go do ł azienki. Tutaj podał a mu czy­sty rę cznik, mydł o, a potem przyjrzał a mu się uważ nie.

- Kiedy pan ostatni raz się golił? - przeje­chał a dł onią po jego ostrej jak szczotka brodzie. Nie czekają c na odpowiedź, podał a mu z szafki przybory do golenia. - Wojenny zarost - szcze­biotał a. - Za kwadrans ma pan być wymyty, ogolony i wypucowany. Rozumem? - rzucił a ż artobliwie po polsku.

- Rozumiem, ale nie wszystko - uś miechną ł się rozbawiony.

- To w porzą dku. Ja tymczasem przygotuję ś niadanie - uderzył a go rę cznikiem i zniknę ł a za drzwiami.

Bukowy spoglą dał chwilę na zatrzaś nię te drzwi. Uś miechną ł się, pokrę cił z podziwem gł ową.

- Wspaniał a dziewczyna! Dla niej warto by nauczyć się tego przeklę tego ję zyka.

 

*

 

- Kiedy pan wyjeż dż a do obozu? - zapytał a przy ś niadaniu starsza pani Varfalvi.

- Ja?... Ja wcale nie chcę do obozu - zapro­testował stanowczo Bukowy.

Siedzieli przy nakrytym biał ym obrusem stole, a Ję drkowi wydawał o się, ż e ś ni. Po tylu dniach tuł aczki, poniewierki, po dniach klę ski i rozczaro­wań nagle znalazł się w atmosferze spokoju, cie­pł a i serdecznoś ci. Biał y obrus, srebrne nakrycie, aromatyczna kawa, chrupią ce buł eczki... To wszyst­ko wydawał o się zupeł nie nierealne. Rozmawiali ze starszą panią po niemiecku. Ewa przysł uchiwa­ł a się uważ nie, posył ają c Ję drkowi uś miech lub przelotne spojrzenie. Czasem prosił a babcię o przetł umaczenie czegoś, co ją interesował o, cza­sem sama wtrą cił a pojedyncze sł owo.

- Przecież pan jest ż oł nierzem, a sł yszał am, ż e ż oł nierze muszą być internowani - podję ł a star­sza pani.

- Nie, proszę pani, ja nie potrafię ż yć w zam­knię tym obozie.

- Moż e pan boi się ż andarmerii? Niech pan bę dzie spokojny. Pó jdę na dworzec i zapytam, kiedy przyjedzie nastę pny transport. Przył ą czy się pan do transportu i nikt panu nie zrobi krzywdy.

- Nie o to chodzi - starał się wytł umaczyć jej Bukowy. - Pani mnie nie rozumie. Ja jestem gó ralem, ja nie potrafię... Ja cał e ż ycie w gó rach... w Zakopanem.

- W Zakopanem - zainteresował a się nagle Ewa. - Sł yszał am o Zakopanem - zwró cił a się do babci. - To wspaniał a miejscowoś ć. Opowia­dał a mi Marika, wiesz, ta lekarka. W trzydziestym ó smym był a zimą w Zakopanem.

Bukowy wskazał palcem na siebie.

- Tak, ja z gó r, z Zakopanego. - Zaczą ł po­magać sobie gestami. Wstał od stoł u, przybrał postawę narciarza i balansują c zrę cznie ciał em, uda­wał, ż e jedzie na nartach. - Ja jestem narciarzem... Slalom, zjazd... Mię dzynarodowe zawody... A latem wspinaczka, alpinizm... Latem jestem ratownikiem. Ewa oż ywił a się. Stanę ł a obok Ję drka i niez­darnie naś ladował a jego ruchy.

- Ja też jeż dż ę... w Matrze... ale zupeł nie kie­psko...

- Bardzo kiepsko - przetł umaczył a Bukowe­mu pani Varfalvi. - Najczę ś ciej na nosie i na tym, na czym się siedzi.

Zrobił o się nagle wesoł o. Ję drek wyzbył się za­kł opotania. Ją ł za poś rednictwem babci tł umaczyć Ewie.

- To nie szkodzi. Ja jestem dobrym instrukto­rem. Nauczę Ewę...

- Ale kiedy? Kiedy?

- No wł aś nie. Moż e spotkamy się po wojnie.

- Eee... - skrzywił a się Ewa. - Niech pan zostanie w Peszcie. Mamy tu blisko gó ry, a jak przyjdzie dobra zima, to pojeź dzimy.

- Jeż eli pani chce - rzucił bez zastanowie­nia.

- No widzisz babciu, widzisz - natarł a z hu­morem Ewa. - On gó ral, narciarz i w ogó le bo­hater Wysokich Tatr, a babcia chce go wpakować do obozu dla internowanych. Niech mu babcia powie, ż eby został u nas. Jakoś się uł oż y.

- Gł upstwa pleciesz - roześ miał a się babcia.

- Wcale nie plotę. Niech mu babcia powtó rzy. Kiedy pani Varfalvi przetł umaczył a Ję drkowi ż yczenie Ewy, ten spojrzał zdumiony.

- Teraz?...

- Odpocznie pan u nas. Moż e pan zamieszkać na poddaszu. Uprzą tniemy.

- To niemoż liwe. Przecież ja... bez papieró w... Moż na powiedzieć, dezerter...

- To co pan wł aś ciwie chce robić?

Pytanie zaskoczył o Bukowego. Co wł aś ciwie teraz zrobi? Zasę pił się. Kilka razy przeczesał palcami czuprynę.

- Zgł oszę się do polskiego konsulatu. Staruszka pokiwał a z politowaniem gł ową.

- Tak, tak... a po drodze pana zł apią.

- Muszę zdobyć cywilne ubranie.

- A papiery?

- Papiery wyrobię sobie w konsulacie. A po­tem...

- Co on mó wi? - wtrą cił a nagle Ewa. - O ja­kim konsulacie?

A gdy babcia wytł umaczył a jej treś ć rozmowy, naburmuszył a się i natarł a na Bukowego:

- Konsulat - w porzą dku, ubranie - w po­rzą dku, ale my pana tak ł atwo nie puś cimy.

- Najpierw muszę to wszystko zał atwić - zwró cił się do pani Varfalvi. - A potem... Nie chciał bym paniom robić kł opotu.

- To dla nas nie kł opot... - uś miechnę ł a się ł agodnie. - Widzi pan... mieszkamy same... Ja jestem wdową, a rodzice Ewy są w Veszprem. We­selej był oby nam z panem.

- Nie ma się nad czym zastanawiać - wtrą ci­ł a energicznie Ewa. Podeszł a do szafy, wyję ł a z niej jakieś cywilne ubranie. - Powiedz mu babciu, ż eby przymierzył - poprosił a.

- Ależ Evike, to przecież ubranie dziadka. Dziadek był duż o niż szy od pana... i szczuplejszy.

- Nie szkodzi - powiedział a wesoł o. - Cho­dzi przecież tylko o to, ż eby się dostać do konsu­latu.

 

*

 

Dwie godziny pó ź niej Bukowy z Ewą jechali taksó wką w stronę ulicy Vaczi. Bukowy nigdy zapewne nie przypuszczał, ż e bę dzie wystę pował w odś wię tnym ubraniu był ego urzę dnika kolejo­wego, pana Frigyesa Varfalvi, nieboszczyka, któ ry od pię ciu lat " spoczywał w Panu" na podmiejskim cmentarzu w Budakeszi. Czuł się w tym stroju raczej nieswojo, ubranie bowiem skł adał o się ze sztuczkowych spodni, wizytowej marynarki - wszystko w najlepszym gatunku i przesycone za­pachem naftaliny. Ję drek miał wraż enie, ż e go ktoś wbił w przyciasny pancerz. Marynarka przy każ dym ruchu pę kał a w szwach, a spodnie wrzy­nał y mu się w mię ś nie brzucha i nie pozwalał y swobodnie oddychać. Jednym sł owem - katorga. Modlił się, ż eby ta podró ż trwał a jak najkró cej.

Tymczasem z przedmieś cia Ujpest na Vaczi był spory kawał drogi. Jechali przez wielkie, milio­nowe miasto. Kiedy znaleź li się w ś ró dmieś ciu, Ję drek zapomniał o piekielnym pancerzu. Zaczą ł się rozglą dać z wzrastają cym zainteresowaniem; oto Wielkie Bulwary, okazał e budynki, ogromne tafle wystaw, wytworne fasady eleganckich ka­wiarni, kina z barwnymi reklamami. Na jezdni ruch, na chodnikach tł um przechodnió w, a wszyst­ko w nieznanej, nieco egzotycznej atmosferze i w przyspieszonym rytmie.

" Ską d ja się tutaj znalazł em? Co ja tu robię? " - powtarzał w myś li i co chwila zerkał w stronę Ewy, jakby chciał się upewnić, ż e nie ś ni. Ewa pokazywał a mu bardziej znane budowle: Dworzec Zachodni, Parlament, pomnik Kossutha, po dru­giej stronie Dunaju zamek kró lewski i Gó rę Gellerta.

Wreszcie znaleź li się na Vaczi. Taksó wka za­trzymał a się przed zasobnie wyglą dają cą kamieni­cą. Bukowy spostrzegł nad bramą orł a i polski napis.

- To tu - powiedział a Ewa.

Wysiedli. Zbliż yli się do bramy. Chwilę stali w milczeniu. Ewa uję ł a jego dł onie. Uś miechnę ł a się ciepł o.

- Ż yczę panu duż o szczę ś cia. Niech pan za­ł atwi jak najlepiej i wraca do nas.

Bukowy wzruszył ramionami.

- Nie rozumiem.

- Ne rozumem - zaż artował a. - To nic. Ma pan nasz adres? Adres! - dodał a po niemiecku.

Bukowy się gną ł do kieszeni. Wyją ł zł oż oną kar­teczkę.

- Mam, mam. Jak tylko zał atwię, zaraz przy­jadę.

Uś cisnę ł a mocniej jego dł onie, spojrzał a mu jaś ­niej w oczy i nagle odeszł a wolnym krokiem, a kiedy znowu się odwró cił a, skinę ł a mu rę ką.

- Powodzenia! Glü ck!

- Dzię kuję – zawoł ał za nią. - Dzię kuję za wszystko.

 


 

Siedzą cy za biurkiem urzę dnik ogarną ł Bukowego zdumionym spojrzeniem. Był to mę ż czyzna w sile wieku, barczysty, ż ylasty. Twarz miał suchą i surową, oczy patrzą ce przenikliwie. Przesuną ł nagle leż ą ce na biurku papiery i jeszcze raz zmierzył Ję drka chł odnym wzrokiem. Nagle na jego surowej twarzy pojawił się kpią cy uś mie­szek.

- Có ż to za maskarada? - zapytał ubawiony. Bukowy wzruszył ramionami.

- Uciekł em z transportu - wyjaś nił rzeczo­wo. - Potem przebrał em się w byle co.

Twarz urzę dnika nagle stę ż ał a.

- To wy wojskowy?

- Tak.

- Z jakiego oddział u?

- Z dwudziestego puł ku piechoty. Plutonowy... Urzę dnik chlasną ł dł onią w blat biurka.

- To nie mamy o czym gadać. Musicie wró cić do oddział u. Taki porzą dek. I takie zarzą dzenie wł adz wę gierskich. My zał atwiamy tylko uchodź ­có w cywilnych. Ję drek uś miechną ł się przekornie.

- Jeż eli pan chce, to mogę być cywilem.

- Czł owieku, nie zawracaj mi gł owy. Widzie­liś cie tych ludzi na schodach. Mamy tu urwanie gł owy, a wy - przetarł dł onią spoconą ł ysinę - wy mi tu wyjeż dż acie z takimi sprawami. Nie - rzekł stanowczo. - Zgł osicie się na dworcu do komendy wojskowej, a oni was odtransportują gdzie należ y.

Bukowy ż achną ł się.

- To nie ze mną... Ja do obozu nie pojadę.

Tamten drgną ł, chciał krzykną ć, lecz powstrzy­mał się i wycedził chł odno, gł osem nie znoszą cym sprzeciwu:

- A my was nie zarejestrujemy. Mogę wam najwyż ej dać papierek, ż eś cie się tutaj zgł osili, ż eby was ż andarmeria nie przymknę ł a...

- Dzię kuję - mrukną ł zadziornie Bukowy.

- W takim razie ró bcie, co chcecie, tylko nie zabierajcie mi czasu.

Bukowy cofną ł się o pó ł kroku, jak gdyby chciał się lepiej przyjrzeć swemu rozmó wcy. Przy­mruż ył zaczepnie oczy.

- Dzię kuje - powiedział z naciskiem. - My­ś lał em, ż e mi pan pomoż e. - Rzucił mu wzgard­liwe spojrzenie i energicznym krokiem podszedł do drzwi, lecz w tej samej chwili drugie boczne drzwi uchylił y się nagle, a w nich staną ł mł ody mę ż czyzna. Ję drek obejrzał się instynktownie.

Chwilę patrzyli na siebie. Nagle tamten unió sł rę ce gestem radosnego przywitania i zawoł ał we­soł o:

- Ję drek! Chł opie, ską dż eś się tu zjawił?

Bukowy poznał go. Kilka bł yskawicznych sko­jarzeń: Kasprowy, wiosna, sł oń ce, szaleń cze zjaz­dy, dansing w " Empire", opalone twarze. A potem wspó lna wycieczka na Pyszną, Bł yszcz, Kamienistą, Jarzę bcy, zjazd przez Cielę ce Tań ce... Tak, to przecież Antek Wichniewicz, mł ody inż ynier z Krakowa.

Już był w jego ramionach, już ś ciskali się moc­no, serdecznie, aż do utraty tchu. Chaotyczna wy­miana pierwszych wiadomoś ci, radosne podniece­nie nieoczekiwanego spotkania... Naraz Wichniewicz odsuną ł się od niego, ogarną ł roześ mianymi oczami i parskną ł:

- Ję drek, wyglą dasz, jakbyś wró cił z pogrze­bu. Czł owieku, co z tobą?

- Jak cię widzą, tak cię piszą - zaż artował Bukowy i posł ał urzę dnikowi znaczą ce spojrzenie.

Wichniewicz nie zrozumiał tego przytyku. Zwró ­cił się do urzę dnika:

- Panie majorze, nawet pan nie ma poję cia, z kim pan rozmawiał - wskazał na Bukowego. - To przecież Ję drek Bukowy, mistrz Polski w konkurencjach zjazdowych i najmorowszy chł op pod sł oń cem.

Twarz majora wydł uż ył a się nagle, jego oczy zaokrą glił y się. Chrzą kną ł niepewnie i rzucił wy­mijają co:

- Ze gó ral, to się domyś lił em, bo strasznie zadziorny.

- Gó ral - wykrzykiwał radoś nie Antek Wichniewicz - i do tego fantastyczny narciarz, wspa­niał y taternik i w ogó le klasa. Mó wię panu, z nie­ba nam spadł. Tacy ludzie bę dą nam teraz po­trzebni.

 


 

Minę ł y dwa tygodnie.

Wichniewicz znalazł się na ulicy Uri. Był a to zaciszna, stara uliczka na Gó rze Zamkowej w Bu­dzie, z dwó ch stron cią gnę ł y się peł ne dziwnego nastroju, pię kne renesansowe kamieniczki. Szedł gł ę boko zamyś lony. Spieszył się na odprawę do swego szefa, puł kownika Obertyń skiego. Zatrzy­mał się przed bogato rzeź bionymi, ukrytymi w re­nesansowym portalu drzwiami. Zakoł atał starą koł atką. Wkró tce drzwi otworzył mu mł ody czł o­wiek, przypominają cy z wyglą du i postawy ofice­ra.

- Cześ ć, Roman - przywitał go Wichniewicz.

- Cześ ć. Pospiesz się. Wszyscy na ciebie cze­kają.

Wichniewicz skiną ł mu gł ową, zerkną ł przelot­nie na zegarek.

- Dziesię ć po dziewią tej... Ale mnie stary obje­dzie.

Skierował się do widnieją cych w koń cu kory­tarza drzwi. Pchną ł je. Kilku siedzą cych wokó ł sto­ł u mę ż czyzn zwró cił o ku niemu twarze. Obertyń ski, szczupł y, wysoki mę ż czyzna o siwieją cych skro­niach, zmarszczył czoł o.

- Przepraszam, panie puł kowniku - rzucił Wichniewicz. - Zał atwiał em z Hajosem pewną waż ną sprawę...

- Wiem - przerwał mu spokojnie puł kownik.

- Proszę siadać... Wię c moż emy zaczą ć - zwró cił się do siedzą cych wokó ł stoł u mę ż czyzn. Wś ró d nich Wichniewicz zobaczył zastę pcę Obertyń skiego - majora Smygę, Fakulskiego - urzę dnika kon­sulatu do specjalnych poruczeń, Dederkiewicza z komitetu.

Obertyń ski podszedł do rozwieszonej na ś cianie mapy. Rozejrzał się po obecnych i zaczą ł cicho, lecz dobitnie, jak dowó dca na odprawie:

- Chciał em panom zakomunikować, ż e wczoraj otrzymaliś my instrukcje od generał a Sikorskiego z Paryż a... - jeszcze raz powió dł spojrzeniem po obecnych, jak gdyby chciał sprawdzić, jakie wra­ż enie zrobił a na nich ta wiadomoś ć. Potem cią g­ną ł niskim, pię knym gł osem: - Ja osobiś cie otrzymał em polecenie zorganizowania przerzutu ludzi z Wę gier do Francji. Wedł ug pobież nych obliczeń, granicę przekroczył o okoł o dziesię ciu tysię cy Po­lakó w, z tego wedł ug naszych informacji siedem­dziesią t procent stanowią ż oł nierze lub ludzie zdolni do sł uż by wojskowej. Chodzi nam o to, ż e­by tych ludzi w jak najkró tszym czasie przerzucić do Francji.

Puł kownik odwró cił się do mapy i energicznie przejechał dł onią po poł udniowej czę ś ci Wę gier.

- Proszę uważ ać. Wedł ug moich zał oż eń po­winniś my przerzucić ludzi do Jugosł awii, a stam­tą d transportować ich statkami do Marsylii. Na granicy jugosł owiań skiej mamy kilka cywilnych obozó w uchodź có w, na przykł ad w Nagykanyizsy i w Baresu. W tych obozach najł atwiej bę dzie zor­ganizować punkty przerzutowe. Organizację prze­rzutó w przez granicę jugosł owiań ską powierzam majorowi Smydze.

Smyga wyprostował się po ż oł niersku.

- Tak jest, panie puł kowniku.

- Dodam panu jeszcze kilku ludzi - dorzucił Obertyń ski. - Z Wę grami dojdziemy ł atwo do porozumienia. Gorzej bę dzie z Serbami, ale tę sprawę zał atwią nasi ludzie w Belgradzie.

W tyra momencie Fakulski, mał y drobny mę ż ­czyzna, ubrany z wyszukaną elegancją, unió sł rę kę.

- Czy mogę coś dorzucić?

- Proszę - skiną ł gł ową Obertyń ski.

- Jeż eli chodzi o przerzut do Francji, jest je­szcze inna droga. Na wł asną rę kę nawią zaliś my kontakt z Wł ochami. Wł osi zgodzili się przepusz­czać przez swe terytorium naszych ludzi poniż ej lat osiemnastu i powyż ej czterdziestu.

- To ś wietnie - uś miechną ł się Obertyń ski - ale wię kszoś ć uchodź có w to przecież ludzie w gra­nicach tych lat.

- Bę dziemy im doprawiać wą sy - zaż artował Dederkiewicz. - Albo odmł adzać.

Obertyń ski skarcił go surowym spojrzeniem.

- Panowie, teraz nie pora na ż arty. Wichniewicz wstał unoszą c rę kę.

- Panie puł kowniku, jest jeszcze jedna sprawa, - Proszę - skiną ł nań Obertyń ski.

- Jak panu wiadomo, już teraz uciekają ludzie z Polski na Wę gry. Wczoraj na przykł ad przyszł o pię ciu gó rali z Zakopanego.

- Wiem...

- Jestem pewny, ż e ten ruch bę dzie się stale nasilał. Chodzi wię c o to, ż eby tym ludziom ró w­nież uł atwić przejś cie.

- Dzię kuję - przerwał mu Obertyń ski. - Wł aś nie o tym chcę teraz mó wić. Mamy doś ć dokł adne informacje z kraju, ż e ze stref gra­nicznych, zwł aszcza z rejonu Ż ywca, Podhala i Nowego Są cza, ludzie masowo zaczynają ucie­kać przez Sł owację na Wę gry. Pró cz tego w kra­ju został o sporo oficeró w i podoficeró w, któ rym udał o się zwiać z niewoli. Jest ró wnież duż a licz­ba ogromnie nam potrzebnych fachowcó w, zwł a­szcza z przemysł u lotniczego i zbrojeniowego. Lu­dziom tym należ y uł atwić ucieczkę i przejś cie. Sprawy techniczne rozpracujemy w najbliż szych dniach. - Zamilkł na chwilę, potem rzucił Wichniewiczowi przyjazne spojrzenie. - A organizację przerzutó w z kraju powierzam panu, panie Wichniewicz.

Wichniewicz odwzajemnił się uś miechem. - Dzię kuję, panie puł kowniku.

 


 

Panie Ję drku, có ż to za przedpoto­powe ubranie wisi w tej szafie? - zwró cił się Woryń ski do Bukowego.

Ję drek golił się przed lustrem. Teraz zerkną ł w stronę otwartej szafy i uś miechną ł się niemal tkliwie.

- A to dziwna historia. Poż yczył a mi je jedna ś liczna Wę gierka, kiedy zwiał em z transportu.

- To nie mó gł jej pan oddać?

- Wł aś nie, w tym cał y sę k. Miał em jej adres na kartce i, cholerny ś wiat, zgubił em. A szkoda, bo dziewczyna był a pierwsza klasa... - Zwró cił ku lustru namydloną twarz i przejechał maszynką, pozostawiają c na policzku ciemny pas opalonej skó ry. - I strasznie mi gł upio, bo jeszcze pomyś li, ż e zabrał em ubranie jej dziadka i zwiał em.

- Gł upia historia - powiedział Woryń ski. Był to mł ody student Politechniki Lwowskiej. Miał jasne wł osy, twarz szesnastoletniego chł opca i uś miech niewinnej dziewczyny. Teraz w poś ­piechu pakował walizkę. Wrzucał do niej z szafy swoje rzeczy i Ubijał kolanem.

- Gł upia historia - powtó rzył Ję drek. - Już dwa razy jeź dził em w to miejsce i w ż aden spo­só b nie mogł em znaleź ć tego domu. To gdzieś da­leko na przedmieś ciu, ś wiat zabity deskami. Chcia­ł em nawet dać ogł oszenie do gazety...

- Za bardzo się pan tym przejmuje. - Wo­ryń ski dopchną ł kolanem gó rę chaotycznie rzuco­nych rzeczy i z wysił kiem zamykał walizkę.

- A pan - zerkną ł w jego stronę Bukowy - jutro już bę dzie we Wł oszech, w Trieś cie albo Me­diolanie...

- Tak - potwierdził skwapliwie mł odzieniec. - Widział pan mó j paszport? Wedł ug paszportu mam w tej chwili siedemnaś cie lat.

- Ma pan szczę ś cie, bo na wię cej pan nie wy­glą da. Mam nadzieję, ż e skrobnie pan jaką kartkę z Riwiery albo z Turynu.

- Musowo.

- Tylko nie wiadomo, czy pan mnie tutaj za­stanie.

- Pan też do Francji?

- Jeszcze nie wiem. Czekam... jestem do dys­pozycji tych z gó ry - przymruż ył porozumiewaw­czo oko i zaczą ł myć twarz w stoją cej na krześ le miednicy.

- Szkoda, ż e pan ze mną nie jedzie - powie­dział z odcieniem ż alu Woryń ski. - Dobrze nam tu był o, zż yliś my się ze sobą.

Od dwó ch tygodni mieszkali we wspó lnym po­koju, w obozie cywilnym w Hidegkut pod Buda­pesztem. Uchodź có w umieszczono w prywatnych kwaterach. Wę grzy byli dla nich niezwykle ser­deczni i goś cinni. Niejeden wieczó r spę dzili z go­spodarzami przy suto zastawionym stole i nieje­den gą siorek wina wysą czyli, gawę dzą c do pó ź nej nocy.

Po spotkaniu z Wichniewiczem w konsulacie Bukowy otrzymał papiery cywilnego uchodź cy, umieszczono go niedaleko Budapesztu i polecono, by czekał na dalsze dyspozycje. Wichniewicz dał mu do zrozumienia, ż e w najbliż szej przyszł oś ci wykorzystają go do nawią zania ł ą cznoś ci z kra­jem.

- Był o nam morowo, panie Krzysiu - podją ł Bukowy rozmowę. - Chę tnie bym z panem syp­ną ł się do Wł och. Był em dwa razy w Cortinie na zawodach... ale to gó ry. Warto by zobaczyć Turyn, Genuę... a potem Francję.

- Czy ja wiem... - rzucił w zamyś leniu stu­dent. - Czy to warto tak się wł ó czyć? Jedni uważ ają, ż e to wycieczka krajoznawcza, inni trak­tują to jako przygodę. A ja panu powiem, ż e naj­chę tniej wró cił bym do kraju. Mię dzy swoimi za­wsze najlepiej. - Zabrał z porę czy ł ó ż ka tani pł aszcz z lichego drelichu, zarzucił go na ramię i podszedł do Ję drka.

- No to... cześ ć, panie Ję drku. Ję drek dł uż ej przytrzymał jego dł oń.

- Cześ ć... Dobrze pan powiedział. Najlepiej wś ró d swoich... - Uś cisną ł go, klepną ł w ramię. - Zł am kark, stary... I pisz.

Spojrzeli sobie w oczy, twardo, po mę sku. Stu­dent chwycił walizkę. Wyszedł. Bukowy stał je­szcze chwilę wpatrzony w nie domknię te drzwi. Ogarnę ł o go dziwne uczucie... Ktoś odjeż dż a, ktoś rusza w nieznane. Nie wiadomo, co go czeka na tej drodze. Nie wiadomo, czy znowu ich drogi skrzyż ują się...

Z zadumy wyrwał y go czyjeś kroki w sieni. Po chwili w progu zjawił a się Marysia, mł oda, weso­ł a i peł na temperamentu dziewczyna. Przebywa­ł a w Hidegkut z polecenia i na rozkaz majora Smygi.

- Panie Ję drku - zawoł ał a zdyszana - galo­pem! Telefon do pana w kancelarii.

- Od kogo?

- Nie mam poję cia. Niechż e pan się ruszy! Nie bę dą na pana czekać. - Zł apał a go za rę kaw i pocią gnę ł a stanowczo.

Bukowy ruszył, zrazu wolno, potem puś cił się biegiem. Gdy wpadł do kancelarii obozu i podją ł sł uchawkę, usł yszał gł os Wichniewicza:

- To ty, Ję drek? Ł ap taksó wkę i przyjeż dż aj do Pesztu. Czekam w " Astorii".

- A co się stał o? - zapytał zdumiony.

- Przyjeż dż aj. Wszystkiego dowiesz się na miejscu.

 

*

 

Wichniewicz lubił kawiarnię w hotelu " Astoria". Urzą dzona w dawnym stylu - wygodne, wyś cieł ane fotele, stylowe stoliki, cię ż kie zasł o­ny - stwarzał y klimat solidnego, spokojnego do­brobytu. O tej porze był o jeszcze pusto. W ką cie wyż szy oficer wę gierski w mundurze bł yszczą ­cym od zł ota czytał w skupieniu gazetę. Naprze­ciw siedział a starsza pani w eleganckim angiel­skim kostiumie. Z bł ogim uś miechem delektował a się filiż anką kawy. Obok dwie mł ode kobiety roz­prawiał y o czymś z werwą, lecz przyciszonym gł o­sem.



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.