|
|||
Pamięci Józefa Krzeptowskiego 2 страницаNaraz zatrzymał się. Usł yszał bowiem, ż e na dole ktoś wchodzi do przedpokoju. Wnet na tle staroś wieckiej tapety zobaczył mł odą kobietę. Miał a na gł owie biał y czepek pielę gniarki, a na ramionach czarną pelerynkę. Mię kkim krokiem podeszł a do wiszą cego w gł ę bi lustra, zrzucił a z ramion pelerynkę, zdję ł a wolno czepek. Spod czepka wysypał y się gę ste pukle kasztanowych wł osó w. Przeczesał a je palcami. Ję drek zobaczył w lustrze odbicie jej twarzy. Był a mł oda, ś wież a i ł adna; wysokie czoł o, wyraź ne ł uki brwi, oczy duż e o figlarnym spojrzeniu, usta mocno wykrojone. Stał a przed lustrem i wolnymi ruchami rozczesywał a opadają ce na ramiona wł osy. Nagle drgnę ł a. Spostrzegł a w lustrze Bukowego. Odwró cił a się gwał townie. - To pan jest tym polskim ż oł nierzem - powiedział a wesoł o po wę giersku. Bukowy zeszedł kilka stopni niż ej. - Nie rozumiem - wybą kał zmieszany. - Ne rozumem, ne rozumem... Trzeba się nauczyć wę gierskiego. Rozumem? - Nie rozumiem - roześ miał się Bukowy. Kobieta machnę ł a z rezygnacją rę ką. - Po niemiecku nie bę dziemy rozmawiać, bo ja znam tylko parę sł ó w - rzucił a, marszczą c filuternie nosek. Stanowczym ruchem uję ł a Bukowego pod ramię i zaprowadził a go do ł azienki. Tutaj podał a mu czysty rę cznik, mydł o, a potem przyjrzał a mu się uważ nie. - Kiedy pan ostatni raz się golił? - przejechał a dł onią po jego ostrej jak szczotka brodzie. Nie czekają c na odpowiedź, podał a mu z szafki przybory do golenia. - Wojenny zarost - szczebiotał a. - Za kwadrans ma pan być wymyty, ogolony i wypucowany. Rozumem? - rzucił a ż artobliwie po polsku. - Rozumiem, ale nie wszystko - uś miechną ł się rozbawiony. - To w porzą dku. Ja tymczasem przygotuję ś niadanie - uderzył a go rę cznikiem i zniknę ł a za drzwiami. Bukowy spoglą dał chwilę na zatrzaś nię te drzwi. Uś miechną ł się, pokrę cił z podziwem gł ową. - Wspaniał a dziewczyna! Dla niej warto by nauczyć się tego przeklę tego ję zyka.
*
- Kiedy pan wyjeż dż a do obozu? - zapytał a przy ś niadaniu starsza pani Varfalvi. - Ja?... Ja wcale nie chcę do obozu - zaprotestował stanowczo Bukowy. Siedzieli przy nakrytym biał ym obrusem stole, a Ję drkowi wydawał o się, ż e ś ni. Po tylu dniach tuł aczki, poniewierki, po dniach klę ski i rozczarowań nagle znalazł się w atmosferze spokoju, ciepł a i serdecznoś ci. Biał y obrus, srebrne nakrycie, aromatyczna kawa, chrupią ce buł eczki... To wszystko wydawał o się zupeł nie nierealne. Rozmawiali ze starszą panią po niemiecku. Ewa przysł uchiwał a się uważ nie, posył ają c Ję drkowi uś miech lub przelotne spojrzenie. Czasem prosił a babcię o przetł umaczenie czegoś, co ją interesował o, czasem sama wtrą cił a pojedyncze sł owo. - Przecież pan jest ż oł nierzem, a sł yszał am, ż e ż oł nierze muszą być internowani - podję ł a starsza pani. - Nie, proszę pani, ja nie potrafię ż yć w zamknię tym obozie. - Moż e pan boi się ż andarmerii? Niech pan bę dzie spokojny. Pó jdę na dworzec i zapytam, kiedy przyjedzie nastę pny transport. Przył ą czy się pan do transportu i nikt panu nie zrobi krzywdy. - Nie o to chodzi - starał się wytł umaczyć jej Bukowy. - Pani mnie nie rozumie. Ja jestem gó ralem, ja nie potrafię... Ja cał e ż ycie w gó rach... w Zakopanem. - W Zakopanem - zainteresował a się nagle Ewa. - Sł yszał am o Zakopanem - zwró cił a się do babci. - To wspaniał a miejscowoś ć. Opowiadał a mi Marika, wiesz, ta lekarka. W trzydziestym ó smym był a zimą w Zakopanem. Bukowy wskazał palcem na siebie. - Tak, ja z gó r, z Zakopanego. - Zaczą ł pomagać sobie gestami. Wstał od stoł u, przybrał postawę narciarza i balansują c zrę cznie ciał em, udawał, ż e jedzie na nartach. - Ja jestem narciarzem... Slalom, zjazd... Mię dzynarodowe zawody... A latem wspinaczka, alpinizm... Latem jestem ratownikiem. Ewa oż ywił a się. Stanę ł a obok Ję drka i niezdarnie naś ladował a jego ruchy. - Ja też jeż dż ę... w Matrze... ale zupeł nie kiepsko... - Bardzo kiepsko - przetł umaczył a Bukowemu pani Varfalvi. - Najczę ś ciej na nosie i na tym, na czym się siedzi. Zrobił o się nagle wesoł o. Ję drek wyzbył się zakł opotania. Ją ł za poś rednictwem babci tł umaczyć Ewie. - To nie szkodzi. Ja jestem dobrym instruktorem. Nauczę Ewę... - Ale kiedy? Kiedy? - No wł aś nie. Moż e spotkamy się po wojnie. - Eee... - skrzywił a się Ewa. - Niech pan zostanie w Peszcie. Mamy tu blisko gó ry, a jak przyjdzie dobra zima, to pojeź dzimy. - Jeż eli pani chce - rzucił bez zastanowienia. - No widzisz babciu, widzisz - natarł a z humorem Ewa. - On gó ral, narciarz i w ogó le bohater Wysokich Tatr, a babcia chce go wpakować do obozu dla internowanych. Niech mu babcia powie, ż eby został u nas. Jakoś się uł oż y. - Gł upstwa pleciesz - roześ miał a się babcia. - Wcale nie plotę. Niech mu babcia powtó rzy. Kiedy pani Varfalvi przetł umaczył a Ję drkowi ż yczenie Ewy, ten spojrzał zdumiony. - Teraz?... - Odpocznie pan u nas. Moż e pan zamieszkać na poddaszu. Uprzą tniemy. - To niemoż liwe. Przecież ja... bez papieró w... Moż na powiedzieć, dezerter... - To co pan wł aś ciwie chce robić? Pytanie zaskoczył o Bukowego. Co wł aś ciwie teraz zrobi? Zasę pił się. Kilka razy przeczesał palcami czuprynę. - Zgł oszę się do polskiego konsulatu. Staruszka pokiwał a z politowaniem gł ową. - Tak, tak... a po drodze pana zł apią. - Muszę zdobyć cywilne ubranie. - A papiery? - Papiery wyrobię sobie w konsulacie. A potem... - Co on mó wi? - wtrą cił a nagle Ewa. - O jakim konsulacie? A gdy babcia wytł umaczył a jej treś ć rozmowy, naburmuszył a się i natarł a na Bukowego: - Konsulat - w porzą dku, ubranie - w porzą dku, ale my pana tak ł atwo nie puś cimy. - Najpierw muszę to wszystko zał atwić - zwró cił się do pani Varfalvi. - A potem... Nie chciał bym paniom robić kł opotu. - To dla nas nie kł opot... - uś miechnę ł a się ł agodnie. - Widzi pan... mieszkamy same... Ja jestem wdową, a rodzice Ewy są w Veszprem. Weselej był oby nam z panem. - Nie ma się nad czym zastanawiać - wtrą cił a energicznie Ewa. Podeszł a do szafy, wyję ł a z niej jakieś cywilne ubranie. - Powiedz mu babciu, ż eby przymierzył - poprosił a. - Ależ Evike, to przecież ubranie dziadka. Dziadek był duż o niż szy od pana... i szczuplejszy. - Nie szkodzi - powiedział a wesoł o. - Chodzi przecież tylko o to, ż eby się dostać do konsulatu.
*
Dwie godziny pó ź niej Bukowy z Ewą jechali taksó wką w stronę ulicy Vaczi. Bukowy nigdy zapewne nie przypuszczał, ż e bę dzie wystę pował w odś wię tnym ubraniu był ego urzę dnika kolejowego, pana Frigyesa Varfalvi, nieboszczyka, któ ry od pię ciu lat " spoczywał w Panu" na podmiejskim cmentarzu w Budakeszi. Czuł się w tym stroju raczej nieswojo, ubranie bowiem skł adał o się ze sztuczkowych spodni, wizytowej marynarki - wszystko w najlepszym gatunku i przesycone zapachem naftaliny. Ję drek miał wraż enie, ż e go ktoś wbił w przyciasny pancerz. Marynarka przy każ dym ruchu pę kał a w szwach, a spodnie wrzynał y mu się w mię ś nie brzucha i nie pozwalał y swobodnie oddychać. Jednym sł owem - katorga. Modlił się, ż eby ta podró ż trwał a jak najkró cej. Tymczasem z przedmieś cia Ujpest na Vaczi był spory kawał drogi. Jechali przez wielkie, milionowe miasto. Kiedy znaleź li się w ś ró dmieś ciu, Ję drek zapomniał o piekielnym pancerzu. Zaczą ł się rozglą dać z wzrastają cym zainteresowaniem; oto Wielkie Bulwary, okazał e budynki, ogromne tafle wystaw, wytworne fasady eleganckich kawiarni, kina z barwnymi reklamami. Na jezdni ruch, na chodnikach tł um przechodnió w, a wszystko w nieznanej, nieco egzotycznej atmosferze i w przyspieszonym rytmie. " Ską d ja się tutaj znalazł em? Co ja tu robię? " - powtarzał w myś li i co chwila zerkał w stronę Ewy, jakby chciał się upewnić, ż e nie ś ni. Ewa pokazywał a mu bardziej znane budowle: Dworzec Zachodni, Parlament, pomnik Kossutha, po drugiej stronie Dunaju zamek kró lewski i Gó rę Gellerta. Wreszcie znaleź li się na Vaczi. Taksó wka zatrzymał a się przed zasobnie wyglą dają cą kamienicą. Bukowy spostrzegł nad bramą orł a i polski napis. - To tu - powiedział a Ewa. Wysiedli. Zbliż yli się do bramy. Chwilę stali w milczeniu. Ewa uję ł a jego dł onie. Uś miechnę ł a się ciepł o. - Ż yczę panu duż o szczę ś cia. Niech pan zał atwi jak najlepiej i wraca do nas. Bukowy wzruszył ramionami. - Nie rozumiem. - Ne rozumem - zaż artował a. - To nic. Ma pan nasz adres? Adres! - dodał a po niemiecku. Bukowy się gną ł do kieszeni. Wyją ł zł oż oną karteczkę. - Mam, mam. Jak tylko zał atwię, zaraz przyjadę. Uś cisnę ł a mocniej jego dł onie, spojrzał a mu jaś niej w oczy i nagle odeszł a wolnym krokiem, a kiedy znowu się odwró cił a, skinę ł a mu rę ką. - Powodzenia! Glü ck! - Dzię kuję – zawoł ał za nią. - Dzię kuję za wszystko.
Siedzą cy za biurkiem urzę dnik ogarną ł Bukowego zdumionym spojrzeniem. Był to mę ż czyzna w sile wieku, barczysty, ż ylasty. Twarz miał suchą i surową, oczy patrzą ce przenikliwie. Przesuną ł nagle leż ą ce na biurku papiery i jeszcze raz zmierzył Ję drka chł odnym wzrokiem. Nagle na jego surowej twarzy pojawił się kpią cy uś mieszek. - Có ż to za maskarada? - zapytał ubawiony. Bukowy wzruszył ramionami. - Uciekł em z transportu - wyjaś nił rzeczowo. - Potem przebrał em się w byle co. Twarz urzę dnika nagle stę ż ał a. - To wy wojskowy? - Tak. - Z jakiego oddział u? - Z dwudziestego puł ku piechoty. Plutonowy... Urzę dnik chlasną ł dł onią w blat biurka. - To nie mamy o czym gadać. Musicie wró cić do oddział u. Taki porzą dek. I takie zarzą dzenie wł adz wę gierskich. My zał atwiamy tylko uchodź có w cywilnych. Ję drek uś miechną ł się przekornie. - Jeż eli pan chce, to mogę być cywilem. - Czł owieku, nie zawracaj mi gł owy. Widzieliś cie tych ludzi na schodach. Mamy tu urwanie gł owy, a wy - przetarł dł onią spoconą ł ysinę - wy mi tu wyjeż dż acie z takimi sprawami. Nie - rzekł stanowczo. - Zgł osicie się na dworcu do komendy wojskowej, a oni was odtransportują gdzie należ y. Bukowy ż achną ł się. - To nie ze mną... Ja do obozu nie pojadę. Tamten drgną ł, chciał krzykną ć, lecz powstrzymał się i wycedził chł odno, gł osem nie znoszą cym sprzeciwu: - A my was nie zarejestrujemy. Mogę wam najwyż ej dać papierek, ż eś cie się tutaj zgł osili, ż eby was ż andarmeria nie przymknę ł a... - Dzię kuję - mrukną ł zadziornie Bukowy. - W takim razie ró bcie, co chcecie, tylko nie zabierajcie mi czasu. Bukowy cofną ł się o pó ł kroku, jak gdyby chciał się lepiej przyjrzeć swemu rozmó wcy. Przymruż ył zaczepnie oczy. - Dzię kuje - powiedział z naciskiem. - Myś lał em, ż e mi pan pomoż e. - Rzucił mu wzgardliwe spojrzenie i energicznym krokiem podszedł do drzwi, lecz w tej samej chwili drugie boczne drzwi uchylił y się nagle, a w nich staną ł mł ody mę ż czyzna. Ję drek obejrzał się instynktownie. Chwilę patrzyli na siebie. Nagle tamten unió sł rę ce gestem radosnego przywitania i zawoł ał wesoł o: - Ję drek! Chł opie, ską dż eś się tu zjawił? Bukowy poznał go. Kilka bł yskawicznych skojarzeń: Kasprowy, wiosna, sł oń ce, szaleń cze zjazdy, dansing w " Empire", opalone twarze. A potem wspó lna wycieczka na Pyszną, Bł yszcz, Kamienistą, Jarzę bcy, zjazd przez Cielę ce Tań ce... Tak, to przecież Antek Wichniewicz, mł ody inż ynier z Krakowa. Już był w jego ramionach, już ś ciskali się mocno, serdecznie, aż do utraty tchu. Chaotyczna wymiana pierwszych wiadomoś ci, radosne podniecenie nieoczekiwanego spotkania... Naraz Wichniewicz odsuną ł się od niego, ogarną ł roześ mianymi oczami i parskną ł: - Ję drek, wyglą dasz, jakbyś wró cił z pogrzebu. Czł owieku, co z tobą? - Jak cię widzą, tak cię piszą - zaż artował Bukowy i posł ał urzę dnikowi znaczą ce spojrzenie. Wichniewicz nie zrozumiał tego przytyku. Zwró cił się do urzę dnika: - Panie majorze, nawet pan nie ma poję cia, z kim pan rozmawiał - wskazał na Bukowego. - To przecież Ję drek Bukowy, mistrz Polski w konkurencjach zjazdowych i najmorowszy chł op pod sł oń cem. Twarz majora wydł uż ył a się nagle, jego oczy zaokrą glił y się. Chrzą kną ł niepewnie i rzucił wymijają co: - Ze gó ral, to się domyś lił em, bo strasznie zadziorny. - Gó ral - wykrzykiwał radoś nie Antek Wichniewicz - i do tego fantastyczny narciarz, wspaniał y taternik i w ogó le klasa. Mó wię panu, z nieba nam spadł. Tacy ludzie bę dą nam teraz potrzebni.
Minę ł y dwa tygodnie. Wichniewicz znalazł się na ulicy Uri. Był a to zaciszna, stara uliczka na Gó rze Zamkowej w Budzie, z dwó ch stron cią gnę ł y się peł ne dziwnego nastroju, pię kne renesansowe kamieniczki. Szedł gł ę boko zamyś lony. Spieszył się na odprawę do swego szefa, puł kownika Obertyń skiego. Zatrzymał się przed bogato rzeź bionymi, ukrytymi w renesansowym portalu drzwiami. Zakoł atał starą koł atką. Wkró tce drzwi otworzył mu mł ody czł owiek, przypominają cy z wyglą du i postawy oficera. - Cześ ć, Roman - przywitał go Wichniewicz. - Cześ ć. Pospiesz się. Wszyscy na ciebie czekają. Wichniewicz skiną ł mu gł ową, zerkną ł przelotnie na zegarek. - Dziesię ć po dziewią tej... Ale mnie stary objedzie. Skierował się do widnieją cych w koń cu korytarza drzwi. Pchną ł je. Kilku siedzą cych wokó ł stoł u mę ż czyzn zwró cił o ku niemu twarze. Obertyń ski, szczupł y, wysoki mę ż czyzna o siwieją cych skroniach, zmarszczył czoł o. - Przepraszam, panie puł kowniku - rzucił Wichniewicz. - Zał atwiał em z Hajosem pewną waż ną sprawę... - Wiem - przerwał mu spokojnie puł kownik. - Proszę siadać... Wię c moż emy zaczą ć - zwró cił się do siedzą cych wokó ł stoł u mę ż czyzn. Wś ró d nich Wichniewicz zobaczył zastę pcę Obertyń skiego - majora Smygę, Fakulskiego - urzę dnika konsulatu do specjalnych poruczeń, Dederkiewicza z komitetu. Obertyń ski podszedł do rozwieszonej na ś cianie mapy. Rozejrzał się po obecnych i zaczą ł cicho, lecz dobitnie, jak dowó dca na odprawie: - Chciał em panom zakomunikować, ż e wczoraj otrzymaliś my instrukcje od generał a Sikorskiego z Paryż a... - jeszcze raz powió dł spojrzeniem po obecnych, jak gdyby chciał sprawdzić, jakie wraż enie zrobił a na nich ta wiadomoś ć. Potem cią gną ł niskim, pię knym gł osem: - Ja osobiś cie otrzymał em polecenie zorganizowania przerzutu ludzi z Wę gier do Francji. Wedł ug pobież nych obliczeń, granicę przekroczył o okoł o dziesię ciu tysię cy Polakó w, z tego wedł ug naszych informacji siedemdziesią t procent stanowią ż oł nierze lub ludzie zdolni do sł uż by wojskowej. Chodzi nam o to, ż eby tych ludzi w jak najkró tszym czasie przerzucić do Francji. Puł kownik odwró cił się do mapy i energicznie przejechał dł onią po poł udniowej czę ś ci Wę gier. - Proszę uważ ać. Wedł ug moich zał oż eń powinniś my przerzucić ludzi do Jugosł awii, a stamtą d transportować ich statkami do Marsylii. Na granicy jugosł owiań skiej mamy kilka cywilnych obozó w uchodź có w, na przykł ad w Nagykanyizsy i w Baresu. W tych obozach najł atwiej bę dzie zorganizować punkty przerzutowe. Organizację przerzutó w przez granicę jugosł owiań ską powierzam majorowi Smydze. Smyga wyprostował się po ż oł niersku. - Tak jest, panie puł kowniku. - Dodam panu jeszcze kilku ludzi - dorzucił Obertyń ski. - Z Wę grami dojdziemy ł atwo do porozumienia. Gorzej bę dzie z Serbami, ale tę sprawę zał atwią nasi ludzie w Belgradzie. W tyra momencie Fakulski, mał y drobny mę ż czyzna, ubrany z wyszukaną elegancją, unió sł rę kę. - Czy mogę coś dorzucić? - Proszę - skiną ł gł ową Obertyń ski. - Jeż eli chodzi o przerzut do Francji, jest jeszcze inna droga. Na wł asną rę kę nawią zaliś my kontakt z Wł ochami. Wł osi zgodzili się przepuszczać przez swe terytorium naszych ludzi poniż ej lat osiemnastu i powyż ej czterdziestu. - To ś wietnie - uś miechną ł się Obertyń ski - ale wię kszoś ć uchodź có w to przecież ludzie w granicach tych lat. - Bę dziemy im doprawiać wą sy - zaż artował Dederkiewicz. - Albo odmł adzać. Obertyń ski skarcił go surowym spojrzeniem. - Panowie, teraz nie pora na ż arty. Wichniewicz wstał unoszą c rę kę. - Panie puł kowniku, jest jeszcze jedna sprawa, - Proszę - skiną ł nań Obertyń ski. - Jak panu wiadomo, już teraz uciekają ludzie z Polski na Wę gry. Wczoraj na przykł ad przyszł o pię ciu gó rali z Zakopanego. - Wiem... - Jestem pewny, ż e ten ruch bę dzie się stale nasilał. Chodzi wię c o to, ż eby tym ludziom ró wnież uł atwić przejś cie. - Dzię kuję - przerwał mu Obertyń ski. - Wł aś nie o tym chcę teraz mó wić. Mamy doś ć dokł adne informacje z kraju, ż e ze stref granicznych, zwł aszcza z rejonu Ż ywca, Podhala i Nowego Są cza, ludzie masowo zaczynają uciekać przez Sł owację na Wę gry. Pró cz tego w kraju został o sporo oficeró w i podoficeró w, któ rym udał o się zwiać z niewoli. Jest ró wnież duż a liczba ogromnie nam potrzebnych fachowcó w, zwł aszcza z przemysł u lotniczego i zbrojeniowego. Ludziom tym należ y uł atwić ucieczkę i przejś cie. Sprawy techniczne rozpracujemy w najbliż szych dniach. - Zamilkł na chwilę, potem rzucił Wichniewiczowi przyjazne spojrzenie. - A organizację przerzutó w z kraju powierzam panu, panie Wichniewicz. Wichniewicz odwzajemnił się uś miechem. - Dzię kuję, panie puł kowniku.
Panie Ję drku, có ż to za przedpotopowe ubranie wisi w tej szafie? - zwró cił się Woryń ski do Bukowego. Ję drek golił się przed lustrem. Teraz zerkną ł w stronę otwartej szafy i uś miechną ł się niemal tkliwie. - A to dziwna historia. Poż yczył a mi je jedna ś liczna Wę gierka, kiedy zwiał em z transportu. - To nie mó gł jej pan oddać? - Wł aś nie, w tym cał y sę k. Miał em jej adres na kartce i, cholerny ś wiat, zgubił em. A szkoda, bo dziewczyna był a pierwsza klasa... - Zwró cił ku lustru namydloną twarz i przejechał maszynką, pozostawiają c na policzku ciemny pas opalonej skó ry. - I strasznie mi gł upio, bo jeszcze pomyś li, ż e zabrał em ubranie jej dziadka i zwiał em. - Gł upia historia - powiedział Woryń ski. Był to mł ody student Politechniki Lwowskiej. Miał jasne wł osy, twarz szesnastoletniego chł opca i uś miech niewinnej dziewczyny. Teraz w poś piechu pakował walizkę. Wrzucał do niej z szafy swoje rzeczy i Ubijał kolanem. - Gł upia historia - powtó rzył Ję drek. - Już dwa razy jeź dził em w to miejsce i w ż aden sposó b nie mogł em znaleź ć tego domu. To gdzieś daleko na przedmieś ciu, ś wiat zabity deskami. Chciał em nawet dać ogł oszenie do gazety... - Za bardzo się pan tym przejmuje. - Woryń ski dopchną ł kolanem gó rę chaotycznie rzuconych rzeczy i z wysił kiem zamykał walizkę. - A pan - zerkną ł w jego stronę Bukowy - jutro już bę dzie we Wł oszech, w Trieś cie albo Mediolanie... - Tak - potwierdził skwapliwie mł odzieniec. - Widział pan mó j paszport? Wedł ug paszportu mam w tej chwili siedemnaś cie lat. - Ma pan szczę ś cie, bo na wię cej pan nie wyglą da. Mam nadzieję, ż e skrobnie pan jaką kartkę z Riwiery albo z Turynu. - Musowo. - Tylko nie wiadomo, czy pan mnie tutaj zastanie. - Pan też do Francji? - Jeszcze nie wiem. Czekam... jestem do dyspozycji tych z gó ry - przymruż ył porozumiewawczo oko i zaczą ł myć twarz w stoją cej na krześ le miednicy. - Szkoda, ż e pan ze mną nie jedzie - powiedział z odcieniem ż alu Woryń ski. - Dobrze nam tu był o, zż yliś my się ze sobą. Od dwó ch tygodni mieszkali we wspó lnym pokoju, w obozie cywilnym w Hidegkut pod Budapesztem. Uchodź có w umieszczono w prywatnych kwaterach. Wę grzy byli dla nich niezwykle serdeczni i goś cinni. Niejeden wieczó r spę dzili z gospodarzami przy suto zastawionym stole i niejeden gą siorek wina wysą czyli, gawę dzą c do pó ź nej nocy. Po spotkaniu z Wichniewiczem w konsulacie Bukowy otrzymał papiery cywilnego uchodź cy, umieszczono go niedaleko Budapesztu i polecono, by czekał na dalsze dyspozycje. Wichniewicz dał mu do zrozumienia, ż e w najbliż szej przyszł oś ci wykorzystają go do nawią zania ł ą cznoś ci z krajem. - Był o nam morowo, panie Krzysiu - podją ł Bukowy rozmowę. - Chę tnie bym z panem sypną ł się do Wł och. Był em dwa razy w Cortinie na zawodach... ale to gó ry. Warto by zobaczyć Turyn, Genuę... a potem Francję. - Czy ja wiem... - rzucił w zamyś leniu student. - Czy to warto tak się wł ó czyć? Jedni uważ ają, ż e to wycieczka krajoznawcza, inni traktują to jako przygodę. A ja panu powiem, ż e najchę tniej wró cił bym do kraju. Mię dzy swoimi zawsze najlepiej. - Zabrał z porę czy ł ó ż ka tani pł aszcz z lichego drelichu, zarzucił go na ramię i podszedł do Ję drka. - No to... cześ ć, panie Ję drku. Ję drek dł uż ej przytrzymał jego dł oń. - Cześ ć... Dobrze pan powiedział. Najlepiej wś ró d swoich... - Uś cisną ł go, klepną ł w ramię. - Zł am kark, stary... I pisz. Spojrzeli sobie w oczy, twardo, po mę sku. Student chwycił walizkę. Wyszedł. Bukowy stał jeszcze chwilę wpatrzony w nie domknię te drzwi. Ogarnę ł o go dziwne uczucie... Ktoś odjeż dż a, ktoś rusza w nieznane. Nie wiadomo, co go czeka na tej drodze. Nie wiadomo, czy znowu ich drogi skrzyż ują się... Z zadumy wyrwał y go czyjeś kroki w sieni. Po chwili w progu zjawił a się Marysia, mł oda, wesoł a i peł na temperamentu dziewczyna. Przebywał a w Hidegkut z polecenia i na rozkaz majora Smygi. - Panie Ję drku - zawoł ał a zdyszana - galopem! Telefon do pana w kancelarii. - Od kogo? - Nie mam poję cia. Niechż e pan się ruszy! Nie bę dą na pana czekać. - Zł apał a go za rę kaw i pocią gnę ł a stanowczo. Bukowy ruszył, zrazu wolno, potem puś cił się biegiem. Gdy wpadł do kancelarii obozu i podją ł sł uchawkę, usł yszał gł os Wichniewicza: - To ty, Ję drek? Ł ap taksó wkę i przyjeż dż aj do Pesztu. Czekam w " Astorii". - A co się stał o? - zapytał zdumiony. - Przyjeż dż aj. Wszystkiego dowiesz się na miejscu.
*
Wichniewicz lubił kawiarnię w hotelu " Astoria". Urzą dzona w dawnym stylu - wygodne, wyś cieł ane fotele, stylowe stoliki, cię ż kie zasł ony - stwarzał y klimat solidnego, spokojnego dobrobytu. O tej porze był o jeszcze pusto. W ką cie wyż szy oficer wę gierski w mundurze bł yszczą cym od zł ota czytał w skupieniu gazetę. Naprzeciw siedział a starsza pani w eleganckim angielskim kostiumie. Z bł ogim uś miechem delektował a się filiż anką kawy. Obok dwie mł ode kobiety rozprawiał y o czymś z werwą, lecz przyciszonym gł osem.
|
|||
|