Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Pamięci Józefa Krzeptowskiego 1 страница



 

Adam Bahdaj

 

 

Trzecia granica

 

 

Pamię ci Jó zefa Krzeptowskiego

 


CZĘ Ś Ć PIERWSZA

ZBÓ JNICKA DROGA 1

 

- Uciekamy - powiedział Ję drek Bu­kowy do Mrowcy. Ten spojrzał na niego uważ niej. Przymruż ył oczy i mrukną ł jakby do siebie:

- Jak chcesz, ale ja nie ociekam. Nie ma gł u­pich.

Bukowy uś miechną ł się cierpko.

- Boisz się?

- Nie. Tylko nie mam ochoty siedzieć w pace.

- To bę dziesz siedział w obozie.

- Jeszcze nic nie wiadomo.

- Mó wił mi porucznik. - Ską d wie?

- Gadał z Wę grami... Z tym oficerem, co nas eskortuje.

- Jeszcze nic nie wiadomo - powiedział spo­kojnie Wł adek Mrowca. Opuś cił nogi poza plat­formę wagonu, przygarną ł do siebie gą siorek wi­na, pocią gną ł. Pił dł ugo. Wino spł ywał o mu po bro­dzie. Bukowy wzruszył ramionami. Usiadł obok Wł adka. Zapatrzył się.

Jechali przez wielką Nizinę Wę gierską. Wzdł uż toró w cią gnę ł y się spalone sł oń cem pola kukury­dziane. Dalej był o pastwisko, a na pastwisku w przesyconym ś wiatł em tumanie kurzu cią gnę ł o stado bydł a. Potem w kę pach zielonych drzew uka­zał a się osada; mał e gliniane domy stał y w poż o­dze zachodu. I znowu kukurydziane pola w szeleś ­cie suchych liś ci i sł onecznym pyle.

Bukowemu krajobraz ten wydał się obcy. Obca mu był a bezkresna, spalana ró wnina, obce pł as­kie, zacią gnię te mgł ą niebo, nawet wsie wył a­niają ce się z kę p drzew, tchnę ł y dziwną obcoś cią. Zatę sknił nagle za gó rami. Przymkną ł oczy. Po­czuł oż ywczy powiew idą cy od regli, zapach smre­kó w, usł yszał szum potoku i zobaczył swó j dom stoją cy wś ró d soczystych jesionó w, w zielonej ra­mie ł ą k.

- Uciekam - wyszeptał.

- Co mó wisz? - usł yszał wesoł y gł os Wł adka. Ockną ł się. Wł adek podał mu gą siorek. - Coś taki struty? Ź le ci? Madziary witają nas jak swoich. Wino dają, winogrona, morele... Wnet dziewczę ta bę dą przyprowadzać - zaż artował.

Ję drek odsuną ł gą siorek. Powiedział sucho:

- Porucznik mó wił, ż e nas internują. Osobno oficeró w, osobno ż oł nierzy. Ż oł nierze bę dą musieli pracować. Nas wiozą do Komarom.

- Ską d wiesz?

- Co się tak gł upio pytasz? - ż achną ł się zniecierpliwiony. - Ten madziarski oficer dobrze wie, doką d nas wiezie. Podobno jest tam twierdza, a w murach cholernie wilgotno... Mnie tam nie zo­baczą. Szkoda gadać.

- Ej, Ję druś, Ję druś... - zaś miał się Wł adek. - Nie zobaczą cię w Komarom, ale wylą dujesz za kratkami. Capną cię ż andarmi i tyle.

- Mnie nie tak ł atwo capną ć.

- Nie kozakuj. Mó wię ci, lepiej przeczekać. Zo­baczymy, co i jak, a potem moż na bę dzie wyry­wać.

- Nie - wyszeptał z uporem. - Ja do tej twierdzy nie pojadę.

 

*

 

Zbliż ali się do Budapesztu. Spoza kę p, drzew, na tle bledną cego nieba widać był o przedmiejskie domy w rozsypce, a nad nimi groty wież koś ciel­nych i brył y wyż szych budynkó w. Bukowy wyją ł ze swego tornistra zmianę bielizny, rę cznik, my­dł o, szczotkę do zę bó w. Zapakował je do torby po masce gazowej. Był zdecydowany, ż e wł aś nie tu­taj ucieknie. Kiedy zapinał torbę, usł yszał za so­bą gł os Mrowcy.

- Zbierasz się?

- Jak widzisz - odparł spokojnie.

- Ryzykujesz?

- Taki już jestem.

- Powiedział eś porucznikowi?

- Nikomu nie mó wił em... tylko tobie.

- W mundurze capną cię od razu.

- Postaram się o cywilne ubranie.

- I co bę dziesz robił?

- Nad tym się nie zastanawiał em.

- Kozak z ciebie. - Wł adek pokrę cił z uzna­niem gł ową.

Bukowy odwró cił się, spojrzał mu w oczy.

- A ty?

- Ja?... Mó wił em ci, ż e poczekam. Teraz jeszcze nie warto.

- Myś lał em, ż e brykniesz ze mną. Wł adek poł oż ył dł oń na ramieniu Bukowego. -

- Trzymaj się, Ję drek.

- Trzymaj się.

Podszedł do drzwi wagonu. W drzwiach był o tł oczno. Ż oł nierze, jak gdyby rozochoceni wido­kiem wielkiej stolicy, zaczę li ś piewać: " Wojenko, wojenko, có ż eś ty za pani... " Bukowy uś miech­ną ł się cierpko i ż ał oś nie. Draż nił a go ta piosenka. Oczyma wyobraź ni zobaczył granicę wę gierską, gdzie po szesnastu dniach walk i cią gł ego cofania się skł adali broń. Widział czarne czaka wę gierskich ż andarmó w z pę kami kogucich pió r i tę pe, poz­bawione wyrazu spojrzenia. Potem przypomniał sobie moment, kiedy odł ą czył się na chwilę od oddział u; uklę kną ł po polskiej stronie graniczne­go sł upka, spod darni wyrwał palcami wilgotną, kamienistą ziemię. Zgarną ł ją w chusteczkę... Te­raz poczuł jej cię ż ar na piersi pod ż oł nierską bluzą. Grudy ojczystej ziemi... Po co to uczynił? Nie wiedział. Nie wiedział ró wnież, czy kiedyś rzuci tę garstkę ziemi pod przyzbę swojego domu. Wtedy był sł oneczny poranek, grzbiety gó r wył a­niał y się z mgieł, a doł em szumiał ukryty w bu­czynie potok. Szli w milczeniu, z wargami zaciś ­nię tymi bó lem, z oczami utkwionymi w ziemi i kolejno skł adali broń na rozł oż onej na trawie plandece.

Tylko jeden Tadek Opiela nie zł oż ył broni. Bu­kowy - jak na zdartej taś mie filmowej - zoba­czył teraz jego stę ż ał ą z bó lu twarz, zacię te usta, nabiegł e smutkiem oczy. Starszy strzelec Opiela, karabinowy z erkaemó w, ś ciskał w dł oni mausera i z trwoż nym niedowierzaniem patrzył na towarzyszy, a kiedy przyszł o rzucić karabin, z je­go piersi wyrwał się nieludzki skowyt. Zawró cił nagle. Tł umią c pł acz, ł kają c tylko ję kliwie, dł ugo biegł wzdł uż szeregu osł upiał ych ż oł nierzy, a po­tem znikną ł nagle w gą szczu smreczyny, po pol­skiej stronie granicy.

To był o trzy dni temu. Teraz zbliż ali się do Budapesztu. Już w dali widać rampę towarowego dworca, a na peronie wpatrzonych w ich stronę ludzi. Pocią g wtoczył się wolno na podmiejską stację. Ż oł nierze wyskakiwali z wagonó w. Buko­wy został jeszcze chwilę na miejscu. Nie mó gł poją ć, co się wokó ł niego dzieje. Zrobił o się tł ocz­no. Wę grzy ruszyli ł awą ku wagonom. Kobiety biegł y z kwiatami, z koszyczkami peł nymi owo­có w, mę ż czyź ni trzymali się nieco z tył u. Nieś li gą siorki wina, paczki z jedzeniem. Mł oda dziewczyna z opaską Czerwonego Krzyż a na ramieniu dź wigał a kufle z pienią cym się piwem. Starszy mę ż czyzna w sł omkowym kapeluszu unió sł do gó ­ry rę kę, drż ą cym gł osem starał się przekrzyczeć wrzą cy tł um.

- Jeś ce Polska ne zginę ł a! Polak, Wenger dwa bratanki! Nech ż yje! - woł ał ł amaną polszczyz­ną. Za nim staruszka w czarnej sukni zakrywał a oczy, chcą c powstrzymać pł yną ce ł zy.

Bukowy rozejrzał się bacznie. W gł ę bi peronu, pod budynkami magazynó w zobaczył czarne czaka z kogucimi pió rami. Ż andarmi stali spokojnie; spod nasunię tych na oczy czapek obserwowali kł ę bią cy się tł um.

" Obstawili dworzec" - pomyś lał. Zrozumiał jednak, ż e na lepszą sytuację nie moż e liczyć. Za­rzucił wię c torbę na ramię i wolno zsuną ł się z plat­formy wagonu. Przemykał się wzdł uż pocią gu. Przed ostatnim wagonem chciał przejś ć na drugą stronę pocią gu, lecz nagle stara kobieta w czerni zagrodził a mu drogę.

- Fiam - powiedział a po wę giersku - kis fiacskam... - W gł osie jej był o tyle tkliwoś ci i ż a­lu, ż e chociaż nie rozumiał, co mó wi, zatrzymał się gwał townie. Ona chwilę patrzał a na niego peł ny­mi ł ez oczyma, nagle uniosł a sę katą rę kę i niemal matczynym ruchem pogł askał a go po twarzy.

Spojrzał w jej oczy wtopione w szare bruzdy zmię tej twarzy i nagle powiał o zapachem rodzin­nego domu. Ujrzał matkę stoją cą na progu, ska­mieniał ą i peł ną troski. I wtedy coś go chwycił o za gardł o. Chciał powiedzieć choć by sł owo, ale gł os zamarł mu w piersi. Chwycił tylko kobietę za kruche ramiona, przygarną ł do siebie. I naraz zrobił o mu się ciepł o. Poczuł, ż e wszystko w nim taje. Tulił ją jeszcze chwilę, lecz wnet pomyś lał, ż e trzeba uciekać.

Cofną ł się. Odszedł bez sł owa. Pod zł ą czami wagonó w przepeł zną ł na drugą stronę. Zobaczył przed sobą pusty tor, dalej nasyp, a pod nasypem starą, walą cą się szopę. Jeszcze raz spojrzał za siebie. Nikt go nie zauważ ył. Przebiegł wię c kilka krokó w i zsuną ł się zrę cznie z nasypu. Chciał ukryć się za szopą, lecz. w tym momencie spoza wę gł a wył onił się mł ody mę ż czyzna. Na widok polskiego munduru jego twarz rozpromienił uś ­miech.

- Polak! Lengyel katona! - zawoł ał gromko. Nie zwracają c uwagi na zakł opotanie Bukowego, ruszył z wycią gnię tym przed siebie gą siorkiem. - Dobre, madziarskie wino! - powiedział za­chwycony tym nieoczekiwanym spotkaniem. - Napij się, bracie!

Mó wił nieź le po polsku, wię c Bukowy zatrzy­mał się zdumiony. Wę gier, spostrzegł szy jego za­kł opotanie, wyjaś nił rzeczowo:

- Ja pol Wenger, pol Polak. Moja mama z Kros­no... Maria Stokowska... Ja był u dziadek w Kros­no. Pij, brat! Dobre, madziarskie wino...

Chciał mu podać gą siorek, lecz Bukowy cofną ł się.

- Nie mogę. Uciekam.

- Czł owiek. A na co ty uciekał? My przyja­ciel... Wenger Polak dwa bratanki...

- I do szabli, i do szklanki - dokoń czył za nie­go Bukowy i nagle roześ miał się.

- I do szklanki - hukną ł rozbawiony Wę gier. Znowu unió sł gą siorek, jak gdyby chciał napoić Bukowego, lecz ten powstrzymał go stanowczym ruchem.

- Ty, moż e mó gł byś mi dać stare cywilne Ubranie?

- Mogę... Dlaczego nie... Tylko napij się z Geza dobre, madziarskie wino.

Tym razem Bukowy ustą pił. Chwycił gą siorek w dł onie, ustami przywarł do szyjki, przechylił i pocią gną ł tak mocno, ż e aż mu zabulgotał o w gardle. Pił dł ugo i ł apczywie, a kiedy przestał, oddał gą siorek Gezie.

- Teraz ty pij - rozkazał.

Wę gier pocią gną ł z gą siorka. Potem wierzchem dł oni wytarł usta. Bukowy roześ miał się gł oś no.

- To zał atwione. Gdzie masz to ubranie?

- Co tak spieszno? Mamy czas... Najpierw idzie­my na dobra madziarska kolacja... na csirke paprikas, na gulyas... Madziarska kuchnia dobra... a ty gł odny...

Bukowy czuł, ż e w jego ż ył ach rozchodzi się ciepł o. Zrobił o mu się nagle lekko i wesoł o. Trą ­cił Gezę w ramię.

- Coś ty taki goś cinny? Nie znasz mnie.

- Nie gadaj... Ty lengyel katona. Ja pol Po­lak... Moja matka...

- Dobra... już wiem - przerwał mu Bukowy. - Ale najpierw pó jdziemy po ubranie.

- Najpierw dobra madziarska kolacja... Cigany zene... - zrobił taki ruch, jakby pocią gną ł smycz­kiem po strunach. - Lubisz cygań ska kapela?

- Ech, ty - roześ miał się Bukowy. - Niech ci bę dzie, ale jak mnie zł apią, to...

- Nie zlapiom, nie zlapiom - zaś miał się Geza. Chwycił Bukowego pod ramię i pocią gną ł w stronę ulicy.

 


 

Nie pamię tał, jak dł ugo siedzieli w tej knajpie. Wiedział jednak, ż e musi stą d uciekać.

Noc... Dokoł a rozpalone winem, spocone twa­rze i pał ają ce ogniem oczy. Na stacji gwizdał a lokomotywa, a tu, pod zwisami gał ę zi, dzwonił y cygań skie cymbał y. I nagle nad sobą ujrzał skrzyp­ka. Cygan miał twarz hinduskiego boż ka, a oczy zamyś lonego Buddy. Smyk w jego ciemnej dł oni latał jak bł ysk na rozkoł ysanej wodzie. Bukowy siedział zasę piony. Widział przed sobą stó ł z za­lanym winem obrusem i peł no szkł a, poł yskują ce­go ognikami ś wietlnych refleksó w. Sł yszał chrypliwy gł os pijanego Gezy.

- Nie martw się, brat... Za dwa miesią ce Hitler kaput... Francuzy, Anglicy z wami... Linia Magi­nota... Duż e bombowce...

- Z nami - roześ miał się szyderczo Bukowy.

- A gdzie byli, jak myś my się bili? Na co cze­kali? Na co?

Geza spojrzał zdziwiony, jakby nie zrozumiał, o co mu chodzi. Bukowy walną ł pię ś cią w stó ł:

- A nas zostawili samych. - Wtem zł apał Gezę za ramię i przycią gną ł do siebie. - Widział eś kie­dyś natarcie czoł gó w?

Ten uś miechną ł się gł upkowato.

- Ja?... Czoł gi? Czł owiek, skond ja widział na­tarcie - czoł gi?

- No to posł uchaj - powiedział twardo. Za­milkł na chwilę. Ludzie, któ rzy siedzieli przy sto­le, chociaż nie zrozumieli, co mó wi, wpatrywali się z uwagą. Bukowy zacisną ł wargi. Przygarną ł do siebie szklankę wina. Wypił. Potem postawił szklankę z ł oskotem. - Najpierw - cisza, zupeł na cisza, jakby ziemia zamarł a. Potem ziemia zaczyna drż eć. Nic nie widzisz, tylko ziemia drż y. A potem nadlatują sztukasy. Pikują. - Peł nym wyrazu gestem rę ki zobrazował swe opowiadanie.

Zwiii... zwiii... zwiii... Ziemia drż y i ję czy niebo. A ludzi zupeł nie paraliż uje. Ś ciskasz karabin i nie wiesz, co robić. Najchę tniej wkopał byś się w zie­mię... po uszy... jak kret... A ziemia drż y coraz mocniej. Patrzysz przed siebie. Już się toczą w ku­rzu... z ogromnym hukiem. Już plują ogniem. Czu­jesz, ż e wali się na ciebie ż elazo i ogień. A ty... jak robak przylepiony do ziemi... mał y i bezsilny...

- Nagle urwał, potoczył po ludziach spojrzeniem i zakrył dł oń mi oczy. - Czł owieku, kto by to wy­trzymał?

Nastał a chwila ciszy. Ludzie spoglą dali po sobie, jak gdyby chcieli zapytać - co się stał o. Ktoś z boku zagadną ł: " Co on mó wi? O czym opowia­da? " Geza unió sł palec do ust gestem nakazują ­cym milczenie. Potem napeł nił szklankę winem. Podsuną ł ją Bukowemu.

- Napij się, brat! Nic na to nie poradzisz. Bukowy oderwał dł onie od twarzy. Odsuną ł szklankę. W jego oczach pojawił się ż ywszy bł ysk.

- A byli tacy, co wytrzymali! - powiedział jak gdyby do siebie. - Tadek Opię ł a ze Starego Są cza... karabinowy... To był kozak! Miał zimną krew. Podpuszczał czoł gi na pię ć dziesią t metró w i grzał do nich z cekaemu.

Geza unió sł rę ce gestem niedowierzania.

- Do czoł ga z cekaemu?...

Bukowy pokiwał gł ową. Naraz ż achną ł się gnie­wnie i znowu walną ł pię ś cią w stó ł.

- Ale co to pomogł o? Trafił jeden... drugi... a inne szł y na nas. Potem w lasach był o już ina­czej. To oni nas się bali, a nie my ich. Bo nocą szliś my na bagnety. Gdyby był y tylko noce... Ale potem nadchodził y dni...

Geza obją ł go mocno ramieniem.

- Nie martw się, brat! Nic ci to nie pomoż e. Ludzie klepali go po ramionach. Wykrzykiwali przyjaź nie:

- Dzielny polski ż oł nierz!

- Jeszcze wojna nie przegrana!

- Polak Wę gier dwa bratanki!

- Jó zef Bem! Generał Dembiń ski! Stefan Ba­tory!

Ktoś przywoł ał Cygana. Ten kocimi ruchami suną ł ku stoł owi. Siwy, tę gi mę ż czyzna o oczach jak rozż arzone wę gle zaintonował czardasza. Cy­gan w mig podchwycił nutę. Smyk zamigotał po­ł yskliwie, zadzwonił y cymbał y, zahuczał y basetle...

Ktoś odsuną ł są siednie stoliki. Mł oda kobieta w kwiecistej sukni jak jasna smuga wypł ynę ł a nagle ze strefy cienia. Ruchy jej był y mię kkie, peł ne powabu. Zaczę ł a tań czyć. Siwy Madziar ują ł jej kibić. Ruszyli zrazu wolno, rytmicznie, potem coraz szybciej. Zdawał o się, ż e jasna suknia pł ynie wś ró d stolikó w w mż ą cym z lampionó w ś wietle niby trzepocą cy motyl. I nagle w oczach Ję drka Bukowego wszystko stał o się barwnym ruchem, korowodem podporzą dkowanym rytmowi muzyki: ogorzał e twarze mę ż czyzn, rozpalone oczy, zalotne uś miechy kobiet, pę cznieją ce w ga­ł ę ziach lampiony, szkł o... wszystko zawirował o mu w gł owie. Zdawał o mu się, ż e pł ynie w tym poto­ku ś wiateł, barw i cieni, unosi się, staje się nieważ ki.

Wł aś nie wtedy w jasnym prostoką cie drzwi bu­fetu zjawił się ż andarm. Bł ysnę ł y kogucie pió ra, a rtę ciowe pę cherzyki ś wiatł a potoczył y się po os­trzu nasadzonego na karabin bagnetu. Twarz ż an­darma tonę ł a w cieniu czaka.

Bukowy zastygł w oczekiwaniu. Był pewny, ż e ż andarm podejdzie do niego, lecz ten jeszcze go nie spostrzegł. Rozglą dał się Wś ró d tań czą cych bliż ej par. Ję drek zerkną ł w bok. Gezy nie był o przy stole. Podnió sł się wię c wolno i krok za kro­kiem cofał się w stronę drzwi. Wtedy dopiero ż andarm zahaczył go bystrym spojrzeniem. Unió sł gwał townie rę kę, jakby go chciał zatrzymać, a gdy Ję drek nie usł uchał rozkazu, ruszył w jego stronę. Bukowy nie czekał dł uż ej. Odwró cił się, kilkoma susami znalazł się w strefie cienia. Dalej był y wielkie pnie drzew, a za nimi wysoki mur. Zawa­hał się, lecz po uł amku sekundy zrozumiał, ż e to jedyna droga ucieczki. Rozpę dził się. Skoczył... koń cami palcó w uchwycił krawę dź muru. Na chwi­lę zawisną ł cał ym cię ż arem ciał a, lecz wnet, jak na gó rskiej wspinaczce, podcią gną ł się, wsparł kolanami i z ogromnym wysił kiem wspią ł się na mur.

W tym momencie wś ró d pni zobaczył sylwetkę ż andarma. Biegł w stronę muru woł ają c coś po wę giersku, a za nim pę dzili mę ż czyź ni. Kapela już nie grał a. Ję drek zeskoczył z muru. Znalazł się w niewielkim warzywnym ogró dku. Z prawej miał dom z oś wietlonymi oknami, z lewej starą szopę. Na ł ań cuchu szarpał się zajadle pies. Jakaś kobieta krzyczał a w oknie. Nie był o czasu na rozważ ania. Bukowy pomkną ł przez zagony wprost ku szopie. Pies rzucił się na niego, lecz jeden mocny kopniak osadził go i uspokoił. Bukowy mi­ną ł szopę. Przed sobą, wś ró d drzew, zobaczył furt­kę. Pchną ł ją. Nie ustą pił a. Cofną ł się. Nabrał roz­pę du. Był a niż sza od muru, wię c przesadził ją jednym zrywem, a gdy opuś cił się na drugą stronę, znalazł się na ulicy.

Był a to wą ska podmiejska uliczka giną ca wś ró d ogrodó w. W dali migotał o nikł e ś wiatł o gazowej latami, a przez zasieki gał ę zi przebijał y od cza­su do czasu oś wietlone okna. Był o pusto... Sł y­szał tylko skowyt psa w ogrodzie, a dalej za mu­rem zmieszane, niewyraź ne gł osy biesiadnikó w. Ruszył w przeciwną stronę. Krok miał chwiejny i oddech cię ż ki. Wypite wino szumiał o mu w gł o­wie.

Gdy znalazł się w krę gu ś wiatł a, usł yszał czy­jeś kroki. Ktoś biegł. Cię ż kie, podkute buty wy­bijał y niespokojny rytm o pł yty chodnika. Buko­wy obejrzał się. Był pewny, ż e to ten sam ż an­darm. Pchną ł wię c pierwszą napotkaną furtkę. Wą ska ś cież ka zaprowadził a go do ukrytego w gą szczu krzewó w domu. Zobaczył przed sobą oszkloną, ciemną werandę. Miną ł ją i po chwili znalazł się w gę stwinie zaroś li. Ukrył się w cieniu. Widział przed sobą ciemną ś cianę domu. Tylko w mał ym okienku pł onę ł o ś wiatł o. Jasną smugą ciekł o na ś cież kę i rozproszone ginę ł o w plą taninie krzewó w.

Znowu był o zupeł nie cicho, po chwili znowu odezwał się tupot podkutych butó w. Bukowy wcisną ł się gł ę biej w krzaki. Nasł uchiwał. Bieg­ną cy czł owiek zatrzymał się. Zaskrzypiał y zawia­sy furtki i znowu zadudnił y cię ż kie kroki. Wnet na tle oś wietlonego okna ukazał o się czako ż an­darma. Ktoś uchylił okiennicę. Po chwili Bukowy usł yszał niezrozumiał y dlań dialog; ż andarm pytał ostro, ukryta za okiennicą kobieta odpowiadał a nieś miał o, zdziwionym gł osem. Wiedział, ż e chodzi o niego. Czekał. Był już tak zmę czony, ż e zrezy­gnował z ucieczki.

Rozmowa urwał a się po chwili. Ż andarm zawró ­cił; przeszedł kilka krokó w i nagle bł ysną ł rę czną latarką. Snop ś wiatł a przecią ł mrok i wkró tce zgasł. Ż andarm oddalił się.

Kiedy jego kroki ucichł y, Bukowy wyszedł z krzakó w. Zbliż ył się ostroż nie do furtki. Wtem za wę gł em domu ujrzał starą kobietę w narzuco­nym na ramiona szalu. Drgną ł, zatrzymał się; ona wydał a kró tki, stł umiony okrzyk i cofnę ł a się gwał townie.

- Niech się pani nie boi - powiedział szeptem po polsku.

Nie zrozumiał a go. Cofnę ł a się jeszcze o pó ł kroku, wysunę ł a przed siebie rę kę, jakby się chcia­ł a bronić.

- Bitte... ruhe... - spró bował ł amaną niemczyz­ną. - Ich bin polnische Soldat.

- Lengyel katona - gestem bezradnego zdu­mienia zał amał a rę ce i zaraz dodał a nieporadną mową niemiecką: - Haben Sie aber Glü ck... Ungarische Gendarmerie... Wiessen Sie?

- Aber ja... - odparł uję ty jej mił ym gł osem. Był jednak tak wyczerpany i spojony, ż e zachwiał się. Kobieta podtrzymał a go ramieniem.

- Seine Zug weg... Daleko, daleko... – dodał a po wę giersku. - Ist sehr pó ź no... Mü ssen Sie schlafen.

Bukowy rozł oż ył bezradnie rę ce.

- Sehr gut schlafen, aber... gdzie? Kobieta pogroził a mu ż artobliwie.

- Sie trinken... Zu viel trinken.

Bukowy zł apał się za gł owę ruchem wyraż ają ­cym zupeł ną bezradnoś ć.

- Zu viel... mit ungarische Kameraden... Gł owa boli.

Kobieta roześ miał a się cicho.

- Boli... boli... - przedrzeź niał a go ż artobliwie. Naraz niemal matczynym ruchem uję ł a go pod ra­mię i pocią gnę ł a za sobą ku werandzie. - Koramen Sie... heute schlafen...

Tkwił jeszcze chwilę w miejscu, zdumiony tym nieoczekiwanym obrotem sprawy. Nie mó gł uwie­rzyć, ż e nagle wś ró d tej gł uchej nocy w niezna­nym mieś cie spotyka kogoś, kto bez zastrzeż eń udziela mu pomocy. Kobieta szarpnę ł a go energicz­niej.

- Kommen Sie... Pó ź no...

Ruszył za nią bez oporu. Przeszli przez ciemną werandę, przez przedpokó j i skierowali się ku wą s­kim i spadzistym schodom. Drewniane stopnie zatrzeszczał y cienko pod ich stopami, a kiedy zatrzymali się w ciasnej sionce, kobieta pchnę ł a drzwi, przekrę cił a kontakt. W gł ę bi, w nikł ym ś wietle zakurzonej ż aró wki ukazał o się poddasze, mał y pokoik oszalowany popę kanymi deskami i aż po sufit zawalony gratami. Kobieta uję ł a Buko­wego za rę kę, zaprowadził a go do wielkiej pluszo­wej kanapy, potem spod okna wycią gnę ł a koc.

- Schlafen Sie gut! - powiedział a mię kkim gł osem.

Bez sł owa zwalił się na kanapę. Był tak zmę czo­ny, ż e nie nakrył się kocem. W gł owie szumiał o mu wino, a ciał o wydał o mu się cię ż kie jak oł ó w.

Jeszcze chwilę widział nad sobą sylwetkę starej kobiety. Potem wszystko runę ł o w mię kką, bez­denną ciemnoś ć.

 


 

Kiedy się ockną ł, zdawał o mu się, ż e leż y w ką cie towarowego wagonu, a obok niego ś pi Wł adek Mrowca. Jadą już bardzo dł ugo przez spaloną sł oń cem Nizinę Wę gierską... Nie wiadomo doką d i w jakim celu. Gł owę miał cię ż ką, usta spie­czone. Palił o go pragnienie.

- Wł adek, podaj manierkę - rzucił jak przez sen.

Nikt mu nie odpowiedział. Wtedy zerwał się. Przetarł oczy. Nad sobą zobaczył starą szafę, na szafie wypchaną, oskubaną przez mole sowę; dalej mał e zakurzone okno i gał ą zkę wpychają cą się na poddasze. Przypomniał sobie wczorajszy wie­czó r, Gezę, knajpę, ż andarma, ucieczkę i starą kobietę. Nagle roześ miał się, bo cał a sytuacja wy­dał a mu się nierzeczywista, jakby wymyś lona. Ś miał się dł ugo i zdrowo, lecz wnet ogarnę ł o go zakł opotanie. Tarł bezradnie zaroś nię ty policzek. Zastanawiał się, co ma dalej robić. Nie należ ał do ludzi, któ rzy się zbyt dł ugo wahają. Pchną ł ener­gicznie drzwi...



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.