Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział czternasty



 

Nikt nie wie, o czym dł ugo ze sobą rozmawiał y panie: Opolska i Borowska. Zamknę ł y się w pokoju ciotki Amelii w domu doktora, a kiedy stamtą d wyszł y, obie miał y czerwone oczy, a na ustach uś miech.

Triumf Irenki był wspaniał y: zjednoczył a wszystkie serca. Dom doktora był peł en gwaru, ś miechó w, gadaniny, pł aczó w, opowiadań, wzruszeń i mił oś ci. Ciotka Amelia promieniał a, jakby odmł odzona, mał y Jaś wylazł po drabinie zachwyceń aż do sió dmego nieba, obdarowany wspaniale ksią ż kami i zabawkami, któ rymi raduje się wiek cielę cy. Jeden doktor wał ę sał się, niemalż e przeraż ony, i był a taka chwila, ż e chciał uciec z wł asnego domu. Uradował się nieprzytomnie wszystkim tym, co się stał o: po swojemu, dziwacznym ję zykiem podzię kował Panu Bogu, ż e jego ukochana Irenka, ś licznie odziana, ś mieje się w gł os, niewypowiedzianie szczę ś liwa, i ze pani Borowska mogł a uś miechną ć się, spokojna. Stary samotnik i przezacny oryginał nastraszył się zgieł ku i towarzyskiego ż ycia. Z trwoż nym lę kiem patrzył na panią Opolską, przekonawszy się zaś, ze nie moż e jej zastrzelić, jak to groź nie zapowiadał, i ż e musi jej być wdzię czny za tych, któ rych kochał, uznał, ż e jako czł owiek niezwykł ej kultury, musi przez czas pobytu osoby tak wytwornej, jak pani Opolska, stać się ró wnie wytwornym, l to przeraż ał o go najbardziej. Uciec nie ma doką d, zresztą nie wypada, aby gospodarz uciekał, a goś ci zostawiał w rozterce.

- Kobieta do rzeczy, chociaż hrabini - rzekł sobie gł oś no - a Irenka ma zbrodniczą duszę.

Irenka bowiem, przedstawiają c go pani Opolskiej, mó wił a wzruszona:

- A to jest pan doktor Lipień, któ ry wł asnym sercem nakarmił by gł odnego… Ostatnia oddał by koszulę … Taki dobry, kochany…

I w bek. A on spł onił się jak ró ż a najbardziej purpurowa. Stał jak ż ak, niewypowiedzianie zawstydzony, i nie umiał wydusić z siebie ani jednego sł owa. Pani Opolska ś ciskał a jego rę ce i powtarzał a szeptem: „Niech pana Bó g nagrodzi… niech pana Bó g nagrodzi”… Chciał zapaś ć się pod ziemię z tego powodu, ż e on, filozof, któ remu sł uż ył o siedemdziesię ciu siedmiu szatanó w, poraż ony ł zami tej zwariowanej Irenki, stał jak koł ek z dę bowego drzewa. Musiał przyznać, ż e serce zaś piewał o w nim z wielkiej, najszczę ś liwszej radoś ci, ale co tam serce, kiedy nogi, chude, patykowate, gł upie nogi, odmó wił y mu posł uszeń stwa. Nie mó gł postą pić kroku, tylko stał w purpurze rumień ca, oszoł omiony, nieś miał y, peł en rozpaczy. Postanowił tedy naprawić zł e wraż enie. Staną ł przed lustrem w swoim gabinecie, spluną ł na nie i z groź nym mruknię ciem: „Przeklę te muchy! ” wytarł je chustką do nosa. Przyjrzał się sobie uważ nie i z litoś ciwym uś miechem, nakrapianym boleś cią, westchną ł:

- Tej gę bie nic już nie pomoż e. Stary but jest ró wnie przystojny…

Zakrzą tną ł się przeto, po raz pierwszy od niepamię tnych czasó w, aby przynajmniej ś wietnym strojem wzmó c wytwornoś ć swojej figury. Odnalazł krawat, czerwony i pł omienisty i przewią zał go tak przemyś lnie przez koł nierzyk, bardzo rogaty, ż e tylko Aleksander Macedoń ski mó gł by rozwikł ać uczyniony wę zeł cię ciem miecza. W krawat wraził zł otą szpilkę, kształ tu koń skiej podkowy, a tak wspaniał ej, ż e moż na nią był o okuć mał ego huculskiego konika. Koszulę wyszukał niebieską, w misterne biał e groszki, za czym ubranie wdział uroczyste, w któ rym pragną ł być pochowany. Mankiety przypią ł do koszuli biał e i od ś wię ta pł ó cienne i ozdobił je spinkami niebywał ej wspaniał oś ci i ogromu. Był y to talerze ze zł otej blachy, zaopatrzone w kó ł ka takie, jakie na potę ż nych przybijają bramach. Nieskoń czenie wytwornego stroju dopeł niał y kamasze, jaskrawozó ł te jak ludzka zawiś ć.

Tak strojny, oblekł twarz w powagę i poszedł peł nić rolę gospodarza przy wielkiej wieczerzy, obmyś lonej starannie na wzó r dworskich uczt. Wielkie ś wię to zbratania nie mogł o się odbyć bez wielkiej uczty, a hrabina nie mogł a - wedle roztropnego pomysł u doktora - obejś ć się bez lokaja. W tym celu wypoż yczył doktor chł opca do posł ug z zaprzyjaź nionej knajpy i dł ugo go pouczał, ż e palca nie należ y wsadzać do talerza z zupą nie dlatego, ż e zupa moż e być gorą ca, lecz ż e nie jest to w zwyczaju w wielkim ś wiecie. Znakomity lokaj w czarnym obleczeniu i w biał ych rę kawiczkach, któ re jeden starozakonny cał ym pokoleniom wypoż yczał do ś lubu, obiecał posł uszeń stwo i rozwagę.

Irenka ujrzawszy doktora aż zawył a z radoś ci:

- Boż e, jaki wujaszek jest ś liczny!

- Dziewczyno - rzekł doktor krwawym gł osem - jeś li mnie bę dziesz hań bić publicznie, zastrzelę ciebie, siebie i wszystkich.

- Irenka mó wi prawdę - szepnę ł a zachwyconym szeptem ciocia Amelia.

W tej chwili zł y wiatr powiał przez jej serce.

- Czy pan doktor przystroił się tak dla pani Opolskiej? - zapytał a gorzko.

- A panna Amelia myś lał a moż e, ż e do trumny?

- Niech pan odpuka, na Boga, niech pan doktor odpuka!

Na szczę ś cie weszł a pani Opolska pod rę kę z panią Borowską.

„Jeż eli - myś lał doktor - hrabini krzyknie przeraź liwie i ucieknie, podpalę dom i skoczę w ogień ”.

Pani Opolska spojrzał a jednak na niego wesoł ym wzrokiem i nieznacznie mrugnę ł a w stronę pani Borowskiej.

„Bę dę ż ył na hań bę ś wiata” - pomyś lał doktor wesoł o.

Wpadł w przedni humor i stał się przedziwnie rozmowny.

Ś wietny wytworniś usił ował i sł owom nadać polot i zł ocistą barwę. Widzą c, ze pani Opolska je niewiele, mó wił pię knie:

- Niech pani machnie tego ś ledzia. Zacna to jest ryba i ma smak niebywał y, a ze ją czasem czuć na dwie mile, to nie jej wina, lecz przede wszystkim cebuli.

- Nie mogę, panie doktorze, nie mogę! - ś miał a się pani Opolska. - Z moim ż oł ą dkiem nie jest zbyt dobrze.

- Pewnie jakiś konował wmó wił w panią chorobę. Niech się pani strzeż e ognia, zarazy i doktoró w.

- A jak by pan doktor mnie leczył? Pan doktor przepisuje podobno cudowne zabiegi i trzeba się ż egnać, modlić czy coś takiego.

- Poznaję jaszczurczy ję zyk tej oto dziewicy. Owszem! Mó gł bym panią wyleczyć. Niech pani weź mie codziennie o wschodzie sł oń ca kawał ek ananasa, dwie ostrygi i smaż one fioł ki. Proszę to razem pomieszać, dolać odrobinę esencji pachną cej, uż ywanej do skraplania wł osó w, trochę cynamonu i perskiego proszku.

- I wszystko to zjeś ć - ś miał a się pani Opolska.

- Zaraz, zaraz… Potem proszę dodać do tego laurowych kropli, proszkó w na bó le gł owy, wszystkich piguł ek, któ re pani ma w domu, zwiną ć razem i kazać wrzucić do zlewu, a uczyniwszy to, przeż egnać się naboż nie, gł oś no krzykną ć i zjeś ć pieczeń wieprzową z kapustą i kartoflami. Jeś li pani potem nie wyzdrowieje, to za trzy dni bę dzie pogrzeb. Myś lę jednak, ż e pani wyzdrowieje.

Pani Opolska ś miał a się w gł os. Był o jej niewypowiedzianie dobrze. Był a szczę ś liwa dlatego przede wszystkim, ż e wszyscy patrzyli na nią z mił oś cią. Pachniał ś ledź, jedynym napojem był a woda, mię so moż na był o rą bać katowskim toporem, a jej to nie draż nił o, ani nawet nie zwró cił a uwagi na tę goś cinną biedotę. Przed niewielu dniami był aby dostał a mdł oś ci i uciekł aby przeraż ona na widok lokaja, któ ry miał minę taką, jakby oderwał się od szubienicy. Teraz nie był aby stą d odeszł a za ż adne skarby, bo tu obok niej siedzi sł odka, wpatrzona w nią pani Borowska, siedzi Irenka, dziecko najukochań sze, jest Jaś, smyk wesoł y i ł adny, i ta ciotka Amelia, dobra, cicha, uś miechnię ta jak kwiat w jesieni. A ten doktor rozrzewnia ją, serdecznie ją rozrzewnia. Ma wraż enie, ze przez czarne, zł e morze dopł ynę ł a do jakiejś malutkiej wyspy szczę ś liwoś ci, gdzie jest pogoda wieczysta, a ludzie tacy jak dzieci. Ś mieją się, cieszą i radują, a przecież los bił w nich niemił osiernie, a przecież tej dobrej pani Borowskiej już czasem brakł o ł ez. Pani Opolska teraz czuł a, ż e jak ten mą dry lekarz pragnie podzielić się z nimi chociaż by ostatnią koszulą. Jakimś wielkim szczę ś ciem wywdzię czyć się im za to szczę ś cie, ż e na dnie serca odnalazł a uś miech spokojny, ł agodny i taki cudownie dobrotliwy jak uś miech jesiennego dnia. Nie mogł a utaić swoich myś li i nagle, kiedy cisza powiał a nad stoł em, powiedział a donoś nie:

- O, jacy wy jesteś cie dobrzy, jacy dobrzy!

Doktor podnió sł w gó rę palec.

- Pani myli się ł askawie - rzekł ponuro. - Moż e być, ż e są tu mię dzy nami ludzie dobrzy, ale są i zbrodniarze.

- Och, doktorze! - uś miechnę ł a się pani Opolska. - Któ rzy to?

- Ja jestem jeden, czł owiek niegodziwy, ś mieszny i cokolwiek tknię ty na rozumie, a ta oto Irenka to drugi zbrodniarz. Był em spokojny, a przez nią przypominam furiata, nikogo nie kochał em, a teraz na tym punkcie jestem pomylony i kocham nawet ja, robił em w domu, co mi się podobał o, a teraz muszę wycierać obuwie przed drzwiami, golić się codziennie. Ona ze wszystkimi tak robi… Zobaczy pani, ze nie minie rok, a bę dzie panią krę cić jak kucharz gę sią na roż nie… to jest… przepraszam… nie tak chciał em powiedzieć.

- Babuniu! - krzyknę ł a Irenka. - Wujaszek tak wł aś nie chciał powiedzieć, a teraz to się wykrę ca. On tak zawsze!

- Oto widzi pani ż miję, któ rą nakarmił em wł asną piersią. Tfu, do licha! Znowu jakoś nie tak… Zresztą wszystko jedno.

Ja wujaszka jeszcze oż enię - rzekł a Irenka.

Doktor skrzywił się tak, jakby napił się octu z musztardą.

- Swatano mnie raz - mó wił gł osem uż ywanym na pogrzebach - z nadobną panną. Miał a ona zeza, garb i jedną nogę kró tszą. Ż ebrak spod koś cioł a zrobił by z tymi ozdobami karierę. Niezbadane jest jednak serce kobiety! Oś wiadczył a, ż e jestem dla niej za brzydki, i stą d pochodzi moja melancholia.

Pan doktor ma pię kną duszę! - pocieszał a go szmerem gł osu ciocia Amelia.

- Duszę, powiada pani? Szkoda, ze nie mogę dać kazać się przenicować, bo wtedy to, co jest na wierzchu, był oby ukryte, a na jaw wyszł aby promienista pię knoś ć.

Pani Opolska poznał a w lot tę duszę prostą i uczciwą. Rozmawiał a z doktorem z przyjemnoś cią, a czasem przyciszonymi gł osami radzili nad przyszł oś cią Irenki i cał ej rodziny Borowskich. Wtedy doktor, jak ojciec najlepszy, rozprawiał o tej dziewczynie, poza któ rą ś wiata nie widział. Na jego stare, w mał ym miasteczku zaś niedział e -lata padł promień z jej dziecię cych oczó w; drgną ł stary doktor i spojrzał na ż ycie jak na bł ę kit. Ucieszył a się jego samotnoś ć, bo miał do kogo przemó wić, ucieszył o się jego poczciwe serce, bo miał zatroskać się o kogo. W tej chwili nie dawał tego poznać po sobie, lecz drż ał na myś l, ze niedł ugo zniknie z jego ż ycia ta jasna, radosna mł odoś ć, bo Irenkę wywiozą daleko, daleko.

Dzień ten nadchodził nieuchronnie. Pani Opolska zapowiedział a wyjazd wspó lny, jeszcze tylko na coś czekał a. Codziennie otrzymywał a depesze lub poś pieszne listy: to mecenas Podkó wka pracował sumiennie, wykonują c jakieś tajemne jej zlecenia. Nigdy jeszcze poczta w miasteczku nie wiodł a tak niespokojnego ż ywota jak za owych dni.

Dotą d zdarzał o się, ż e raz jeden w miesią cu wystukiwał telegrafista radosną wieś ć: „Jest gę ś na sprzedaż. Nu? ” - a potem przyjmował odpowiedź: - „Ile za te koś ciotrupy? ” Teraz czasem dwa lub trzy razy w cią gu dnia spadał y na nią zdyszane depesze pana Podkó wki. Aż razu jednego zjawił a się depesza bardzo obszerna. Pani Opolska uś miechnę ł a się. Wieczorem zaś, kiedy zebrali się wszyscy przy stole, spojrzał a po wszystkich twarzach. Zaczę ł a mó wić na pozó r bardzo spokojnie, lecz gł os jej drż ał ze wzruszenia:

- Mam dziwną wiadomoś ć, moi drodzy. Biał y dom, w któ rym mieszkaliś cie tak dł ugo, został znowu kupiony.

Oni wszyscy umilkli, jakby ujrzeli biał e, smutne widmo czegoś, co bardzo, bardzo kochali. Zdziwieni byli, ż e pani Opolska o nim wspomina.

- Któ ż go kupił? - zapytał doktor, chcą c tymi sł owami spę dzić smutną ciszę, co cichym lotem zleciał a na nich jak mię kkopió ra sowa.

- Irenka! - odpowiedział a ze wzruszeniem pani Opolska.

„Hrabini musiał a napić się spirytusu z mojej apteczki” - pomyś lał doktor, sam przeraż ony swoim posą dzeniem. Gł oś no zaś dodał: - Pani raczy ż artować …

Wszyscy byli tego zdania i uś miechnę li się blado. Ona zaś mó wił a gł osem drgają cym:

- Moż e być, gdybym był a w odpowiednim czasie zjawił a się wś ró d was, mieszkalibyś cie tam do dzisiaj… Nie zjawił am się i stał o się nieszczę ś cie… Przebaczcie mi…

- Babuniu! - wykrzyknę ł a Irenka boleś nie. - Po co o tym mó wisz?

- Bo mi to sprawia ulgę … l ty mi przebacz, moje dziecko… Ty chciał aś, biedactwo drogie, ratować ten dom… Ja wszystko wiem… Zaraz, zaraz… Wszystko wam powiem… Otó ż pan Podkó wka donió sł mi dzisiaj, ze z polecenia jednej pani odkupiono ten dom dla tej, któ ra go tak kochał a… Dla Irenki.

- Rozumiem! - ogł osił doktor.

- Dom bę dzie wolny na wiosnę … Na wiosnę wró cicie do swojego domu… A jeż eli Irenka mnie zaprosi, na wiosnę zjadę tam i ja… Chlebem i solą powitam ja we drzwiach… i doktor przyjedzie, i… wszyscy… i wszyscy… Czy tak bę dzie dobrze, có ruchno?

Nikt nawet sł owa jednego nie wypowiedział. Szerokimi oczyma patrzono na panią Opolską, któ ra szczę ś liwa i rozjaś niona obję ł a ich spojrzeniem jak ramionami. Irenka podniosł a się powoli: był a blada i rę ce jej drż ał y: chwieją c się, podeszł a do pani Opolskiej i z nagł ym szlochem rzucił a się w jej ramiona.

Doktor patrzył potem z rozrzewnieniem, jak cał y ś wiat zamienił się w radoś ć wzruszoną do gł ę bi serca: wszyscy ś ciskali wszystkich, a zjednoczonymi sił ami czyniono to z panią Opolską, któ ra wykrzykiwał a:

Czego ode mnie chcecie! … Có ż tak nadzwyczajnego!.. Udusisz mnie, Irenko…

Doktor podszedł do niej ostatni i podnió sł szy palec w gó rę, wygł osił uroczyś cie:

Morowa z pani kobita!

Zwró ciwszy się zaś ku Irence dodał:

Widział em grube dziedziczki i cienkie dziedziczki. Widział em takie, co miał y czworo dzieci, i takie, co miał y oś mioro dzieci Widział em rozmaite, ale takiej dziedziczki, co ma mleko pod nosem, jako ż ywo nie widział em.

Irenka ś miał a się do niego przez ł zy.

Kiedy wielki rwetes tego dnia opadł wreszcie dopiero nastę pnego dnia wieczorem (z przerwa nocną ) i ukoił się jak ciepł y wiatr, co przyleciał z koń ca ś wiata, gdzie jest wieczyste lato, pani Opolska dał a znak do wyjazdu Wszyscy mieli na resztę zimy pojechać do Warszawy aby tam niecierpliwie czekać owej wiosny najszczę ś liwszej Doktor miał pozostać na gruzach i strzec tych mizernych pamią tek, któ re kurczył y się z zimna w dwó ch izdebkach mieszkania pani Borowskiej. I one wró cą z wiosną tam, ską d je osypane ł zami jak rosą wywieziono na wygnanie. Doktor przysią gł Irence, ze ich bę dzie pilnował jak ź renicy lewego oka.

- Co nocy bę dę chodził tam z dubeltó wką - przyrzekł groź nie - l biada temu, kto chciał by oderwać nogę od twojego stoł u. Przede wszystkim zaś bę dę miał oko na burmistrza.

Doktor dziwnie nadrabiał miną. Coraz czę ś ciej gadał sam do siebie i coraz czę ś ciej zdarzał o mu się, ze na swojej drodze spotykał ś ciany domó w lub latarnie. W wielkim roztargnieniu woł ał: „przepraszam! ” i szedł dalej, zadumany. Ż ywił wielki szacunek wzglę dem pani Opolskiej, ró wnocześ nie jednak i wielki ż al. Jej dzieł em jest ta cał a rewolucja i to cał e trzę sienie ziemi. Ale trudno: stał o się, co najlepszego stać się mogł o. Niech jej Pan Bó g da zdrowie… Wyratuje tę gromadkę z rozbicia i z potopu, bo co był oby się z nimi stał o? Doktorem wstrzą sną ł dreszcz na myś l, ze musieliby zmarnieć na nic, chociaż by on najdziwniejszych dokazywał sztuk. Coś tam kiedyś bredził w rozmowie z Irenka, ze ma po prababce poń czochę peł ną potę ż nych skarbó w. Poń czocha moż e by się znalazł a, tylko z tymi skarbami to był o ł garstwo. A teraz Irenka zamieszka w biał ym domu. To szczę ś cie, to wielkie szczę ś cie, bo to przecież niedaleko. Bę dzie ją widział czę sto albo tez nie bę dzie jej widział. Zjedzie na wiosnę, ale potem bę dzie musiał a pojechać do miasta, do szkó ł, a mają tkiem bę dzie gospodarzył jakiś zawodowy rolnik Był a już wczoraj o tym mowa. Nie bę dzie Irenki.

Dobry wieczó r, panie doktorze! - zawoł ał przechodzień.

Daj mi pan spokó j, do stu diabł ó w! - wrzasną ł doktor. - Ja mam cię ż kie zmartwienie mruczał oddalają c się poś piesznie - a ten do mnie z jakimiś interesami.

Cię ż kie zmartwienie doktora zaczę ł o się naprawdę nastę pnego dnia dopiero. Mieli wyjechać o zmierzchu, a od ś witu rozpoczą ł się rwetes, pakowanie, przypominanie, nawoł ywania. Zdawał o mu się ze w jego domu wybuchną ł poż ar, podczas któ rego rozlegał się ś miech Jedna ciocia Amelia nie zaś miał a się ani razu i tak mogł o zdawać się ze ona jedna wyjeż dż a nie chę tnie Gdyby w tym domu naprawdę był poż ar, ona był aby go straszliwie rozdę ta swoimi westchnieniami. Ile razy spojrzał a na doktora, wzdychał a smutno. Gdyby kto był jedno wyszeptał sł owo, aby pozostał a, zaś piewał aby z radoś ci. Nikt nie wiedział dlaczego. Jej serce wiedział o tylko. Chciał o się jej pł akać, ale udawał a, ze uś miecha się, kiedy doktor dawał jej roztropne rady:

- …A w Warszawie niech panna Amelia nikomu nie dowierza. Zjawi się tam pewnie jeden z drugim fatygant i powie: „Kocham cię, luba Amelio! ” Wspomni pani moje sł owa! A pani niech nawet okiem nie mrugnie i serca nikomu nie oddaje, bo im tam nie o serce idzie, ale o posag.

Posagu nie mam, a serca nie oddam nikomu - rzekł a ona cicho.

A czemuż to, szlachetna ciociu Amelio?

Bo moje serce jest pę knię te! - powiedział a ona z trudem i ł atwo uciekł a.

Niech i ciebie, biedactwo. Bó g pocieszy - mruczał doktor serdecznie

Ale i jemu zdawał o się ze ma pę knię te serce kiedy zaczę li go zegnać. Nawet pani Opolska uś ciskał a go serdecznie i tkliwie. Wszystko znió sł mę ż nie.

Aż wreszcie podeszł a ku niemu ona - Irenka.

Doktor chciał przemowie wesoł o ale coś go chwycił o za gardł o W piersiach uczynił o mu się zimno jak w piwnicy Spojrzeli sobie w oczy takim spojrzeniem, w któ rym pró cz niezmiernej mił oś ci nie był o nic innego Irenka tez nic nie mó wił a ale on sł yszał najwyraź niej sł owa drż ą ce i rozpł akane.

Niech ci Bó g zapł aci za wszystko, ty najlepszy na ś wiecie. Otarł eś nasze ł zy rę ką mię kką i mił osierną. Oddał eś nam serce, jasne zł ote serce. Pocieszał eś nas. kiedy byliś my smutni. Kocham cię jak ojca, ty dobry, ty zł oty, ty samotny czł owieku. Bę dę modlił a się za ciebie a pó ki mego ż ycia bę dę pamię tać o tobie. A gdybyś kiedy potrzebował pociechy pomyś l tylko o mnie, o swojej ukochane) Irence, a ja przybiegnę. Ż egnaj, ż egnaj, wujaszku.

A nagle powiedział a szeptem:

Wujaszku! Wujaszku! Co to? Taki stary i pł acze…

On zaś odrzekł nieswoim gł osem:

- Ja ś mieję się … ale czemu ty beczysz?

Obją ł jej gł owę i cał ował wiele, wiele razy.

- Dziecko moje - powtarzał - dziecko moje jedyne… Niech ci Bó g…

Wię cej już nie mó gł powiedzieć, bo chociaż szukał z ogromnym trudem, nie mó gł znaleź ć sł owa.

Koniec



  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.