|
|||
Rozdział trzynasty
Pani Opolskiej zdawał o się nazajutrz, ż e po cię ż kiej chorobie obudził a się zdrowa i szczę ś liwa. Nie powiedział a Irence wszystkiego tego, o czym ciotka Amelia mó wił a doktorowi. Nie powiedział a jej, ż e zał amał a się w niej twarda, nieustę pliwa duma, któ ra dotą d lodowym pancerzem osł aniał a jej serce. Odgrodził a się od wszystkich, przekonana, ż e jej nieszczę ś cie jest innym nieszczę ś ciem, wię kszym i bardziej zbolał ym niż szare nieszczę ś cia szarych ludzi. A ci ludzie byli jej obcy i jeś li musiał a zetkną ć się z nimi, czynił a to z niecierpliwą niechę cią. Nie obchodził jej los i ż ywot nawet najbliż szych. Umieś cił a się na wysokiej skale swojego cierpienia i był o jej to oboję tne, ż e i inni cierpią. Dopiero kiedy sł uchał a opowieś ci Irenki, cichej, niewymyś lnej, a tak napeł nionej pokornym i wielkim cierpieniem, jak noc mrokiem i ciszą, zdumiał a się, jak gdyby objawił o się jej coś nieznanego. Wię c szare istoty też tak cierpią. Cierpią dotkliwie, boleś nie i gorzko, a nie skarż ą się i nie zamykają się w swoim cierpieniu jak w trumnie, lecz dzielą się nim tak samo, jakby dzielili się radoś cią. Przeł amują serca jak chleb i mó wią sobie: „Posil się moim sercem, jeś li twoje osł abł o w boleś ci”. Dreszcz po niej przeszedł. Ci odsunię ci od niej Borowscy, sami mają c zaledwie kę s chleba, dzielą się nim z biednymi krewnymi, a kiedy go Borowskim zabrakł o, jakiś cudaczny doktor, obcy czł owiek, otwiera im swoje serce i dom. Staruszek ksią dz za grobem myś li jeszcze o tym, aby ratować toną cych. Jakiś mizerak Podkó wka kł amie serdecznie, aby pomó c temu ś licznemu dziecku. A có ż ona wtedy czynił a? Ona, bogata, wspaniał a i tak strasznie, strasznie dumna? Odepchnę ł a wszystkich, zamknę ł a się jak ś limak w skorupie w swojej zł otej, dostatniej ciszy i nie sł yszał a szelestu ł ez, najgroź niejszego gł osu na ś wiecie. „Przebacz mi. Boż e, przebacz mi, Boż e! ” - szeptał a bez sł ó w, sł uchają c Irenki. „0, jakie to szczę ś cie - myś lał a - ż e to rozsą dne i mą dre dziecko nie ma w swoim najczystszym sercu tyle mą droś ci, aby rozumieć, co w niej dzieje się i co w niej ł amie się; ż e nie widział o tej koszmarnej dumy, oschł ej, nielitoś ciwej i nie znają cej mił oś ci, bo moż e przeraził oby się tego widoku i odeszł o, przelę kł e. Niech niebu bę dą dzię ki, ż e wzruszył o się dziecinnie i swoje rą czki zarzucił o na jej szyję. Cudowne, drogie dziecko…” Pani Opolska jeszcze sł yszy stuk wzruszonego serduszka, jeszcze widzi wielkie ł zy w czarnych, zamglonych oczach. Pokochał a tę dziewczynę gwał townie, cał ą mocą obudzonego serca. Rozeszł y się pó ź ną nocą, a ona już za nią tę skni. Rozmawiał y dł ugo, dł ugo jeszcze, a każ de sł owo Irenki zakwitał o jak pą k i oto ona, stara siwa kobieta, ujrzał a za jej sprawą wiosnę wś ró d mroź nej zimy; w mroku swego serca ujrzał a uś miech, a z dumy jej, jak ze skał y, tryskał o ż ywe ź ró dł o ł ez. Pragnę ł aby mieć cią gle tę dziewczynę przy sobie, mó c ją tulić do piersi, cał ować te oczy, co tyle widział y smutkó w, i ogrzewać w swoich dł oniach te rę ce drobniutkie, co usił ował y dź wigną ć cię ż ar ogromny i ratować rodzoną ziemię. Wś ró d wzruszeń pani Opolskiej bł yskał y czasem rzewne, nie znane jej dotą d uś miechy, kiedy sobie przypominał a niektó re ustę py z opowieś ci Irenki. Ta dziewczyna rzucił a na nią czar. A przy tym wszystkim taka jest ś liczna, zgrabna, ś miał a i roztropna. - Moje dziecko najdroż sze! - powiedział a gł oś no pani Opolska sama do siebie i sama sł ó w tych sł uchał a ze zdumieniem jak dalekiego echa. Tak przecież kiedyś mó wił a do swojej có rki. Tak tedy stał o się, ze hrabina Opolska rozpoczę ł a nowe ż ycie w dniu dwudziestym stycznia o godzinie dziewią tej wieczorem, a „Panna z mokrą gł ową ”, wyspana, wesoł a i szczę ś liwa, rozpoczę ł a je nazajutrz, w dniu dwudziestym pierwszym stycznia o godzinie jedenastej rano. O tej godzinie odebrano jej, niemal przemocą jej skromną sukienkę, któ ra miał a wybitne skł onnoś ci do zupeł nego rozpadnię cia się, i przybrano w prześ liczne, kolorowe, wyborne kiecki, zakupione wś ró d radoś ci i ś miechu. Pani Opolska naraził a swą powagę na wielki despekt, kiedy z mł odzień czą werwą, staczają c z Irenką wesoł e boje, usił ował a zakupić dla niej cał y sklep. Ują wszy się pod rę ce, szł y potem sł oneczną ulicą, a pani Opolska aż oczy mruż ył a z radoś ci, widzą c ze każ dy przechodzień patrzy na Irenkę tak, jak gdyby zobaczył przed sobą cudo, jak na ś licznego ptaka, co zleciał na ś nieg zbierać okruszyny sł oń ca. - Babciu! - rzekł a Irenka, nazywają c tak panią Opolską wedle murowanej umowy. - To za pię kne dla mnie. - Nie ma na ś wiecie takiej rzeczy, któ ra by był a za pię kna dla ciebie - odrzekł a pani Opolska z taką serdeczną przesadą, jakby od razu chciał a odrobić wszystkie zaniedbania. - Wszyscy na mnie patrzą! … - To dobrze, bo przy sposobnoś ci moż e kto spojrzy i na mnie - zaś miał a się pani Opolska. - Oj, babciu! - szepnę ł a nagle Irenka. - Co się stał o? - Nic, nic… Zaraz bę dzie wielka heca! Pani Opolska spojrzał a przed siebie w sam czas, aby ujrzeć wyborne widowisko. Naprzeciwko nich szedł mł odzieniec, w któ rego nagle piorun strzelił i tak dziwnie go poraził, ż e mł odzieniec otworzył oczy i cokolwiek otworzył usta. - Dzień dobry panu! - zakrzyknę ł a Irenka mijają c ó w sł up soli. - Kto to był, ten niemowa, co ci nawet nie odpowiedział na przywitanie? - spytał a pani Opolska. - Ten? To sł awny ś piewak, Zadora - odrzekł a Irenka tak, jakby z każ dego rę kawa mogł a wytrzą ś ć dziesię ciu sł ynnych poetó w, malarzy, tenoró w, a na ostatek księ cia Walii. - Ale go wzię ł o, co? - dodał a z mrugnię ciem lewego oka. Nie tylko jego „wzię ł o”. W „Ustroniu” patrzono na nią jak na księ ż niczkę, co do tej pory udawał a kopciuszka. Jeden tylko oparł się zjawisku, jeden, i to ten, któ ry… Ech! … Zbyszek znowu spojrzał na nią jak na powietrze, po któ rym tuł ają się resztki kolorowej tę czy. Był o to tym okrutniejsze, ze pani Opolska wyjeż dż ał a z Irenka wieczorem tego dnia do Warszawy. A on o tym wiedział … Już niedaleka był a godzina odjazdu; Irenka siedział a w salonie i rozgarniają c wzrokiem liliowy zmierzch, chciał a raz jeszcze spojrzeć na gó ry. Pani Opolska rozmawiał a z panią Milecką w pokoju obok; Irenka sł yszał a wyraź nie, jak jej nowa babcia mó wi o czymś ze ś miechem. Nagle rozległ się wielki tupot cię ż kich narciarskich butó w i gwał towne trzaskanie drzwi, nieomylny znak, ż e wraca Zbyszek. Zawsze wkraczał z hał asem, w tej chwili jednak awanturował się z nadprogramowym dodatkiem przeraź liwych odgł osó w. Zdejmują c w przedpokoju pł aszcz, najwyraź niej ś piewał. Był o to tak niezwykł e u tego melancholika, ż e Irenka zaczę ł a nadsł uchiwać, zdziwiona. Zdziwił by się każ dy, usł yszawszy, ż e na ten przykł ad zaczą ł ś piewać kamień albo ló d. Zbyszek wpadł do pokoju rozpromieniony i burzliwy. - Irenka, ty tu? - zaś miał się wesoł o. - Taka jesteś kolorowa, ż e nie wiedział em w pierwszej chwili, czy to ty sterczysz, czy lampa z kolorowym abaż urem. Wyjeż dż acie? - Wyjeż dż amy - rzekł a ona gł ucho. - Czy dlatego jesteś taki rozradowany? - Bynajmniej. Moż esz tu siedzieć przez cał y rok… Mam inne powody do radoś ci! - Moż na wiedzieć jakie? - Moż na! Wiedział aś, dlaczego był em smutny, moż esz dowiedzieć się, dlaczego jestem wesoł y. Zresztą, za godzinę wyjeż dż asz, wię c wszystko pojedzie z tobą. Irenko, jestem szczę ś liwy! - Och, to dobrze, to dobrze! - szepnę ł a Irenka gorą co. - A wiesz, czemu? Odkochał em się! Z Gretą Garbo koniec, amen, finis. Moż e do mnie pisać na Berdyczó w! Liliowy ś wiat zakrę cił się z Irenka. Z serca spadł jej ogromny kamień i bez szelestu potoczył się po dywanie. - Zbyszku! - rzekł a z radoś cią. - Już nie bę dziesz cierpiał? - Tego jeszcze nie wiem - odpowiedział z nagł ą chmurą na czole. - Wprawdzie odeszł o mnie tamto, ale przyszł o nowe. Ja nie mogę ż yć bez mił oś ci. Zakochał em się na nowo… - W kim? - zakwilił a Irenka. Zbyszek wydobył z kieszeni na piersi fotografię jasnowł osej niewiasty, tak szeroko uś miechnię tej, jak gdyby prosił a publicznoś ć o staranne policzenie jej zę bó w. Irenka spojrzał a rysim wzrokiem. Widzisz? To jest Liliana! - mó wił Zbyszek. - To jest czupiradł o! - krzyknę ł a Irenka. Chciał ja od razu zabić wzrokiem, ale ze zdumieniem spostrzegł, ze jeszcze ż ył a. Usił ował przeto dobić ja jadowitym ś miechem jak gwał towną trucizną. Ś miech silniej podział ał, bo Irenka cokolwiek zbladł a i rzekł a gł osem zataczają cym się z osł abienia: - A co bę dzie ze mną? - Jak to z tobą? - zdumiał się Zbyszek. - Przecież ja… przecież ja… ja jestem zakochana. Zbyszek najpierw otwarł usta z wielkiego zdumienia; poznawszy zaś wielką tajemnicę Irenki, zamiast chwycić się za serce, chwycił się niespodziewanie za brzuch. Ze ś miechu zarż ał jak mł ody ź rebak, ze ś miechu zatoczył się na najbliż szą kanapę i wił się tez ze ś miechu. - Ludzie, ratujcie mnie, bo zginę! - ryczał wesoł o. - Ten pę drak jest we mnie zakochany! - To to tak? - zapytał a Irenka swego zrozpaczonego serca. - Oj, skonam ze ś miechu! - darł się Zbyszek. - Owszem! - krzyknę ł a Irenka. - Ty skonasz, ale nie ze ś miechu! I zanim miał czas poją ć, co się stał o, skoczył a ku niemu jak ryś na ogł upiał ą ofiarę. W wielu bojach zaprawna, zrę czna i silna, wparł a się nogami w dywan, a dla ró wnowagi rę kami wparł a się w jego czuprynę. Zrozpaczona mił oś ć, zamkną wszy oczy dla tym wię kszej odwagi, zaczę ł a go okł adać z cudowną pomysł owoś cią, a jemu zdawał o się, ż e spadł na mego grad wielkoś ci gę sich jaj. Ona pokrzykiwał a czasem gł ucho jak Amazonka, co pragnie zabić ducha we wrogu, a melancholik, bronią c się rę kami i nogami, stchó rzył w mał ym, robaczywym sercu i zaczą ł drzeć się jak opę tany. - To za Gretę Garbo! … A to za Lilianę L. - zapowiadał a Irenka każ dy cios, aby nie był o pomył ki, któ ry pada za któ rą. Pani Opolska i pani Milecka wpadł y przeraż one do pokoju i stanę ł y jak wryte. - Co tu się dzieje? - krzyknę ł a pani Milecka. Nikt jej nie odpowiedział, bo każ dy widział, co się dzieje. W tej chwili kanapa, zadrż awszy na czterech nogach, jak zmordowany koń, zwalił a się z wielkim trzaskiem, a zrozpaczona mił oś ć w dalszym cią gu tł ukł a czarną zdradę już bez wyboru miejsca, na oś lep i bez wytchnienia. Poł ą czonym sił om, któ re przybył y na plac boju, udał o się z trudem rozdzielić gladiatoró w, z któ rych jeden z roziskrzonymi oczami i z rozdę tymi chrapami drż ał, pomś ciwszy swoją krzywdę serdeczną, a drugi wyobraż ał obraz nę dzy i rozpaczy, blady, pobity, zhań biony do koń ca swoich dni. Na domiar wszystkiego pani Opolska, zrozumiawszy, ż e tu krzywdzą Irenkę, odrzucił a na najbliż sze krzesł o swoją wytwornoś ć i jak lwica postą pił a ku Zbyszkowi, jakby chciał a zemś cić się za swoje lwią tko. Lwią tko jednak rzekł o zdyszanym gł osem. - Niech mu babcia da spokó j! Ja to już zrobił am dokł adnie! - Podł a! Podł a! Podł a! - darł się Zbyszek uciekają c do swego pokoju. - Pogadaj z piecem! - mruknę ł a Irenka, któ rą już „odeszł o”. Potem, nieco bezł adnie, zaczę ł a wyjaś niać zdumionej i zawstydzonej pani Mileckiej, ż e miał a ze Zbyszkiem krwawe porachunki, ale nie moż e powiedzieć, na jaki temat, i serdecznie ją bł aga, aby się nie gniewał a, ze z jej rodzonego syna uczynił a kwaś ne jabł ko. - Przyda mu się to - rzekł a pani Milecka, bardzo niezadowolona z syna. Pani Opolska szepnę ł a jej do ucha: - To mił osna awantura i poż egnanie. Pani Milecka dał a jej znak oczami, ze wie o wszystkim, uś miechnę ł a się z przymusem i odeszł a. - Babuniu - rzekł a wtedy Irenka cicho - ja bardzo przepraszam. Ja wiem, ze nie powinnam bić się z takim dryblasem, ale on mnie strasznie obraził. Pani Opolska udawał a bardzo niezadowolona i wygł adzał a na niej sukienkę. - Co ty tak zaciskasz w rę ce? - zapytał a w pewnej chwili. Irenka spojrzał a, sama nie wiedzą c, co dzierż y tak kurczowo. - Ach! - zdumiał a się. - To kosmyk jego wł osó w. Zabiorę je na pamią tkę. W pokoju Zbyszka trwał a dł uga, gorą ca rozmowa, podczas któ rej pani Milecka czę sto podnosił a gł os na wyż yny bardzo mroź ne. W chwilę potem weszł a tam i pani Opolska z palmą zgody i melancholik musiał wysł uchać drugiego kazania. Staną ł pakt, ze ten krwawy ustę p historii powszechnej zostanie zachowany w tajemnicy, aby na rycerskim honorze Zbyszka nie był o plamy, wreszcie dł ugie targi doprowadził y do tego, ż e obie walczą ce potę gi nie bę dą się przepraszał y wzajem, ale poż egnają się przy rozstaniu. Koszty bitwy miał a zapł acić kanapa ze zł amaną lewą tylną nogą. Przy rozstaniu Irenka z niewinną miną wycią gnę ł a rę kę do chmurnego melancholika. - Ż egnam cię, Zbyszku - powiedział a gł oś no. - Był o mi bardzo przyjemnie. A cicho dodał a: - Trzymaj się ciepł o, zielony pł omieniu Zakopanego. Zbyszek dotkną ł jej rę ki, jak gdyby dotykał wę ż a, i odrzekł gł oś no: - Ż egnaj, Irenko! A potem cicho: - Jeszcze ja cię kiedyś przył apię. Irenka zaś miał a się gł oś no, pomyś lawszy, ze jej zbió r wł osó w, wydartych ze Zbyszkowej gł owy, moż e powię kszyć się bardzo ł atwo. Rzucił a się potem w obję cia pani Mileckiej, któ ra dodał a ze ś miechem na zakoń czenie: - A jeż eli, droga Irenko, zechcesz jeszcze kiedy ł amać meble, zró b to, ale u konkurencji, w pensjonacie naprzeciwko. Pocią g potoczył się szybko na doliny, szerokie i smę tne, peł ne mgieł i smutnej rozwydrzonej zimy, nie takiej jak ta, co w gó rach toczy po niebie zł otą kulę sł oń ca. Irenka, jadą ca po raz pierwszy w ż yciu w wagonie sypialnym, nie mogł a dł ugo usną ć. Wracał a lekka, wesoł a i szczę ś liwa. Każ dy obró t ż elaznych kó ł zbliż ał ją do ukochanej gromadki, wypatrują cej oczy. „Ś miertelna” mił oś ć odeszł a ją już zupeł nie, wobec czego Irenka doszł a do przekonania, ż e to nie był a cię ż ka choroba, tylko lekka „wysypka”. „Zbyszek nie był wart niezmiernej mojej mę czarni” - rzekł a sobie, ziewną wszy, i usił ował a machną ć rę ką, ale nie chciał o się jej wycią gać rą k spod okrycia. Wobec tego usnę ł a. Ś nił o się jej, ze ś pi na poduszce wypychanej nie pierzem, lecz skalpem Zbyszka. Obudził a się dopiero przed Warszawą z wielkim krzykiem: - Jak to? To już? … Ledwie zmruż ył am oczy. Po upł ywie pó ł godziny wchodził a do pał acyku pani Opolskiej. Stary lokaj, przywitawszy z chł odnym szacunkiem panią hrabinę, ciekawie zaczą ł przyglą dać się Irence. - Pan mnie nie poznaje? - zaś miał a się Irenka. - Nie, panienko… Zaraz… zaraz… - Przed dwoma tygodniami! … - Już wiem! Panienka szukał a pani hrabiny. - To ja jestem, ta sama! - wykrzyknę ł a Irenka. - Niech się pan ze mną przywita. Wycią gnę ł a do niego rę kę. Stary czł owiek spojrzał na nią dziwnie, lecz rę ki jej nie dotkną ł. - No! Niechż e mi pan poda rę kę! On obejrzał się zalę kł ym wzrokiem, czy pani Opolska nie patrzy, potem z rozrzewniają cą radoś cią w starych poczciwych oczach, ują ł szybko jej rą czynę w swoje spracowane dł onie i tulił ją, zbliż ywszy do swojej piersi. - Niech pani Bó g zapł aci, zł ota panienko - szepną ł i podreptał szybko w gł ą b domu. Nie minę ł a godzina, a Irenka zwiedził a dom od piwnicy do strychu. Przywitał a się serdecznie z resztą domownikó w, a smutny, wytworny pał acyk napeł nił a zgieł kiem i wrzawą. Co chwila wystrzelał w napuszonych ciszą jak adamaszkiem wybitych pokojach jej okrzyk wesoł ego zachwytu. Pani Opolska chodził a za nią jak matka, któ ra cieszy się radoś cią swojego dawno nie widzianego dziecka. Smutny dom wydał się jej jakiś inny. Wszystko w nim, dotą d senne i drzemią ce w ciszy, otwierał o zdumione oczy i patrzył o na dziwnego goś cia, co niepoważ nie biegał po wszystkich pokojach i pokrzykiwał radoś nie. Przodkowie pani Opolskiej spojrzeli ze ś cian i zdawał o się, ż e wszyscy uś miechnę li się. Najwię ksza jednak przemiana odbył a się tego dnia na twarzach sł uż by: stary lokaj. Piotr, pokojó wka, ruchliwa jak bą k, i kucharka, nieruchliwa jak omszał y dą b, uczyniwszy kró tką naradę orzekli społ em, ze pani Opolska odmienił a się jak pod wpł ywem czaró w. Piotr przysią gł, ż e sł yszał, jak pani Opolska ś miał a się i nucił a sobie pó ł gł osem. Był o to zdarzenie tak niesł ychane, ż e kucharka, wytrą cona cokolwiek z ró wnowagi, posypał a wyborne ciastka solą, a Piotr po dziesię ć razy brat ten sam przedmiot do rę ki i nie wiedział, po co to uczynił. Od lat czterdziestu był u pani Opolskiej i od lat czterdziestu po raz pierwszy waż ył się na bohaterstwo, bo nie woł any staną ł przed nią i odważ ył się na zadanie jej pytania: - Proszę pani hrabiny, czy panienka zostanie już u nas na zawsze? Stał się cud. Pani Opolska, zamiast porazić go spojrzeniem, uś miechnę ł a się: - A czemu Piotr o to pyta? - Bo, nie daj Boż e, aby odjechał a. - Nie odjedzie, nie odjedzie - mó wił a wzruszona pani Opolska. - Tak ją Piotr polubił? - Czy moż na nie polubić sł oń ca? - odpowiedział stary sł uga pytaniem na pytanie. Irenka jednak chciał a wyjechać czym prę dzej. - Babuniu zł ota - rzekł a przytuliwszy gł ó wkę do piersi pani Opolskiej. - Ja muszę czym prę dzej pojechać do mamy. - Wiem o tym, jutro pojedziemy. - Jak to: pojedziemy? - zapytał a Irenka, zatrzymują c oddech w piersiach. - Bo ty pojedziesz i ja pojadę. - O, Boż e! - krzyknę ł a dziewczyna. - Babunia jest cudna, droga, ś wię ta! „Ł adna ś wię ta…” - pomyś lał a pani Opolska tulą c ją z mił oś cią. Pani Opolska miał a jeszcze kilka spraw do zał atwienia; musiał y to być sprawy bardzo waż ne, bo zamyś lona chodził a dł ugo po pokoju, potem rozmawiał a przez telefon. Irenka sł yszał a, ż e prosi do telefonu jakiegoś adwokata, ale zmartwiona odł oż ył a sł uchawkę. - Masz tobie - rzekł a. - Mó j adwokat wyjechał, a ja za wszelką cenę muszę z nim mó wić jeszcze dzisiaj. - Babuniu… - szepnę ł a Irenka. - Jeż eli o to idzie, ja babuni wytrzasnę adwokata za pię ć minut. - A któ ż to taki? - Najwię kszy adwokat na ś wiecie, tylko ze nie ma szczę ś cia. Gdybym miał a wielkie sprawy, tylko jego pytał abym o radę. To pan Podkó wka. - Ach, to twó j dawny nauczyciel? - I nauczyciel, i przyjaciel, i opiekun. Strasznie go kocham, chociaż to wielki Cygan. Ja babuni opowiadał am, jakie on zrobił szachrajstwo z moim biletem kolejowym do Zakopanego. - Prawda! - zaś miał a się pani Opolska. - Dawaj go tutaj, tego adwokata. Pan Podkó wka, wezwany do telefonu, najpierw na dł ugo zaniemó wił, usł yszawszy gł os Irenki. Kiedy zaś dowiedział się, ż e go wzywa pani Opolska w sprawach urzę dowych, wywró cił stó ł razem z telefonem, po drodze omal nie wywró cił rodzonej matki, jak okrę t na rafę wpadł na ż onę i krzykną wszy zdł awionym gł osem: - pierwsza sprawa! - bież ał pę dem, wdziewają c na schodach pł aszcz. - Mó j syn zwariował - zapł akał a matka wielkim gł osem. Ż ona nic nie rzekł a, tylko podniosł a wdzię czne spojrzenie w stronę nieba. Jej maż zyskał tymczasem wielkie ł aski u pani Opolskiej. Rozmawiał a z nim dł ugo, w wielkiej tajemnicy, wreszcie wyraził a uznanie dla ś wiatł ego jego umysł u. Po ukoń czeniu urzę dowej czę ś ci konferencji skierował a pani Opolska rozmowę na Irenkę, a wtedy poważ ny adwokat oszalał tego dnia po raz drugi. Z niepoliczonej liczby sł ó w, któ rymi wł ada mowa polska, wybrał same sł odycze, same rodzynki, sł owa najtkliwsze, zł ociste, rumiane, peł ne radoś ci, wesela, chwał y i szczę ś cia. Pani Opolska aż oczy zmruż ył a i z wielkiego ukontentowania, i dlatego tez, ż e mowa pana Podkó wki był a tak promienista i peł na niezmiernych blaskó w. Proste, uczciwe serce tego szewskiego syna ś piewał o hymn, a pani Opolska sł uchał a i oczarowana, i dziwnie tym zdumiona, ze taki mizerak, co do niedawna mieszkał na dalekim przedmieś ciu, ma w sobie tyle radosnego zachwytu. - Widzę - rzekł a z drż eniem w gł osie - ż e ta dziewczyna i pana opę tał a. - Ona? - woł ał pan Podkó wka. - Ona najgorszego diabł a owinę ł aby dokoł a palca. Proszę pani! Mó j teś ć jest rzeź nikiem. To twardy czł owiek i, jak wiadomo, zalany krwią, a kiedy wspomni Irenkę, to sł ychać, jak mu w sercu krew bulgoce. A moja matka, a moja ż ona! … Irenka to jest czł owiek! Ho! Ho! Bezmiar podziwu zamkniony był w tym okrzyku, a w spojrzeniu pana Podkó wki był bezmiar mił oś ci. - Bę dzie pan jej adwokatem - rzekł a pani Opolska. - Już pan wie, ze Irenka bę dzie miał a swoje sprawy, a nikt inny nie bę dzie ich prowadził, tylko pan. - Ja wiedział em, ze ta dziewczyna przyniesie mi szczę ś cie - powiedział pan Podkó wka ł zawym gł osem. - Ona pani też przyniesie szczę ś cie, na Boga przysię gam, ze przyniesie! - Już przyniosł a… - odpowiedział a pani Opolska. Dziwna rzecz! Gł os pani hrabiny był tak samo ł zawy, jak gł os pana Podkó wki. Niczym nie ró ż nił się. Widać, ż e szczę ś cie i nieszczę ś cie ró wna z sobą wszystkich ludzi. - Jutro wyjeż dż amy - mó wił a po chwili. - Wyjeż dż amy do pani Borowskiej, a niedł ugo znowu ją pan zobaczy. Bardzo pan jest mił ym czł owiekiem, panie mecenasie. Czy pan chce jeszcze co powiedzieć? - Tak… ale nie ś miem… - Niech pan mó wi, bardzo proszę … - Trochę boję się, ale pani hrabina jest taka dobra, tak bardzo dobra… Niech pani uczyni mi wielką ł askę … Niech pani pozwoli pannie Irence pó jś ć chociaż by na pó ł godziny do nas… Ją spotkał o wielkie szczę ś cie… Niech i moja matka zapł acze nad nią z radoś ci, a moja ż ona niech ją uś ciska… Pani hrabino! Pani hrabina miał a ł zy w oczach. - Irenko! - zawoł ał a przez otwarte drzwi. Dziewczyna weszł a rozpromieniona i szelmowsko mrugnę ł a w stronę pana Podkó wki. - Jesteś zaproszona na cał e dwie godziny do pana i do jego rodziny. - Cudo! - krzyknę ł a Irenka. Pani Opolska wzię ł a ją na stronę i mó wił a szeptem: - Kupisz po drodze trochę kwiató w i oddasz je w swoim imieniu jego matce. A ode mnie powiedz tym ludziom, ż e im bardzo dzię kuję za to, ż e ciebie kochają … Pan Podkó wka jest dzielnym czł owiekiem. - Z mojej szkoł y - zaś miał a się Irenka cicho. - A wracaj prę dko! Do widzenia, drogi panie! Kiedy wró cimy, damy panu znać przez telefon. Dotknę ł a rę ką dzwonka, któ ry wywoł ał na widownię uś miechnię tego Piotra. - Niech Piotr pomoż e odziać się panience - rzekł a. - Takż e coś! - zawoł ał a Irenka. - W naszym miasteczku jest dwó ch paralitykó w, ale ja mam jeszcze zdrowe rę ce. Uś ciskał a panią Opolską i wybiegł a na ulicę, a pan Podkó wka za nią. Uję ł a go pod rę kę. - Miał pan kiedy take babkę? Klasa, nie babka! I czym prę dzej zaczę ta mu opowiadać o pobycie w Zakopanem, a kiedy doszł a do tej chwili, kiedy zdję ł a skalp ze Zbyszka, zaś miał a się tak gł oś no, ze wszyscy przechodnie obejrzeli się niespokojnie. Ujrzawszy jednak, ż e w chmurny, zasę piony dzień idzie dziewczyna taka roześ miana jak sł oń ce, uś miechnę li się takż e.
|
|||
|