Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział dwunasty



 

Pani Borowska, ciocia Amelia i doktor Lipień czytali list Irenki, Pani Borowska czytał a gł oś no, a oni sł uchali, ł owią c każ de sł owo w locie. List był dł ugi jak droga przez pustynię do studni a tak zszyty z najdziwaczniejszych zdarzeń, jak te dawne dywany z okrawkó w ró ż nokolorowych materiał ó w, któ re nasze babki zawieszał y nad ł ó ż kiem. Czytano go ustę pami, w sł usznej obawie, ze odczytanie go od razu, za jednym zapę dem, groził o czytelnikowi pomieszaniem zmysł ó w. Był a to powieś ć o wszystkim, przewyborny galimatias, zupa ze stu siedemdziesię ciu ingrediencyj, czyli - wedle wyraż enia doktora - groch z kapusta. Irenka opisał a sumiennie wszystkie swoje przygody w Zakopanem, poza tym ludzi, zwierzę ta, drzewa i kamienie, niebo i ziemię, powtó rzył a swoje myś li i sł owa.

Pani Borowska czytał a:

„… Walizkę moją odnió sł z dworca kolei sł awny na dwó ch pó ł kulach, bo trzeciej nie ma, ś piewak Jerzy Zadora…”

- Oszalał a dziewczyna! - krzykną ł doktor,

- Przecie Irenka nie kł amie - rzekł a pani Borowska.

- W takim razie on oszalał. Coś niesł ychanego. Ską d ona wytrzasnę ł a sł ynnego ś piewaka do noszenia walizek.

- Ona wszystko potrafi! - wtrą cił a z uwielbieniem ciotka.

- Niech pani czyta dalej, a ja każ ę przynieś ć ló d na gł owę, na wszelki wypadek.

Pani Borowska brnę ł a przez list jak przez dziewiczą puszczę, a wreszcie odczytał a zmienionym gł osem, jakby sama sobie nie wierzą c:

„… I w tym Zbyszku, któ ry kocha się w «biał ym pł omieniu Szwecji», ja sama zakochał am się ś miertelnie…”

- Demencja! - wrzasną ł doktor.

- To nie demencja, to mił oś ć - westchnę ł a ciocia.

- To dzieciń stwo! - uś miechnę ł a się pobł aż liwie pani Borowska.

Po takiej niespodziewanej wiadomoś ci musieli odetchną ć.

- Niech pani przerwie, bo muszę zmysł y zebrać - gadał doktor. - A mó wił em, ż eby ló d był pod rę ką … Zakochał a się! Przecie tak wyraź nie pisze?

- Tak pisze, bo jej się coś zdaje.

- Ale co znaczy ten jakiś „biał y pł omień Szwecji”? Czy moż e mnie kto objaś nić? Moż e to szwedzka zapał ka? Nie! Zapał ka pali się pł omieniem ż ó ł tym… A jeż eli nie zapał ka, to co? Biał y pł omień … biał y pł omień … To musi być powiedziane pod figura. Wiem! To jest szwedzki poncz. A jeż eli to jest szwedzki poncz, któ ry jest wybornym, lecz mocnym napitkiem, w takim razie mł odzieniec, zakochany w ponczu, jest obrzydliwym pijakiem. Otó ż macie! Puś ć kozę na drzewo, a ł adne bę dzie przedstawienie. Licho nadał o niedowarzone panny! Rozumiem, ż e Pan Bó g stworzył lwy, tygrysy i sł onie, ale po co stworzył panny, tego nie mogę zrozumieć.

Ciotka Amelia skrzywieniem twarzy dał a mu do poznania, ż e ż art jest w zł ym guś cie, bo i ona jest panna.

- Nikt nie wie - zrzę dził doktor - co uczyni kot, któ remu przywią zano pę cherz do ogona, i co uczyni taka panna, któ rej przywią zano do ogona pię tnaś cie lat.

- Co tez doktor wygaduje! - zaś miał a się pani Borowska.

- Ja wiem, co mó wię. My tu nie wiemy, co z sobą zrobić, a ona zakochał a się. Niech pani czyta dalej, moż e już się odkochał a.

Nic o tym nie był o w liś cie. Na widownię natomiast wypł yną ł księ ż yc.

„… Przecudowna był a ta noc księ ż ycowa. Był o tak ś licznie, ż e mi się chciał o pł akać …”

- O, Boż e! - westchną ł doktor, ale zaraz groź nie warkną ł. „… Czemu was tu nie ma? Czemu nie ma tu ciebie, najdroż sza i jedyna, ś wię ta moja mateczko…”

Pani Borowska zaczę ł a czytać z trudem, bo oczy jej zaszklił y się ł zami.

„… Czemu tu nie ma cioci, któ ra napisał aby najpię kniejszy w ż yciu swoim wiersz…”

- Maleń stwo moje ukochane… - szepnę ł a ciotka.

„… Czemu tu nie ma takiego najlepszego czł owieka na ś wiecie, wujaszka doktora? Zdawał o mi się, ze go widzę na księ ż ycu, jak się do mnie uś miecha, mó j drogi i kochany…”

- Powoli! - rzekł doktor bardzo cicho. - Czemu pani tak prę dko czyta? Niech pani przeczyta to raz jeszcze…

Pani Borowska odczytał a po raz drugi, a doktor wlazł w jakiś ciemny ką t i pytał stamtą d:

- Napisał a: „mó j drogi i kochany”?

- Tak, panie doktorze…

Nagle doktor wrzasną ł ni stą d, ni zową d:

- Czego panie wł aś ciwie chcą od tej dziewczyny?! Jeż eli zakochał a się, to jej rzecz. Ho, ho! Ona wie, co robi… Irenka, zł ota moja Irenka… Ale ja nie pozwolę jej krzywdzić. Jeś li panie chociaż jedno zł e sł owo o niej powiedzą, to ja się upomnę o to biedne dziecko!

Pani Borowska spojrzał a ze zdumieniem.

- Ależ, doktorze kochany, przecie to pan…

- Ja? W imię Ojca i Syna! … Ż ebym siebie samego leczył, jeś li cokolwiek powiedział em.

- Moż e nam się przesł yszał o - uś miechnę ł a się pani Borowska.

- Nawet z cał ą pewnoś cią - oś wiadczył doktor.

List skoń czył się wiadomoś cią o depeszy pani Opolskiej, co wielkie na wszystkich uczynił o wraż enie. Pani Borowska gł adził a go rę ką, jak gdyby to był a sama Irenka, a doktor szybko krą ż yć począ ł po pokoju. Nagle przystaną ł i podnió sł w gó rę wskazują cy palec, jak czł owiek, któ ry bada kierunek wiatru.

- Jestem tak wzruszony - rzekł radoś nie - ż e muszę pó jś ć zaczerpną ć ś wież ego powietrza i zobaczyć gwiazdy.

- Uroczy czł owiek - powiedział a po jego wyjś ciu ciotka Amelia. - Szkoda tylko, ze wcią ż gubi swoje gumowe mankiety.

Doktor, nucą c arię z opery, o któ rej wszyscy już na cał ym ś wiecie zapomnieli, nawet nie spojrzał na niebo, gdyż nie trzeba był o kierować się gwiazdami, aby trafić do jedynej w tym mieś cie knajpy, tym się odznaczają cej, ż e w lecie był o w niej wię cej much niż goś ci, a w zimie tyle goś ci, ile much. Siedzieli w niej w tej chwili dwaj wytrwali: burmistrz ze skł opotaną gł owa i nauczycie! kaligrafii, tak dł ugi i chudy, jak chuda i dł uga jest litera f, ż yrafa abecadł a. Doktor, należ ą cy do odmiennego niż oni stronnictwa, któ rego był jedynym czł onkiem, skł oniwszy się uprzejmie, usiadł przy osobnym stole, w najlepszym towarzystwie, jakie moż na był o znaleź ć w tym miasteczku, bo sam ze sobą. Wió dł też sam z sobą rozmowę zajmują ca i wesoł a, bo wcią ż się uś miechał. Po niejakim czasie jednakż e zawoł ał pó ł gł osem:

- Europejska heca! Sł owo daję …

Tamci spojrzeli na niego ciekawie.

- Jaka heca? Co się stał o, panie doktorze?

- Nic… nic… Tylko, ze sł ynny tenor nió sł walizkę za Irenką. Ha! Ha!

Burmistrz mrugną ł na ż yrafę.

- Pią te piwo! - szepną ł.

Po pó ł godzinie doktor zaś miał się po raz drugi.

- „Pokochać moż na, wierzyć nie trzeba - rzekł a matka do swej có rki” - gł osił doktor.

Oni spojrzeli ze zdumieniem.

- Szó ste piwo! - z gorzką zawiś cią bą knę ł a ż yrafa.

Radoś ć zacnego doktora nie był aby jednak tak rozszumiana jak piana na piwie, gdyby był wiedział, jakie serdeczne cierpienia przezywa Irenką.

Dni w Zakopanem był y promieniste, a jej dusza tuł ał a się w mroku. Nie mogł a wyratować Zbyszka, któ ry, jeś li nawet na nią spojrzał, patrzył tak, jakby był a ze szkł a i jakby przez nią, jak przez powietrze, moż na był o widzieć stó ł czy krzesł o. Na nic przeto wszystkie westchnienia, na nic serdeczna ofiara. On jest zgubiony, a ona bę dzie smutna do koń ca swoich dni. Có ż dla takiego wspaniał ego melancholika znaczy taki laskonogi podlotek, dla czł owieka z sió dmej klasy pię tnastoletni skrzat! Trzeba bę dzie zapaś ć się w ż ał oś ć jak w trzę sawisko, kupić sobie olbrzymi dzban na ł zy i patrzeć z pę knię tym jak szklanka sercem, jak jakiś zamorski dziwolą g zwycię ż a polską pannę. O, boleś ci! Jak wytł umaczyć temu opę tanemu Zbyszkowi, ż e ona nie jest dzieckiem, lecz dorosł ą, zdolną do najwię kszych poś wię ceń osobą, gotową do czynó w ś miał ych i zdumiewają cych, i ż e posiada serce najczulsze na ś wiecie? Jak zwró cić jego uwagę?

Przypadek, wspaniał y przypadek sprawił, ż e musiał przekonać się o jej znaczeniu we wszechś wiecie. Nikt tego nie mó gł przewidzieć, a ona poję ł a w lot, ż e jeś li teraz nie skorzysta z dziwnego zbiegu zdarzeń, przypadek taki już nigdy nie powtó rzy się. Szł a przez zalany sł oń cem park, kiedy usł yszał a za sobą ś miech i gł oś ną rozmowę. Zdawał o się jej, ż e poznaje gł os Zbyszka, mię kki jak mech. Co tam mech! Mię kki jak aksamit. Szedł w towarzystwie dwó ch dryblasó w, swoich kolegó w, i gł oś no o czymś rozprawiali. Przyś pieszył a kroku, a wtem zalś nił o coś w jej duszy, jak bł yskawica. Tuz przed nią, szczerzą c zdrowe zę by do sł oń ca, siedział na ł awce wielki On, sł ynny Zadora. Z oszoł omionej jej gł owy, wytrysną ł nagle pomysł perlisty jak fontanna. Tamci już się zbliż ają. Za chwilę Zbyszek bę dzie tę dy przechodził. Wszystko jedno!.. zegna się z przyjació ł mi i nadchodzi…

Podbiegł a do Zadory i usiadł a przy nim tak niespodziewanie, jak gdyby zleciał a z drzewa. Sł ynny czł owiek zdumiał się zupeł nie tak jak zwyczajny czł owiek.

- O, to pani! - rzekł wesoł o.

- Tak, ja… Drogi, zł oty, kochany… Potem panu wszystko powiem… Ale teraz niech pan powie gł oś no, jak najgł oś niej: „0, cudna pani, szaleję za tobą! ” I niech pan oczy wywró ci albo rę ką zł apie się za serce… Już, już, niech pan mó wi!

Zadora, wesoł y chł opak, poczuwszy jaką ś radosną awanturę, o nic nie pytał, tylko wrzasną ł z niezmiernym przeję ciem:

- O, cudna pani, szaleję za tobą!

A od siebie, z wł asnej pilnoś ci, dodał:

- Albo ty, albo ś mierć!

Zbyszek spojrzał! Spojrzał! Jest cokolwiek zdumiony, lecz có ż to… Wzruszył ramionami i uś miechną ł się tak litoś ciwie i tak drwią co… Spokojnie poszedł dalej.

Zimny, bezgł oś ny piorun padł u stó p Irenki.

- Dobrze był o, co? - zaś miał się Zadora z cał ego serca.

- To o niego szł o? Rozumiem! O, có ż to panienka taka smutna?

- Nawet pan nie pomó gł - szepnę ł a Irenka. - W takim razie już nic nie pomoż e… Dzię kuję panu… Jest pan strasznie dobry.

- Przejdzie, przejdzie, moja mał a - uś miechną ł się Zadora bardzo czule.

Patrzył za nią dł ugo, kiedy odchodził a wolnym krokiem.

„To jakaś pomylona dziewczyna - pomyś lał - ale bardzo zabawna”.

Tego samego zdania byli wszyscy, kiedy przy wspó lnym obiedzie, podczas chwilowej ciszy, Irenka rzekł a niedbale:

- Ten sł awny Zadora oś wiadczył mi się dzisiaj w parku, ale go nie przyję ł am.

Jednej pani wypadł a ł yż eczka z rę ki, ktoś inny znieruchomiał z wzniesionym w gó rę widelcem. Trwał o to jednak kró tką chwilę, nagle bowiem wszyscy - opró cz Zbyszka - wybuchnę li rozgł oś nym ś miechem.

„ Klapa” - pomyś lał a Irenka i pochylił a gł owę nad talerzem.

- Koza - bą kną ł Zbyszek.

Do koń ca obiadu był a celem ż artó w. Ś miano się serdecznie, dziwią c się jedynie, ż e Irenka, zrobiwszy taki wyborny dowcip, sama się z niego nie ś mieje.

„Palnę ł am nieś miertelne gł upstwo - myś lał a Irenka w swoim pokoiku. - Ale tej kozy nigdy mu nie przebaczę. Ską d on od razu przejrzał, ż e to był a heca! Albo sł yszał wszystko, kiedy prosił am Zadorę, albo tez ten Zadora zbyt ś miesznie wygł osił wspaniał e sł owa… Musiał o to niemą drze wypaś ć i wszystko na nic, Po co on zresztą dodał: «Albo ty, albo ś mierć », kiedy tak nie był o umó wione? A tak to jakoś powiedział, jakby zaś piewał. Po co zaraz ta ś mierć? Ś mierć teraz dopiero jest potrzebna… Moż e był oby to najlepsze, gdybym teraz umarł a… O, wtedy to już nie był aby koza, panie Zbyszku! ”

Zacisnę ł a powieki i przestał a oddychać, być moż e bowiem, ze jest to doskonał y ś rodek na rozstanie się z tym nę dznym ś wiatem… Moż e był oby się nawet udał o, gdyby ktoś nie był gwał townie zapukał do drzwi.

- Irenka, zejdź czym prę dzej! - woł ał a pani Milecka.

Irenka odsunę ł a ś mierć ł agodnie i otrzą sną wszy z gł owy ponure myś li, zeszł a do pokoju pani Mileckiej.

- Mam dobre wiadomoś ci, moje dziecko - mó wił a ona, pokazują c jej trzymany w rę ku list. - Pani Opolska pisze…

Mił oś ć odleciał a z serca Irenki jak ptaszek i usiadł a za oknem na gał ę zi drzewa, bo jej pani miał a w tej chwili waż niejsze sprawy.

- Pani Opolska pisze, ż e jest chora i sama nie moż e przyjechać - mó wił a pani Milecka, dziwnie uś miechnię ta. - Przysył a za to swoja zaufana przyjació ł kę czy też krewna, bo niewyraź nie o tym wspomina i ta pani z tobą się rozmó wi.

- Czy to dobrze, proszę pani, czy to ź le?

- O ile znam panią Opolska, to bardzo dobrze. Z pewnoś cią przyjechał aby sama, gdyby nie był a chora. A ta pani przyjedzie dzisiaj wieczorem, moje dziecko!

- Co, proszę pani!

- Odziej się starannie, jak moż esz najstaranniej, a wł osy spró buj jakoś uł oż yć, bo to awantura, a nie wł osy, l bą dź dla tej pani uprzejma. Dobrze, dobrze! Ja wiem, ż e zawsze jesteś uprzejma, ale dzisiaj proszę cię o to szczegó lnie. I jeszcze jedno! Nie skarż się na panią Opolską …

- Jakż e ja mam skarż yć się na panią Opolską? Ja mam do niej tylko ż al…

- Wię c nie miej nawet ż alu. O czym bę dziesz rozmawiać z tą panią, tego nie wiem, ale niech cię twoje dobre serce nauczy najserdeczniejszych stó w. To ci tylko chciał am powiedzieć. Czy dać ci jaką ś wstą ż kę do upię cia wł osó w?

- Nie, proszę pani, dzię kuję. Ja znam swoją gł owę! Moż e ż elazna obrę cz z beczki cokolwiek mogł aby pomó c, ale wstą ż ka na nic.

- Och, ty „Panno z mokrą gł ową ”! - zaś miał a się pani Milecka, ś ciskają c wzruszoną Irenkę.

„Matka anioł, a syn zbrodniarz…” - pomyś lał a Irenka z goryczą, idą c stroić się na przyję cie posł a pani Opolskiej.

Obrzę d ten nie trwał dł ugo, polegał bowiem na oczyszczeniu sukienki i na przejechaniu przez gę stwinę wł osó w rozczapierzonymi palcami jak broną po grudzie. Kró lowa buszmeń skiego plemienia nie czesze się inaczej.

Irenka, mają c jeszcze wiele czasu, rozmyś lał a w ciszy, co powie tej damie, któ ra ma zjechać do Zakopanego, aby ją obejrzeć. Có ż jej powie? Wszystko - ś miał o, odważ nie i jasno. Myś lał a o tym spotkaniu spokojnie, kiedy jednak usł yszał a zgieł k i nawoł ywania sł uż by w dolnych pokojach, co zapowiadał o nieomylnie przyjazd znamienitej osoby, serce jej zaczę ł o bić niespokojnie. Potem wszystko ucichł o, zapadł gł ę boki wieczó r, a jej jeszcze nie woł ano. Widocznie pani Milecka rozmawia z ową damą. Musiał a ona napisać wzruszają cy list do pani Opolskiej, skoro pani Opolska pragnę ł a sama przyjechać. Niech jej to pan Bó g wielkim szczę ś ciem wynagrodzi… O czym one tak dł ugo rozmawiają? Pewnie o niej.

Nareszcie, nareszcie!

Pani Milecka weszł a do pokoju Irenki i powiedział a cicho:

- Ta pani musiał a odpoczą ć, a teraz chce ciebie zobaczyć.

Chodź ze mną, drogie dziecko… Pamię tasz, o co cię prosił am?

- Pamię tam, proszę pani.

- I nie bó j się. Przyjació ł ka pani Opolskiej ma wprawdzie groź ną minę, ale zdaje mi się, ż e to dobra kobieta. Chodź my! Ta pani mieszka w wielkim pokoju. Wejdź sama…

Irenka zapukał a nieś miał o do drzwi.

- Proszę wejś ć - odpowiedziano stł umionym gł osem.

Dziewczyna weszł a i przystanę ł a przy drzwiach, szukają c oczyma tej pani, w pokoju bowiem palił a się jedna tylko lampa, stł umiona kolorowym abaż urem. Bystre oczy Irenki ogarnę ł y pokó j. W fotelu siedział a siwa, starsza pani, ś wietnie wytworna, w czarnej sukni. Spojrzenie jej był o ż ywe i mą dre: nos miał a cokolwiek ostry. Barwa twarzy przypominał a barwę koś ci sł oniowej. Musiał a być kiedyś bardzo pię kna. W nieskazitelnej pię knoś ci zachował y się jej rę ce, drobne, biał e, starannie wypielę gnowane. Dwie rysy, opadają ce z koń có w ust ku doł owi, ż ł obił y się bardzo widocznie, tak samo jak pionowe zmarszczki mię dzy oczami.

Irenka poczuł a, ze oczy te patrzą w nią mocnym, natarczywym spojrzeniem, jak gdyby chciał y przebić nie tylko mrok są czą cy się z pował y, ale i jej piersi, i jak gdyby chciał y ujrzeć serce. Ukł oniwszy się z czarują cym wdzię kiem, dziewczyna spojrzał a w te oczy wzrokiem jasnym, rozbł yś nię tym i szczerym.

Przez chwilę trwał o milczenie, Irenka bowiem nie ś miał a przemó wić pierwsza, a siwa pani patrzył a… patrzył a… Wreszcie zapytał a cicho:

- Nazywasz się, moje dziecko, Irena Borowska?

- Tak, proszę pani.

- Szukasz pani Opolskiej?

- Tak, proszę pani.

- Pani Opolska prosił a mnie, abym porozumiał a się z tobą. Moż esz mó wić wszystko, a ja jej wiernie wszystko powtó rzę. Nie mamy przed sobą tajemnic. Uprzedzam cię jednak, ze ode mnie bę dzie zależ ał o, czy zobaczysz kiedykolwiek panią Opolską, czy jej nigdy nie ujrzysz. Teraz mó w!

- Co ja mam mó wić, proszę pani?

- Wszystko! Pani Milecka cuda o tobie opowiada, o twojej roztropnoś ci i o czymś tam jeszcze, wię c pewnie sł ó w ci wystarczy… Usią dź … A teraz patrz mi w oczy i odpowiadaj. Kto cię wysł ał do pani Opolskiej?

- Nikt, proszę pani. To był mó j pomysł.

- Mą dry pomysł i gł upi pomysł. Matka twoja, oczywiś cie, wie o twoim wyjeź dzie?

- Moja matka wie.

- A wię c to taka mał a zmowa!

Irenka spojrzał a na nią wzrokiem peł nym wielkiego ż alu.

- Proszę pani - rzekł a drż ą cym gł osem - niech pani mó wi ze mną jak chce, i niech pani nawet mnie zwymyś la, ile się tylko zmieś ci, ale niech pani o mojej matce ani ź le nie mó wi, ani ź le nie myś li. Moja matka jest chora, bardzo cię ż ko chora na serce. Gdyby mi nie pozwolił a pojechać do pani Opolskiej, był abym moż e uciekł a… ja nie wiem… ale ja musiał am pojechać wł aś nie dlatego, ż e moja matka jest taka chora. Mama nie sprzeciwiał a się, bo tylko jedna pani Opolska potrafił aby ją poratować.

- Bardzo ł adnie. A czemuż tylko pani Opolska?

- Bo my nie mamy nikogo poza nią na ś wiecie. Wprawdzie raz już jeden mamusia pisał a do niej, ale odmó wił a. Sama woził am list na pocztę w wielkiej tajemnicy.

- Przed kim?

- Przed ojczulkiem. Mama nie chciał a, aby ojciec o tym wiedział, ze mama szuka ratunku.

- Ach, tak… I pani Opolska odmó wił a… No, a teraz? Co masz teraz do powiedzenia pani Opolskiej? Przyjechał aś po pienią dze. Czy nie tak?

- Nie! - odpowiedział a Irenka mocnym gł osem.

- Wię c po co wł aś ciwie?

- Uł oż ył am sobie - mó wił a Irenka - ze padnę do nó g pani Opolskiej i wybł agam, aby ratował a moją matkę i mojego brata. To jeszcze dziecko… Moż e pani Opolska wzię ł aby ich do siebie na wieś albo do Warszawy na tak dł ugo, zanim ja nie bę dę mogł a pracować.

- Aha! Pani Opolska miał a wzią ć do siebie matkę i brata… Ale czemu nie mó wisz o sobie? Co miał o stać się przez ten czas z tobą?

- Ze mną? Ja dobrze o tym nie myś lał am, proszę pani.

Gdzieś był abym się przytulił a i uczył abym się pracy. Co tam ja! Ja mogę jeś ć byle co i spać na gał ę zi, ale mama nie moż e i brat nie moż e. Ja nawet myś lał am…

- Mó w ś miał o.

- Myś lał am nawet o tym, ż e pani Opolska zajmie się nimi, a ja chociaż czę ś ć tego, co im da, odsł uż ę jako pokojó wka…

- U kogo?

- Myś lę, ze u pani Opolskiej.

- Jako pokojó wka… jako pokojó wka… - powtarzał a siwa pani bezdź wię cznie. - Czemu tak wpatrujesz się we mnie? - zapytał a nagle bardzo szorstko.

- Bardzo panią przepraszam. Ja mam takie niemą dre przyzwyczajenie patrzenia w oczy. Już nie bę dę …

- Patrz albo nie patrz… Jak ci się podoba… Ile masz lat?

- Prawie pię tnaś cie, a brat skoń czy osiem.

- A matka bardzo chora?

- Bardzo. Trzeba jej wielkiego spokoju.

Siwa pani odwró cił a gł owę i przez chwilę patrzył a w noc, kł adą cą się do snu za oknami.

- Co powiedział a twoja matka po otrzymaniu listu od pani Opolskiej? Pamię tasz?

- Pamię tam. Nic nie powiedział a, tylko miał a bardzo czerwone oczy… Od ł ez.

Wytworna pani drgnę ł a, jakby mró z powiał spoza okien.

- Pani Opolska o tym nie wiedział a - powiedział a cicho.

- Jak mogł a wiedzieć? - mó wił a smutno Irenka. - Moż e gdyby był a widział a ł zy mojej matki…

- No, to co? Nikt cię o to nie pyta - zawoł ał a gwał townie siwa pani.

Irenka spojrzał a na nią ze zdziwieniem, ale widzą c, ż e siwa pani znowu patrzy w okno, odważ ył a się rzec cichutko:

- Bo ja myś lę, proszę pani, ż e pani Opolska nie jest taka zł a, jak się wydaje.

Wytworna pani odwró cił a powoli gł owę i zapytał a gł osem niespodziewanie ł agodnym:

- Dlaczego tak myś lisz?

- Dlatego, ż e ja sobie nie wyobraż am, aby ktoś mó gł być zł y dla swojej najbliż szej krewnej, kiedy obcy ludzie byli dla nas dobrzy. Musi być jakaś inna przyczyna. Pani dobrze zna panią Opolską. Moż e ona jest nieszczę ś liwa albo moż e ktoś jej wyrzą dził co zł ego, wię c pogniewał a się na cał y ś wiat i na nas przy sposobnoś ci? Ja czę sto o tym myś lał am, ale nic nie wymyś lił am, bo jestem gł upia.

- A gdybyś zobaczył a panią Opolską, co byś jej powiedział a?

- Dobrze nie wiem, ale powiedział abym jej tak: jeż eli pani jest zł a, to trudno, Pan Bó g panią osą dzi, ale jeż eli pani pozwoli umrzeć mojej matce tylko dlatego, ze pani ma ż al do niej, nie wiem za co, to pani nie bę dzie miał a w ż yciu spokojnej chwili, bo panią sumienie zadrę czy. Powiedział abym jej to takim gł osem, ż e by struchlał a. Siwa pani spojrzał a na nią z dziwnym bł yskiem w oczach.

- Czy tak bardzo kochasz swoją matkę?

- Moją matkę? Ponad ż ycie!

- A pani Opolskiej nie kochasz chyba?

- Na to trudno odpowiedzieć. Gdybym ją był a spotkał a wtedy, kiedy mama przez nią pł akał a, był oby jej gorą co. Był abym jej powiedział a straszne rzeczy… Teraz to już mi przeszł o. Zresztą, co innego list, a co innego ż ywa osoba. Mojej proś bie pani Opolska nie odmó wi!

- Och, a czemuż to tobie nie ma odmó wić?

- Bo nie moż e. Nawet krokodyl nie odmó wił by dziecku, któ re prosi o ż ycie dla swojej matki. Zresztą, ja sł yszał am, ze pani Opolska miał a też có rkę, któ ra, biedactwo, umarł a.

- Umarł a… - powtó rzył a szeptem siwa pani.

- Moż e ona dlatego jest taka nieszczę ś liwa?

- Moje dziecko, przestań o tym mó wić. Powiedz mi teraz jasno: co zrobisz, jeż eli pani Opolska odmó wi nawet tobie?

Irenka odpowiedział a smutno:

- Jeż eli tak się stanie, wtedy nie wiem, co my zrobimy. Moja droga, moja zł ota, moja jedyna pani. Niech pani tak urzą dzi, abym ja mogł a zobaczyć panią Opolską! Ja zrobię wszystko, co ona każ e, ja bę dę pracował a od ś witu do nocy, byle tylko ją wzruszyć i byle wyratował a mamusię. Moż e mnie nawet bić codziennie, moż e mi kazać ś miać się albo pł akać, ja wszystko…

- Uspokó j się, moje dziecko. Zrobię, co moż na… Zobaczysz panią Opolską … Co ty wyprawiasz dziewczyno?

Pytanie był o uzasadnione, bo bujna i czuł a dusza Irenki wybuchnę ł a pł omieniem wdzię cznoś ci; nie zważ ają c ani na dostojnoś ć, ani na ś wietne maniery siwej pani, Irenka zarzucił a rę ce na jej szyję i zaczę ł a ś ciskać jej dostojnoś ć z cał ego serca. Dostojnoś ć bronił a się sł abo, wreszcie udał o się jej posadzić Irenkę na fotelu.

- Strasznie panią przepraszam, ale taka jestem gł upia. Kiedy mi kto przemó wi do serca, sama nie wiem, co robię. Czy pani wie, jak mnie nazywają w narodzie? „Panna z mokrą gł ową ”! Dobre, co?

- Lepiej nie był o moż na.

- Niech pani tylko tego nie mó wi pani Opolskiej, bo moż e pomyś li, ze jestem po prostu wariat. Ja tylko pani mó wię w zaufaniu.

- Tak mi wierzysz?

- Bardzo! Pani musi być bardzo, bardzo dobra, tylko…

- Tylko co?

- Przepraszam, wymknę ł o mi się. Pani nie pogniewa się na mnie?

~ Nie pogniewam. Wię c?

- Tylko, ż e pani ani razu nie uś miechnę ł a się do mnie. Do mnie zawsze wszyscy się ś mieje. Ale moż e pani nie uś miechać się, ja i bez tego wiem, ze pani jest dobra, tylko ze z począ tku to się trochę pani bał am.

Siwa pani starał a się uś miechną ć, ale nie bardzo jej się to udawał o. Gł ę bokie bruzdy koł o ust nie mogł y się rozprostować. Spojrzeniem jednakż e starał a się okazać Irence odrobinę ż yczliwoś ci. Był a bardzo jakaś zmieszana i rę ce jej drż ał y.

- Zdaje mi się, ż e ciebie nieł atwo nastraszyć - rzekł a z jedną dziesią tą uś miechu. - Wracajmy jednak do rzeczy. Czy moż esz mi, moje dziecko, opowiedzieć o wszystkim, co dział o się z wami od tej chwili, kiedy to pani Opolska tak niemił osiernie odpisał a twojej matce? Mó w, jak umiesz, ale o wszystkim, o wszystkim. O ludziach i o zdarzeniach. Jeszcze nie jest pó ź no, mamy czas. Mó w, Irenko…

Dziewczyna rozpoczę ł a powieś ć barwną i obszerną; wzię ł a do rą k dł ugi, dł ugi ró ż aniec dni i cichym gł osem, jak gdyby modlił a się, przesuwał a paciorki. Jedne był y ś liczne, z pereł utoczone, inne smutne, z czarnego drzewa. Gł os jej czasem zadrż ał albo wilgotniał od ł ez, kiedy mó wił a o ś mierci ojca; brzmiał cudownie, kiedy mó wił a o matce. Jak zł ote nitki w szarej tkaninie bł yskał y dziecinne sł owa, kiedy opisywał a swoje dni szczę ś liwe, wyprawy i szaleń stwa. Potem gł os jej roześ miał się, kiedy przed nieruchome, wpatrzone w nią oczy starszej pani wywlokł a Jasia, zagrzebanego w ś niegu lub odprawiają cego medytacje z jajkami w rę ku. O babce i ciotkach opowiadał a rzewnie, wreszcie skrzesał ognia pan Podkó wka. Mó wił a o dobrotliwym księ dzu i o jego testamencie, o wszystkim, o wszystkim. Ustę p osobny, wspaniał y i rozgł oś ny, przeplatany ś miechem i wzruszeniem, poś wię cił a najwię kszemu swojemu przyjacielowi na ś wiecie, doktorowi. Kró tko i kwieciś cie zdawał a raport o swojej wyprawie i o przyjeź dzie do Zakopanego.

Siwa pani nie przerywał a jej ani jednym sł owem. Sł uchał a pilnie, zamykają c czasem oczy, kiedy Irence gł os zadrgał, lub patrzą c na nią ciekawie, kiedy powieś ć stawał a na gł owie i wyraż ał a radoś ć. Coś musiał o dziać się z wytworną panią, bo jej twarz, zakrzepł a w smutnej powadze, zaczę ł a tajać, jakby sł oneczny pł omień padł na lodową powł okę. Irence zdawał o się czasem, ż e zmarszczki koł o ust czynił y gwał towny wysił ek, aby uczynić miejsce uś miechowi, co cieniutką strugą spł ywał z oczu wyniosł ej damy.

- A teraz, na sam koniec - mó wił a Irenka, zniż ywszy gł os - powiem pani coś, ale w najwię kszej tajemnicy.

- Mó w, mó w, moje dziecko!

- Otó ż tu, w Zakopanem, spotkał o mnie wielkie i ś miertelne nieszczę ś cie.

Dama wzdrygnę ł a się.

- Co ci się stał o, na Boga?! zapytał a z wyraź nym już wzruszeniem.

- Zakochał am się - ogł osił a Irenka z cichym ję kiem. - W Zbyszku Mileckim… Ś miertelnie, powiadam pani: ś miertelnie!

- A on? - zapytał a siwa pani poś piesznie.

- A on gwiż dż e na mnie!

W tej chwili stał o się coś nadzwyczajnego. Wytworna pani zaczę ł a dusić się, najwyraź niej dusić się. Zatrzepotał a rę kami jak toną cy czł owiek i chwytał a ustami powietrze, też jak topielec. A jak na rzece, kiedy sł oń ce przygrzeje, ló d trzaska i uchodzi do morza, a woda wygł adza się i uś miecha do sł oń ca, taka sama radosna awantura odbył a się na twarzy owej pani. Ló d spł yną ł z jej groź nej twarzy, wygł adził y się zmarszczki, odetchnę ł y wreszcie usta. Dostojna, mroź na, twarda twarz zelż ał a i ś wietna pani wybuchnę ł a ś miechem.

Irenka chciał a się obrazić, ale przez kró tką chwilę. Ten nieoczekiwany, niespodziewany, moż e od wielu, wielu lat wyglą dany ś miech tak ją rozradował, ze zaczę ł a ś miać się takż e. A teraz z kolei siwa pani podniosł a się nagle z fotela i obją wszy ramionami Irenkę zaczę ł a cał ować jej gł owę.

- Och, ty ś mieszne, drogie dziecko… - mó wił a szybko.

- Gł upi ten Zbyszek, ż e ciebie nie kocha, bo jakż e ciebie nie kochać?

~ Ż eby tak pani Opolska to powiedział a - westchnę ł a Irenka.

Siwa pani uję ł a jej gł owę w obie dł onie i rzekł a ze wzruszeniem:

- Pani Opolska nie wiedział a o niczym. To biedna, stara kobieta, któ ra wiatr nosi po ś wiecie, bo jej serce nie zna spokoju. Prawdę o niej powiedział aś, Irenko moja zł ota. Ale teraz, kiedy o wszystkim dowie się ode mnie, bę dzie inaczej, z cał a pewnoś cią bę dzie inaczej… Pani Opolska też miał a có rkę … A ponieważ jej już nie ma, chciał aby mieć taka jak ty… Taką jak ty… Co dla matki oddał aby ż ycie… Kochane, drogie dziecko… Niech cię Bó g bł ogosł awi! … Zaś miał am się po raz pierwszy od wielu lat za twoją sprawą, a teraz znowu mam ł zy w oczach… Też za twoją sprawą … Co ty ze mną wyprawiasz, zł a dziewczyno? … Powiedz swojej matce, ż e pani Opolska ż ał uje z cał ego serca. I ż e bę dzie inaczej…

Nagle Irenka cofnę ł a się o krok. Zbladł a i usta jej zadrgał y.

Dobywają c sł ó w z trudem, szepnę ł a:

- Pani jest panią Opolską!

- Tak! - odpowiedział a jej siwa pani. - Nie gniewaj się. Chciał am usł yszeć prawdę o sobie… Nie chciał am cię przestraszyć … Przebaczysz mi, có ruchno?

Irenka zawahał a się na jedno kró ciutkie mgnienie. A po tym mgnieniu siwa pani i czarnowł ose Cyganią tko obję ł y się w mocnym uś cisku.

A chociaż to był a zima, w Zakopanem wielka tej nocy był a ulewa.

Albowiem powiada mę drzec: kiedy jedna kobieta pł acze, wtedy pada rosa. Kiedy jednak pł aczą dwie kobiety, i to z radoś ci, wtedy jest ulewa.




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.