|
|||
Rozdział dziesiąty
Pan Podkó wka czekał na dworcu kolejowym z wielkim wzruszeniem w radosnym sercu i na poczciwym obliczu. Dowiedział się z listu Irenki o wszystkim, co się zdarzył o w cią gu lat kilku, i o szalonej jej wyprawie do Warszawy. Tyle lat, tyle już minę ł o lat… To chude, ś niade Cyganią tko musiał o podró ś ć cokolwiek. Stracił nadzieję, ze je kiedyś zobaczy, a ona o nim pamię tał a. Jakaś wysoka panienka, w baskijskiej czapeczce, podniosł a na jego widok obie rę ce w gó rę i daje mu znaki przez okno. Boż e drogi! To Irenka… „Panna z mokra gł owa”, lecz jakż e wspaniał a panna… Jaka wysoka i jaka ś liczna… Pan Podkó wka podbiegł i roześ miał się szczę ś liwie, a ona roześ miał a się też, ale jakby rzewnie. Uś ciskał przeto najpierw ja, a potem jej toboł ek, wprawdzie mizerny, ale wskutek zapobiegliwoś ci doktora doś ć pę katy i mogą cy swoja treś cią ż ywić przez tydzień rozbitkó w niewielkiego okrę tu. - Panna Irenka! - ś miał się rozczulony pan Podkó wka. - Ż adna „panna Irenka”, tylko po prostu Irenka! - rzekł a dziewczyna. - Niech panu Bó g zapł aci za to, ż e pan jest taki dobry. Doką d ja teraz mam pó jś ć? - Jak to: doką d? Do nas! Do tej pani pó jdzie pani jutro, a dzisiaj do nas, bo Irenka u nas zamieszka. Irenka pewnie nie wie, ze ja się oż enił em… A jakż e! Znalazł a się taka, co mnie chciał a, zamknę ł a oczy i wyszł a za Podkó wkę. Czeka na panią i doczekać się nie moż e. Moja mama tez… Kiedy usł yszał a, ż e panna Irenka ma przyjechać, rozpł akał a się, ale nie tak jak zwyczajnie, tylko strasznie serdecznie. - A moż e miejsca nie ma? - Och, och! - ś miał się pan Podkó wka z ogromnym zachwytem. - Ja mam obszerne mieszkanie, a list odniesiono mi z dawnego. Bę dzie panna Irenka mieć osobny pokó j w moim gabinecie. - To pan ma gabinet? - zapytał a z szacunkiem. - Mam, bo ja już jestem adwokatem, ale gabinet na razie jest mi zgoł a niepotrzebny, bo jeszcze ani jeden klient do mnie nie przyszedł. Jakoś jednak ż yję, bo ojciec mojej ż ony nie jest adwokatem, tylko rzeź nikiem, i doskonale mu się powodzi. Mnie się też kiedyś zacznie… O, jak ja się cieszę, jak ja się cieszę! Radoś ć pana Podkó wki udzielił a się cał ej rodzinie. Ś ciskano Irenkę i cał owano, jakby kogoś bardzo bliskiego. Mama pana Podkó wki wylał a jezioro szczę ś liwych ł ez, oś wiadczają c ze szlochaniem, ż e takiej ś licznej panienki nie widział a w swoim ż yciu, czemu z wielką radoś cią przyś wiadczył a ż ona pana Podkó wki, osoba wybornie wesoł a, bł ę kitnooka, rumiana i szczę ś liwa. Mę ż a swojego poznał a na uniwersytecie i przejrzawszy go roztropnymi oczami na wylot, sama mu się oś wiadczył a, pan Podkó wka bowiem, chociaż za sprawą Irenki mł odzian odważ ny, nie był zdolny do tak wspaniał ego bohaterstwa. Przypominali sobie teraz z Irenka na wyś cigi wszystkie szaleń stwa, ś miechem jak ź ró dlaną wodą skraplają c każ de wspomnienie. Mama zalewał a się ł zami i wydawał a trwoż ne okrzyki, ile razy jej syn wł aził we wspomnieniach na wysokie drzewo, boją c się, aby nie spadł, ż ona zaś zanosił a się od ś miechu. Był o im dobrze i bardzo, bardzo przyjemnie. Wieczorem przył ą czył się do kompanii ojciec rzeź nik, sumiasty i jowialny jegomoś ć, któ ry, oceniwszy Irenkę zawodowym okiem, uś miechną ł się do niej z mił ym uznaniem, jak do dorodnej „przedniej cielę cej”. Wszystko to w obszernym liś cie nazajutrz o ś wicie został o opisane i wysł ane do pani Borowskiej, jak sztafeta z placu boju Dzień zaczą ł się od przygotowań uroczystych i przezornych. Ż ona pana Podkó wki poczynił a jakieś dziwne czarodziejstwa z garderobą Irenki i ze znakomitą zrę cznoś cią przydał a wdzię ku smutnej jej sukience. Jedynie pró by ujarzmienia oszalał ej czupryny speł zł y na niczym. Pan Podkó wka, wiele mają cy czasu, oś wiadczył, ze na krok jeden nie puś ci Irenki samej, bo nie chce odsył ać jej szczą tkó w wydobytych spod automobilu, poszli wię c razem: on poważ ny, ona zaś z niespokojnym drż eniem serca. - To tu! - szepną ł wreszcie wzruszony pan Podkó wka. Pokazał jej pał acyk, odgrodzony od ulicy, zarosł y dzikim winem, wytworny i czysty. W oknach wisiał y zasł ony, dę bowa, pię knie zdobna brama był a zamknię ta. - Ł adny dom - rzekł a Irenka nieswoim gł osem. - Czy to naprawdę tutaj? - Na domu jest tabliczka, niech Irenka spojrzy… Zofia hr. Opolska. - Boję się! - szepnę ł a Irenka. - Czego Irenka się boi? - mó wił gorą co pan Podkó wka. - Nie wiem… Nigdy się tak nie bał am… Proszę pana, a jeż eli ona na mnie krzyknie? - No, to co! Niech Irenka wtedy krzyknie na nią. - Prawda! - rzekł a Irenka zdumiona prostotą pomysł u. - Irenka wejdzie - ukł adał plan pan Podkó wka - a ja zaczekam na ulicy. - Ale niech pan stoi blisko bramy, bo mnie mogą wypchną ć za nią gwał townie. - Niemoż liwe! - Ja też tak myś lę. Czy zadzwonić? O, Boż e, jak mi serce bije. Pan Podkó wka jednakż e byt spokojny i wyniosł y. Bez trwogi nacisną ł guziczek dzwonka i spojrzeniem dziewczynie dodawał odwagi. Ona wbił a wzrok w bramę i zdawał o się jej, ż e czeka bardzo, bardzo dł ugo. Wreszcie drzwi otwarto i ukazał się siwy lokaj z mił ą twarzą. - Panienka do kogo? - spytał uprzejmie. - Do pani Opolskiej… Ja w bardzo waż nej sprawie. - Pani hrabiny nie ma w Warszawie. - O Boż e! - ję knę ł a dziewczyna. - A kiedy wró ci? - Tego nikt nie wie. Pani hrabina mieszka w tej chwili w Zakopanem, w willi „Ustronie”, ale jak dł ugo tam bę dzie, tego tez nikt nie wie. Jeś li panienka ma jaką ś waż ną sprawę, proszę tam napisać. - Dzię kuję panu… - szepnę ł a Irenka. - Czy panience sł abo? - zapytał stary czł owiek z niepokojem. Nie, nie… Pan jest bardzo dobry… Willa „Ustronie”, prawda? Tak, panienko - odrzekł patrzą c na nią dziwnie serdecznie. Zamkną ł bramę powoli i bez trzasku, jakby jej nie chciał uczynić przykroś ci. - Klapa! - rzekł a Irenka z cichą rozpaczą. Pan Podkó wka hardo podnió sł gł owę, jak gdyby zł oś liwemu losowi chciał spojrzeć prosto w twarz. - Przecie nic nie stał o się jeszcze - rzekł z mocą. - A Irenka zaraz w krzyk. - Ja wcale nie krzyczę … - Ja wiem, ż e nie, ale tylko tak powiedział em. Klapa był aby wtedy, gdyby pani Opolska był a, a jednak jej nie był o, ale ponieważ naprawdę jej nie ma… - Nie rozumiem… Jak to moż e być, ż e mogł a być i nie być? - Moż liwe. W tych wszystkich domach, Irenko, mieszkań cy są, ale nie dla każ dego. Taki lokaj od razu wie, dla kogo są w domu, dla kogo są tylko niekiedy, a dla kogo nigdy ich nie ma. - A czy ten staruszek powiedział prawdę? - Ten powiedział prawdę. Od razu moż na to był o dostrzec, zresztą podał nam adres pani Opolskiej w Zakopanem. - Zakopane… Zakopane… - mó wił a Irenka, jakby coś rozważ ają c. - To bardzo daleko… - W każ dym razie nie na koń cu ś wiata. Bę dzie sobie Irenka u nas mieszkał a, a tymczasem ta pani powró ci… - Bó g wie kiedy. A jeż eli pojechał a na cał a zimę? - To poczekamy do wiosny. - Ja nie mogę czekać - odrzekł a Irenka twardo. W domu zastał pan mecenas Podkó wka niespodziewany list, pisany pismem zawadiackim, peł nym zakrę tasó w i esó w-floresó w. Każ de sł owo wypuszczał o z siebie cienkie i dł ugie wą sy jak dzikie wino, a podpis przypominał podpis kró lewski sprzed pię ciuset lat, poł oż ony na wyroku ś mierci. Wiele sł ó w był o podkreś lonych, co im miał o dodać wagi i znaczenia, po wielu wyrastał wykrzyknik jak mł ode drzewko, aby zwró cić uwagę czytelnika, ż e sł owo to jest potę ż nym okrzykiem. Podkó wka czytał zdumiony: „Doktor Zenobi Lipień, konował i filozof mał omiasteczkowy - Jó zefowi Podkó wce, szlachetnemu mł odzianowi, pozdrowienie! Ponieważ pod pań skie skrzydł a - jak pisklę pod skrzydł a orł a - schronił a się dziewica szlachetnego rodu, znana powszechnie pod przezwiskiem: «Panny z mokra gł ową », piszę do pana w te pę dy z uniż ona proś bą, aby pan raczył otoczyć ją opieką, staraniem i zbytkiem! Gdyby te skromne zapasy, któ re zabrał a na wojaż, nie wystarczył y, niech pan nabę dzie nowe u odpowiednich specjalistó w, sprzedają cych chleb, masł o, kieł basy i salcesony! l niech jej pan strzeż e jak oka w gł owie i nie pozwoli pani Opolskiej wydrzeć jej serca i wypić jej krwi!!! Czarownice czę sto to czynią, uważ ają c krew niewinnych dziatek za wyborny pokarm! Proszę też dawać baczenie, aby zwariowana nasza pannica nie postradał a w stolicy tej odrobiny rozsą dku, któ ry pań skiej uporczywej pracy zawdzię cza!! Niech uż ywa zabawy, byle w miarę! Ponieważ wiadomo mi przypadkiem, ż e pan nigdy nie fabrykował pienię dzy, a w inny sposó b nie mó gł pan dojś ć do posiadania mają tku, przeto zał ą czam parę groszy, aby pan mó gł ich uż yć w razie, gdyby Irenka chciał a oblec się w jakieś kiecki albo co!!! Niech rozrzuca to zł oto garś ciami, lecz rozważ nie. Gdyby chciał a zakupić ze zbytku fantazji Zamek Kró lewski lub Ł azienki, niech ją pan z wł aś ciwym sobie taktem stara się od tego odwieś ć, l niech czym prę dzej powraca, notabene, jeś li wyjdzie ż ywa z rą k tej pani, do któ rej zwró cił a swe kroki. Zwł ok odsył ać nie potrzeba!!! Wiedz bowiem, szlachetny mł odzianie, ż e chociaż zaledwie niewiele godzin trwa rozł ą ka, brak nam jej bardzo, a przeraź liwa cisza trwoż y nasze serca! Gdyby potrzeba był o pomocy fizycznej, niech pan mnie wezwie za pomocą telegrafu. Widział em w naszym mieś cie wiele drutó w na sł upach, z czego są dzę, ż e maszyna ta dział a i na naszym terenie! W wypadku gwał townym mogę zabrać z sobą dubeltó wkę i zakatrupić kogo trzeba! W wypadku ł agodnym wystarczy moja recepta, dział ają ca wprawdzie powolniej, lecz ró wnie skutecznie! Czekam tedy szanownego pisma pań skiego, tymczasem zaś i ją, i pana polecam ł asce Boskiej. Bą dź zdró w cny mł odzianie, i sę dziwego doż yj wieku!!! ” - Pan doktor zawsze jest taki ś mieszny - objaś nił a Irenka - Gdyby jednak wiedział, ze cał a moja wyprawa na nic, był oby mu smutno. Ale moja wyprawa nie bę dzie daremna… Jadę do Zakopanego! - Matko ś wię ta! - krzyknę ł a mama pana Podkó wki, przeraż ona wizją niezmiernej dali. - Jakż e tak, sama? - bą kną ł zatroskany mecenas. - Irenka jest pod moją opieką, a ja na to nie zgodzę się. Irenka zmruż ył a lewe oko na znak, ze uwielbia pana Podkó wkę, ale lekceważ y sobie cokolwiek jego powagę. Wiedzie na znakomitym instynktem, zwró cił a się czym prę dzej do wesoł ej jego ż ony, jakby czują c, ze uś miechnię te jej sł owo miał o w tym domu sił ę gromu i ostatecznego wyroku. - Prawda, proszę pani, ze mi nic nie grozi? Ponieważ ró wnocześ nie pogł adził a pod stoł em mię kkim, kocim ruchem jej kolano, ż ona pana Podkó wki orzekł a po kró tkim namyś le, ze prawie dorosł a panna moż e jechać bezpiecznie, tym bardziej ż e ona czytał a kiedyś, jakoby czteroletnie dziecko z przypię ta na piersi kartka przejechał o przez cał a Europę. - Pojedzie pani! - ogł osił a zdumionemu ś wiatu. Tylko powszechna rewolucja albo straszliwe trzę sienie ziemi mogł o odmienić ten wyrok. Mama oblał a go ł zami, a pan Podkó wka przypatrywał mu się nieufnie, bladym wzrokiem. Wydobyto mapę, rozkł ady jazdy i rozpoczę to narady, jak, kiedy i któ rę dy uda się Irenka w tę niebezpieczna podró ż. - Obliczmy przede wszystkim za co? - zapytał a Irenka gorą czkowo. Wysypał a na stó ł pienią dze, przeznaczone na powró t; przeliczono je trzykrotnie i zauważ ono ze smutkiem, ż e razem z przesył ka doktora starczy ich moż e na poł owę, moż e na trzy czwarte dalekiej drogi. - Resztę drogi odbę dę pieszo - oś wiadczył a Irenka. Na to mama w pł acz, ż ona w ś miech, a pan Podkó wka, drapią c się za uchem, szukał rady w pobliż u rozumu. - Mam, mam! - zawoł ał nagle uradowany. Mama przestał a pł akać, jakby noż em ucią ł, ż ona spojrzał a na mę ż a z uwielbieniem. - Zdarza się tak szczę ś liwie - mó wił szybko pan Podkó wka - ż e kasjer na kolei to mó j szkolny kolega. Wyborny chł opiec i bardzo uczynny… Ż e też mi od razu nie przyszł o do gł owy! Otó ż ten mó j kolega zawsze mi daje po znajomoś ci bilety kolejowe znacznie taniej. - Czyż to moż liwe? - spytał a Irenka z niedowierzaniem. - Z cał a pewnoś cią moż liwe! Oni maja jakieś takie prawo, tylko ż e nikt o tym nie wie, a oni sami o tym nikomu nie mó wią. Ileż jednak razy ja sam tak jeź dził em! Niech pani zapyta mojej ż ony… Ponieważ szlachetne ł garstwo zaczę ł o się plą tać, wię c je czym prę dzej oddał swojej roztropnej ż onie, aby je rozplatał a jak kł ę bek nici. - Tak mó wią - oś wiadczył a ż ona. - To się nazywa jechać „ze zniż ką ”. O tym, ze moż na jechać ze zniż ką, Irenka też kiedyś sł yszał a, stanę ł o wię c na tym, ż e pan Podkó wka urzą dzi przyjacielskie cygań stwo na kolei, wszyscy się zajmą przygotowaniem do podró ż y, a Irenka napisze natychmiast list do matki z oznajmieniem, ze jedzie na szczyty gó r, gdzie na ś niegu siedzi w peł nej chwale pani Opolska. Wieczorem, po krwawej pracy, zjawił się ojciec rzeź nik, dowiedziawszy się zaś o wielkim przedsię wzię ciu, bawił kró tko i poszedł. Po godzinie wró cił, niosą c cię ż kie zawinią tko, i oddał je Irence. - To na drogę - rzekł serdecznie. W zawinią tku był a cał a szynka i niewinne prosię, na wolnym ogniu upieczone w zaraniu swego ż ywota. Chociaż wszystko przygotowano wybornie, pan Podkó wka był bardzo blady i niespokojny, kiedy nazajutrz wyprawiał Irenkę w podró ż. Niepokoje te opisał z niezwykł ym talentem w dł ugim liś cie do doktora, pocieszają c ró wnocześ nie i jego, i siebie, ze Irence, mą drej i rozważ nej, nic nie grozi. Polecił ją opiece jakiejś statecznej pani, któ ra z trojgiem dzieci jechał a tez do Zakopanego, należ y przeto przypuś cić, ż e dojedzie szczę ś liwie. Bystre przewidywania pana Podkó wki speł nił y się wybornie. Tego jedynie nie przewidział, ż e Irenka zwró cił a się do owej statecznej pani z uprzejmym zapytaniem, ile zapł acił a za bilet do Zakopanego? Matka trojga hał asują cych dzieci odczytał a cenę na bilecie, Irenka zaś sprawdził a, ż e cena, wydrukowana na jej bilecie, niczym się od tamtej nie ró ż ni. Pokrę cił a gł ową, poznawszy, ż e pan Podkó wka szlachetnie zeł gał, a resztę tego ł garstwa, w niewielkiej zresztą kwocie, wł oż ył jej do torebki, aby miał a trochę pienię dzy na wszelki wypadek. Jeszcze jedno rozrzewnienie wiozł a w krainę mroź nych gó r. Poza tym dowiozł a mizerne resztki ze zwł ok starego wieprza i koś ci z mł odzieniaszka, towarzysze podró ż y bowiem, któ rych był o coraz to wię cej, uprzejmie nie odmawiali serdecznym jej proś bom, aby wzmocnili nadwą tlone podró ż ą sił y. Chude z począ tku stosunki towarzyskie, nasycone tł ustoś cią wybornej szynki, z godziny na godzinę stawał y się coraz bardziej zaż ywne i zaż ył e. Mł ody jakiś czł owiek, nadobnie blady i uroczo smę tny, drgną ł na widok wspaniał ego przyję cia i chociaż na oko niepozorny, okazał się w jedzeniu lwem. „Ten dawno nie jadł ” - pomyś lał a Irenka, starają c się ocalić dla niego jak najwię cej. Mł odzieniec z wdzię cznoś cią zaczą ł mó wić o gó rach i o ich przedziwnej pię knoś ci. Wpadł w zapał i tak przemawiał, jak gdyby ze ś licznej ksią ż ki; sł owo tak ukł adał na sł owie, jakby gł az na gł azie, aż z tego wreszcie urosł a gó ra, a on zaraz nad nią zapalił ś wietne sł oń ce, wnet je jednak zagasił, sł owa zwoł ał czarne i bure i uczynił z nich kł ę bowisko chmur. Powiał o mrozem i wichrem, wreszcie zaczą ł padać ogromny ś nieg i zasypał jego i wszystkich w wagonie, i cał y ś wiat. Uczynił o się bardzo ciemno, a mł odzieniec zaczą ł kaszleć gwał townie i rę kami chwytał się za piersi, jak gdyby się trwoż ył, ż e mu z nich serce wyskoczy. Potem przymkną ł oczy i cię ż ko dyszał. - To musi być poeta - szepnę ł a do Irenki stateczna dama. - W Zakopanem takich jest mnó stwo. Niech pani patrzy: bieda z nę dzą, ze poż al się Boż e, a kiedy mó wi, to jakby się bł yskał o. A wygł odzony jak wilk… Czy pani widział a, jak on jadł? Ś pi, biedaczyna… Irenka nie odpowiadał a. Cichutko zawinę ł a ocalał e resztki, zawią zał a je starannie sznureczkiem i kiedy nikt nie patrzył, wsunę ł a je do kieszeni pł aszcza bladego mł odzień ca. Musiał a potem dł ugo spać, aż zbudził ją mró z. Otworzył a oczy niechę tnie i spojrzał a dokoł a ze zdumieniem, jak gdyby nie rozumieją c, gdzie się znajduje. Nagle krzyknę ł a cicho. Za oknami szalał a wielka, ś nież ysta, brylantowa jasnoś ć. Pocią g pę dził przez zimową bajkę, dyszą c z uciechy i sapią c, jak gdyby czym prę dzej chciał dobiec tam, gdzie sł oń ce tarza się po ś niegu. Patrzył a oczarowana, zdumiona radosnym, najszczę ś liwszym zdumieniem. Daleko, daleko, za ś nież ystym morzem ukazał y się nagle gó ry, sine u podnó ż a, a z wyzł oconymi gł owami Ponad nimi, jak niezmierne ptaki, cię ż kim, powolnym lotem dź wigał y się chmury pł yną c po lazurowym oceanie. Przypomniał o jej się każ de ś liczne sł owo bladego mł odzień ca. Jego już nie był o. Wsią kł gdzieś po drodze w tę jasnoś ć, co się tł oczy radoś nie przez okna i budzi wszystkich w pocią gu, jakby woł ają c: „Nie ś pijcie! Patrzcie na cud! Patrzcie na cud! ” Serce Irenki uderzył o mocniej, jak gdyby tez miał o oczy i patrzył o olś nione. Chciał o się jej krzyczeć z radoś ci i z wielkiego szczę ś cia, ż e na ś wiecie jest tak niebiesko i biał o, i zł ociś cie. Patrzeć nie moż na był o na tę bladoś ć niepokalaną. Oczy Irenki napeł nił y się ł zami, a ona nie wiedział a dobrze, czy naprawdę pł acze, czy to ten blask diamentowy ł zy wywoł ał na jej oczy. A gó ry znikał y i ukazywał y się znowu; sł oń ce, jakby z wielkiej uciechy igraszki sobie czynią c, zł ocił o się raz z lewej, raz z prawej strony albo chował o się za lasem czarnym, wysokopiennym i dostojnie poważ nym, bo mu nie był y dziwne te dziwa. - Już! Już! Już! - sapnę ł a lokomotywa i ostatnim wysił kiem wycią gną wszy pocią g na gó rkę, przystanę ł a, wł asnym zdumiona trudem. Irenka niosą c swó j toboł ek, szł a powoli przez zaczarowany ś wiat. Sł oń ce był o wszę dzie, jak gdyby w tym cudownym kraju nie był o czego innego pró cz sł oń ca. Moż e dlatego wszyscy ludzie są uś miechnię ci i mają w oczach radoś ć. Dziwnie przybrani, krą ż ą ulicami, a sł oń ce chodzi za nimi. Irenka namyś lał a się dł ugo, któ rego z przechodnió w zapytać o drogę. Wybrał a wreszcie do tej misji dziewczynkę, co w czerwonej czapeczce i czerwono rozkrzyczanym szaliku wyglą dał a jak wesoł y gil na ś niegu, dziewczynka jednak po gł ę bokim namyś le oś wiadczył a, ż e nie wie. Należ ał o zwró cić się do kogoś poważ niejszego niż dziewczynka, któ ra ma zazwyczaj ź le dobrane kolory, bo czerwoną czapeczkę na gł owie, a w gł owie jasną, wiosenną zielonoś ć. Przechodził wł aś nie mł ody czł owiek, tak ś wietnie odziany, jak gdyby za nim chodził nieustannie krawiec z ż elazkiem i wcią ż prasował ś liczne ubranie. Mł odzieniec patrzył jasno i zwycię sko. Od czasu do czasu uś miechał się sam do siebie i ogarniał bł ę kitny ś wiat takim wzrokiem, jak gdyby cał y ten ś wiat i sł oń ce, gó ry i doliny należ ał y do niego. Zdawał o się, ż e po skrzypią cej od mrozu ziemi stą pa ł askawie, a ziemia, uległ a i szczę ś liwa, rzuca mu pod nogi brylanty ś niegu, Przechodzą c, spojrzał na Irenkę wesoł o, co ja oś mielił o nadzwyczajnie… - Proszę pana… - zatrzymał a go, dygną wszy uprzejmie. On spojrzał na nią, cokolwiek zdziwiony, ujrzawszy jednak ś liczną twarzyczkę, uś miechną ł się jak kró l, któ remu najpię kniejsza dziewica miasta podaje przy bramie kwiaty, a za chwilę wygł osi wiersz powitalny. - Moż e pan wie, któ rę dy się idzie do takiego domu, co się nazywa „Ustronie”? Cień zawodu przemkną ł po zwycię skim obliczu mł odziana, odrzekł jednak uprzejmie: - Idę wł aś nie w tamtą stronę. Niech pani idzie ze mną, a ja pokaż ę pani ten dom. - Bardzo panu dzię kuję! - rzekł a Irenka z wielką powagą. Poszł a za nim, niosą c swoją walizeczkę, bardzo rada, ż e ją prowadzi mł odzieniec tak bardzo wytworny. „Pierwsza klasa” - pomyś lał a z uznaniem Irenka, dla któ rej uosobieniem elegancji i doskonał ych manier był dotą d pan Podkó wka. Mł odzieniec zwró cił się nagle do niej z wesoł ym zapytaniem: - A czemu pani nie wzię ł a doroż ki? - Szkoda pienię dzy na takie hece - odrzekł a Irenka wesoł o. On ją obejrzał spod oka i pokrę cił gł ową. - I pani chce zamieszkać w „Ustroniu”? - Albo co? - Nic… nic… A czy pani wie, ż e w „Ustroniu” jest bardzo drogo i ze tam mieszkają same hrabiny? Irenka pokazał a w uś miechu wszystkie zdrowe i biał e zę by. - Jeś li pan nikomu nie powtó rzy, to panu coś powiem. - Nikomu nie powtó rzę - zaś miał się mł odzieniec. - No, niech pani mó wi. - Ja też jestem hrabianka, ale podró ż uję incognito. On najpierw bardzo się zdumiał, a potem zaś miał się tak gł oś no, jak gdyby usł yszał najlepszy dowcip. Irenka wybuchnę ł a ś miechem ró wnie donoś nym, tylko bardziej perlistym. „Ś mieszny berbeć! ” - pomyś lał, patrzą c na nią z przyjemnoś cią. A gł oś no dodał: - Już niedaleko. Przejdziemy jedną tylko ulicę … - Proszę pana… - Co takiego? - Czemu wszyscy ludzie tak dziwnie na pana patrzą? Każ dy się odwraca… Przystojny pan jest, nie ma co, ale i mę ż czyź ni tez pana oglą dają jak wielkie dziwo. Mł odzieniec wpadł w wyborny humor i raz po raz ś miał się gł oś no. Droga wiodł a pod gó rę, a ponieważ ś nieg zaczą ł tajać w sł oń cu, zrobił o się ś lisko. Irenka rozbita nocną podró ż ą, niewyspana i dź wigają ca walizkę, zaczę ta iś ć z trudem. - Pan mó wił, ze to niedaleko, ale zapomniał pan powiedzieć, ze jest ś lisko. - Troszeczkę cierpliwoś ci! - Proszę pana… - Czym mogę sł uż yć? - Proszę pana… Czy ja jestem dama? - Oczywiś cie! Oczywiś cie! - zaś miał się mł odzieniec. - W takim razie mó gł by pan pomó c damie i ponieś ć trochę moją walizkę. Ja już nie mogę. Bezgraniczne zdumienie odmalował o się na jego twarzy. Widać był o, ze nie wie, czy zaś miać się, czy też porwać bezczelną panienkę i cisną ć w rwą cy potok, co pł yną ł wzdł uż ulicy. Spojrzał na nią groź nie, lecz ujrzawszy oczy wesoł e i szczere, a na ustach uś miech serdeczny zarazem i figlarny, pomyś lał, ze ten podlotek musi pochodzić z dalekiej prowincji i ma sielskie maniery, ale wcale go nie chciał obrazić. - Proszę mi to dać! - zawoł ał nagle. Wzią ł jej parciane bogactwo i począ ł iś ć szybciej. - Dzię kuję panu… Pan jest nadzwyczajny! - Pani też … Ską d pani przyjechał a? - Ja mieszkam od urodzenia na wsi, a teraz mieszkam w mał ym miasteczku. A pan? - Ja mieszkam wszę dzie. Raz w Rzymie, raz w Paryż u… - To musi być cudownie! - rzekł a Irenka z uznaniem. - Gdybym był a bogata, mieszkał abym co tygodnia w innym mieś cie… Czemu te panie tak patrzą? Przechodzą ce dwie panie przystanę ł y i trą ciwszy się ł okciami, spoglą dał y ze szczegó lnym zdumieniem na tę parę zł oż oną z wytwornego mł odzień ca i czarnej, biednie ubranej panienki. - Bo jest na co patrzeć - odrzekł mł odzieniec, już mocno rozbawiony. - A oto pani „Ustronie”. Niech pani zabiera swoją walizkę … - Jeszcze nie, jeszcze nie, proszę pana… Niech pan bę dzie taki kochany i zaniesie ją aż do samego domu! - Po co? Na co? - Bo mnie tam lepiej przyjmą skoro ujrzą, ze taki wspaniał y pan niesie moją walizkę. - Ach, tak? … Jazda! Wszedł wesoł o do ogró dka przed domem i gł oś no zakrzykną ł ujrzawszy kogoś w oknie, aby ten ktoś wyszedł na spotkanie hrabianki, podró ż ują cej incognito. Ten ktoś musiał ró wnież krzykną ć, bo cał y dom zaroił się od razu i na ganku zjawił o się kilka osó b. Wszystkie twarze, jak na komendę, oblekł y się w uś miech. Nikt nie patrzył na Irenkę, lecz wszyscy patrzyli z zachwytem na mł odzień ca, on zaś, gł oś no ś mieją c się, rzekł, wskazują c Irenkę: - Przyprowadzam goś cia z pocią gu… Ktoś podbiegł i wzią ł z jego rą k walizeczkę. Irenka, oszoł omiona cokolwiek tym przywitaniem, dygnę ł a przed nim i, wycią gają c rę kę, powiedział a: - Niech Bó g panu zapł aci. Nazywam się Irena Borowska. - Bardzo ł adnie nazywa się pani… Do widzenia! Kiedy pani bę dzie wyjeż dż ał a, niech mi pani da znać, a ja odniosę walizkę na kolej. Ukł onił się najpierw jej, potem cał ej werandzie, a wtedy cał a weranda westchnę ł a, jak gdyby wielkie jakieś spotkał o ją szczę ś cie. Splendor z tego sł onecznego mł odziana musiał spł yną ć i na Irenkę, bo ją otoczono czym prę dzej i z honorami wprowadzono do wnę trza domu. Nie mogł a wypowiedzieć ani sł owa, gdyż panie zarzucił y ją pytaniami: - Ską d go pani zna? Dlaczego on nió sł walizkę pani? - Bo go o to prosił am. A kto to jest? Piorun z zimowego nieba spadł z niezmiernym ł oskotem. Na twarzy jednej bladej panienki widać był o zgrozę. - Jak to? Pani nie wie, kto to jest? - Nie wiem… Ską d mogę wiedzieć. Ja mu się przedstawił am, a on mnie nie. - Przecie to Jerzy Zadora! - Pierwszy raz sł yszę - rzekł a Irenka. Wtedy zgroza stał a się ogó lna, a blada panienka chwycił a się rę kami za gł owę i spojrzał a w niebo, patrzą c, czy przypadkiem nie wali się na tę gł upią dziewczynę, któ ra nie wie, kto to jest Jerzy Zadora.
|
|||
|