Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział dziewiąty



 

Gromadka rozpierzchł a się jak stadko kuropatw po wystrzale. Uroczystoś ć rozstania był a w miarę ż ał obna, a w miarę komiczna; wzruszają ca i rzewna był a chwila, kiedy Irenka z niezwykł a powaga, jaka musiał mieć na twarzy Napoleon, ż egnają cy swoją gwardię, wydobył a z szafy mał e zawinią tko i, wrę czają c je oszoł omionym ciotkom, rzekł a:

- Tatuś polecił mi, abym to zwró cił a.

Był to ó w dostojny a uboż uchny skarb ciotek, ofiarowany panu Borowskiemu w smutnej godzinie.

Wielką beczkę straż y poż arnej moż na by napeł nić ł zami, któ re popł ynę ł y tego dnia. Serce nie mogł o oderwać się od serca, nie mogł y rozpleś ć się ramiona. Wreszcie babcia z rozdzierają cym okrzykiem: - Ja tygodnia nie przeż yję! - zakoń czył a ż ał obną uroczystoś ć, a rozpoczę ł a jej ustę p wesoł y, za ż adną bowiem cenę nie chciał a wejś ć do wagonu, gł oś no narzekają c, ż e kolej wymyś lił diabeł, a w ż elaznych klatkach powinno się wozić mał py, a nie uczciwych ludzi. Dopiero natarczywy gwizd sapią cej ze zmę czenia lokomotywy przeraził babkę, a doktor, korzystają c z tej chwili, wepchną ł ją do wagonu.

- Grubianin! - zdoł ał a krzykną ć babka i odjechał a w siną dal.

Ciotka Amelia zamieszkał a w domu doktora i obję ł a generalską wł adzę nad straszliwą graciarnią i przeznaczoną do posł ug osobą pł ci ż eń skiej, ż ywo przypominają cą ż oł nierza cię ż kiej artylerii.

- Jest to dobra dzieweczka - objaś nił doktor. - Ma tylko tę wadę, ze myje się rzadko i jedynie z polecenia lekarzy. Poza tym od stycznia do grudnia owią zuje sobie twarzyczkę, bo się boi, aby jej nie zawiał o. Kiedy przyrzą dzi herbatę, moż na ją uważ ać za rosó ł, a kiedy ugotuje rosó ł, moż na go podać jako herbatę. Ja jednak nie narzekam, bo sam tego nigdy nie spoż ywam, chyba ż e odważ ny znajdzie się goś ć, wtedy tym piekielnym odwarem raczy się goś cia, aby już nigdy nie powró cił. Zdaje mi się, ze pan burmistrz dlatego nie kł ania mi się od roku, bo raz był u mnie na obiedzie. Niech to pani nie przestrasza. Dzieweczka, jak już powiedział em, jest mił a, a na staroś ć zrobię z niej pierwszorzę dną czarownicę.

Ciocia Amelia pomyś lał a z przestrachem, ż e jeś li ona przyrzą dzi rosó ł, to ją anielski ten czł owiek zastrzeli albo jej każ e wypić truciznę. Pomyś lał a jednak, ż e Irenka, któ ra wszystko umie, powoli we wszystkie gospodarskie wtajemniczy ją kunszty.

Doktor nie zwracał jednak uwagi na drobiazgi; moż na był o podać mu smaż ony stary kalosz, a on był by nie zauważ ył, co pozera. Zaciekawił a go inna sprawa.

- Powiedz mi, nadobna Irenko - rzekł raz tajemniczo - czy dostojna Amelia jest lunatyczką?

- Ależ nie! - zaś miał a się Irenka.

- A moż e ona uczynił a ś lub, ze wś ró d nocnej ciszy bę dzie gadać sama z sobą przez dwie godziny?

- A czy ciocia tak gada?

- Z gadaniem mniejsza, bo ja sypiam daleko, po drugiej stronie domu, ale ciocia czasem wykrzykuje, jakby dowodził a wojskiem.

Irenka z wielkiego ś miechu chwycił a się rę kami za to miejsce, w któ rym wedle zgodnej opinii uczonych znajduje się ż oł ą dek.

- Oj! To pan doktor o niczym nie wie?

Doktor przechylił ś miesznie gł owę i tak w nią patrzył jednym okiem, jak kura na jastrzę bia.

- Przecie ciocia pisze wiersze, a kiedy tworzy, gł oś no je powtarza.

Och! Och! - zdumiał się doktor. - Czy na to nie ma rady?

- Zdaje się, ż e nie ma.

- A gdyby tak zimne okł ady na gł owę? To nadzwyczajne!

Patrzysz na kobiecinę i niby nic: chuchro! A w kobiecinie mieszka szatan, demon poezji. Czy ona potrafi prorokować?

- Chyba nie, dotą d nie zdarzył o się to jeszcze.

- Wielka szkoda, wielka szkoda! Jeź dzilibyś my po jarmarkach i zbijalibyś my grube pienią dze. Ja robił bym hokus–pokus, a ciocia wygł aszał aby proroctwa. Na co Irenka tak pilnie patrzy?

- Patrzę, bo panu doktorowi pę kł but.

- Przenigdy! Czasem pę ka mi serce, ale dziurę w tym bucie ja sam wycią ł em. Jest to pomysł gł ę boki i dokonany po wielkim namyś le, bo w tym miejscu mam odcisk, wię c mu otworzył em okno na ś wiat.

- A kiedy pada deszcz? - zanosił a się Irenka od ś miechu.

- W okresach burzliwych, mroź nych lub deszczowych odnajduję w kieszeni wycię ty kawał ek skó ry i wkł adam go w miejsce jego pochodzenia. Wtedy cierpię i milczę.

Przyjaź ń Irenki z doktorem był a bezgraniczna i oparta na cał kowitym zaufaniu. Dobry ten i przedziwnie mą dry czł owiek wiedział o każ dym drgnieniu dziewczę cego serca. Gdyby miał wł asna có rkę, nie mó gł by jej kochać serdeczniej, ona zaś uwielbiał a go razem z jego niewinnymi dziwactwami, z pokaleczonym butem, ze zbyt obszernym koł nierzykiem celuloidowym, któ ry moż na był o do stanu ś wietnoś ci przywró cić przez obmycie go zimna woda, z wesoł ym sposobem mó wienia. Wybiegał a czym prę dzej na pró g, kiedy ujrzał a przez okno drobna figurkę w meloniku na gł owie, figlarnie opuszczonym w stronę lewego ucha, gestykulują ca rę kami w jaskrawoż ó ł tych, nicianych rę kawicach i kroczą ca z powaga kardynał a, któ ry za chwilę bę dzie bł ogosł awił padają cy na kolana lud. Na rzę siste ukł ony i gł oś ne powitania - lubiono go bowiem nadzwyczajnie - odpowiadał przyjaznym, lecz ł askawym skinieniem rę ki i poruszeniem gł owy takim, jakim kł ania się porcelanowa figurka Chiń czyka. W wypadkach szczegó lnie rzadkich i osobliwych ujmował dwoma palcami kresę twardego kapelusza i unosił go nad czubkiem gł owy ruchem najwię kszego eleganta ze ś miesznych okresó w mody. Mą dry i przezorny otwó r w bucie, o któ rym wiedział o cał e miasteczko, nie psuł bynajmniej wytwornej cał oś ci, jak dziurki w nosie nie szpecą nosa.

Odwiedzał domek pani Borowskiej codziennie i bawił smutną kobietę w sposó b godny francuskiego markiza, ciekawie jej czasem opowiadają c o nowych a przedziwnych sposobach pozbawiania się solitera lub o chorobach cię ż kich, a mał o zbadanych. Kiedy rozumiał, ze pani Borowska ma doś ć, badał jej serce, oznajmiał poetycznie, ż e z takim sercem moż na biegać na konnych wyś cigach, i ż egnał ją grzecznie, ś pieszą c na konferencję do Irenki. Zaję ł a ona izbę po ciotkach, wię c sala konferencyjna zawsze był a gotowa.

Wiedli rozmowy wielce poważ ne, a im poważ niejsze, tym gł oś niej ś miał a się dziewczyna. Bez wtó ru ś miechu mó wiono wtedy tylko, kiedy omawiano przyszł oś ć, chorobę matki lub sprawy codzienne, szare i dokuczliwe. Doktor, sam siebie mianowawszy opiekunem Irenki, musiał wiedzieć o wszystkim, bo i o tym nawet, co Irenka spitrasił a na obiad i czy buty Jasia trzeba oddać do naprawy.

- Bó g nam pana zesł ał, drogi panie doktorze! - mó wił a czasem Irenka.

- Widać nie miał nikogo lepszego pod rę ką, wię c zesł ał takiego jak ja marcepana. Czemu dzisiaj wyglą dasz jak pią tek ze ś ledziem i z pieczonymi kartoflami?

- Martwię się …

- To ł atwe zaję cie, tylko ż e niepotrzebne. Czym się martwisz?

- Panie doktorze! Ja muszę czymś się zają ć … Znaleź ć jakaś pracę.

- Ś wietnie! Moż esz uczyć tań czyć dwó ch paralitykó w w naszym mieś cie, bo innej roboty nie znajdziesz. Albo bę dziesz u mnie udawał a taka, co był a beznadziejnie chora, ale od razu ozdrowiał a, ledwiem na nią spojrzał.

- Nauczę się szycia i bę dę zarabiał a.

- Szycia nauczysz się, a kiedy już bę dziesz umiał a, zaszyj sobie czarną nitką ż oł ą dek, aby oduczyć się od jedzenia, bo tyle wł aś nie tym szyciem zarobisz. Tu każ dy sobie sam fabrykuje kieckę, a ta kiecka przechodzi naturalną koleją z babki na matkę, a z matki na có rkę. Siedzę tu dwadzieś cia pię ć lat, a moda nie zmienił a się ani razu. Ja też uległ em zwyczajowi i od dwudziestu pię ciu lat noszę te spodenki, nazwane figlarnie „pepita”. Rozpruj, dziewczyno, swoje marzenia, zanim je uszyjesz.

- Coś jednak muszę robić …

- To z kabzą jest tak ź le?

- Widać dno, panie doktorze.

- Kiedy widać dno - powiada jeden filozof - to nieomylny znak, ze studnia wyschł a. Nawet butelka koń czy się wreszcie - jak sł usznie zauważ ył jeden pijak. A wiele tam tego jeszcze został o?

- Na jakiś miesią c. Gdyby nie to, ż e czasem nam z naszej dawnej wsi przywiozą dobrzy ludzie mą kę albo kartofle, to już nie był oby i tego. Ja nawet na nafcie oszczę dzam i po ciemku sobie z mamą gadamy. Dlatego muszę myś leć na gwał t o tym, co bę dzie.

- Sł usznie. Wiewió rka też zbiera orzechy na zimę, ale ty nie jesteś wiewió rka. Musimy wobec tego namyś lić się gł ę boko, co robić, ale przed mamą ani sł owa.

- Mama wie przecież. Oka czasem przez noc nie zmruż y, tylko myś li i myś li.

- To ź le. Mę drcy mylą się, twierdzą c, ze noc przynosi dobre rady, gdyż niewyspany czł owiek jest bardziej bezradny niż taki, co przechrapał zmartwienie. Niech tedy mama ś pi, a ja bę dę myś lał i ty bę dziesz myś lał a. Najpewniej we dwoje nic nie wymyś limy, ale należ y spró bować. Na zmartwienie bę dzie zawsze czas.

- Ja tez tak sobie zawsze mó wił am, ale teraz nie umiem sobie czasem dać rady ze zmartwieniem.

- Ty? Ty, dziewczyno, dasz radę morowemu powietrzu. Nawet ja, któ rego los okrutnie doś wiadczył, czuję ulgę w twoim towarzystwie.

- O, Boż e! Co się stał o? Czym pana doktora los doś wiadczył?

- To mi się stał o, ż e jeden chory, któ ry wedle moich obliczeń powinien był wczoraj oddać Bogu ducha, dzisiaj wstał zdrowy i pobił ż onę, a ja nie wiem czemu! To znaczy, wiem, dlaczego pobił ż onę, ale nie wiem, dlaczego wyzdrowiał, wbrew nauce. Ś miej się, ś miej, ale mnie jest nieskoń czenie smutno.

Spod oka patrzył jednak figlarnie, nadzwyczajnie rad, ż e Irenka ś mieje się gł oś no. Radosny ś miech czaił się w niej jak iskra pod szarym popioł em i trzeba był o lekkiego dmuchnię cia, aby buchną ł zł oty pł omień. Wiosna popł acze sobie czasem kró tkim deszczem, ale zakochana jest w sł oń cu.

Nazajutrz przydreptał a ciocia Amelia. Był a bardzo rozgorą czkowana i niespokojna, ale ś mieją c się nienaturalnie gł oś no, przypominał a list Barbary, opisują cy podró ż w towarzystwie babki, kiedy to babka przeraż ona pę dem pocią gu, chwycił a kurczowo za hamulec bezpieczeń stwa, lokomotywa zaczę ł a przeraź liwie gwizdać i pocią g zatrzymano. W cią gu tego znanego wszystkim opowiadania spł yną ł na jej twarz niespodziewany rumieniec, lekki i ró ż owy jak panień skie westchnienie, i ciotka rzekł a ni stą d, ni zową d:

- Wyobraź cie sobie, moje drogie, co mi się wydarzył o. Szukam ja wczoraj w moim toboł ku zaginionej poń czochy… Wiecie, co to takiego… Takiej zwyczajnej poń czochy…

Wszyscy wiedzieli, co to jest poń czocha, wię c ze zdziwieniem patrzyli na ciotkę Amelię.

„Ciocia coś zmyś la” - pomyś lał a Irenka.

- …a poń czochy nie ma. Albo myszy zjadł y, albo przepadł a… Szukam, szukam, aż wtem czuję, ż e dotykam jakichś papierkó w… To dziwne, prawda?

- Có ż dziwnego? - uś miechnę ł a się pani Borowska.

- Ach, to bardzo dziwne… Bo patrzę, patrzę i oczom nie wierzę … To był y pienią dze.

- Pienią dze? Ską d pienią dze?

- Otó ż wł aś nie… Sama nie wiem… Przez cał ą noc myś lał am, ską d ja mam te pienią dze? Aż tu nad ranem przypominam sobie, o, doskonale sobie przypominam, ż e przed kilku laty ś wię tej pamię ci kuzyn dat mi te pienią dze i powiada: „Niech panna Amelcia schowa, bo ja nie mam gdzie? ”… No i ja schował am, a wczoraj znalazł am… Oto te pienią dze!

„O, jak ty nie umiesz kł amać, droga ciotko! ” - pomyś lał a Irenka.

Pani Borowska uwierzył a poczciwie niezdarnej opowieś ci, bo wszystkiemu wierzył a i wszystkim. Irenka nie rzekł a ani sł owa, tylko nieufnie krę cił a czarną gł ową, kiedy jednak nazajutrz przyszedł doktor, spojrzał a mu prosto w oczy, on zaś z dziwnym poś piechem spojrzał w okno.

- Pan doktor - rzekł a Irenka - gubi niewinną duszę ciotki, a tu jest kwit.

Podał a mu kartkę papieru, któ ra gł osił a, ż e ona, Irena Borowska, winna jest doktorowi Zenobiemu Lipieniowi sumę zł otych stu, któ re zobowią zuje się zwró cić w czasie nieograniczonym.

- Czy tak dobrze? - zapytał a.

- Wyś mienicie! - bą kną ł doktor zapł oniony jak panna.

Nagle gniew go poderwał jak wicher suchy liś ć.

- Ż e też ta ciotka nawet zeł gać nie potrafi uczciwie!

Wyszedł w wielkiej alteracji i mocno zaperzony, gotó w do najkrwawszej awantury, gdyby mu kto staną ł na drodze. Wymyś lił wybornie cał ą komedię, a Amelcia niezdarnie ją odegrał a. A Irenka - też zió ł ko, nie daj Boż e!

- Spró buj taką oł gać! - wykrzykną ł na gł os z wielkim uznaniem.

- Moje uszanowanie panu doktorowi - zawoł ał ktoś uprzejmie.

- Do widzenia… Nastę pny! - odrzekł doktor ni w pię ć, ni w dziewię ć, machną wszy rę ką w stronę zdumionego przechodnia.

Tego zaś dnia, nie mogą c jeszcze ochł oną ć ze zdziwienia, ż e najchytrzejszy jego pomysł został odkryty, napisał receptę na odwrotnej stronie kwitu Irenki.

Wspaniale przemyś lny czyn doktora pomó gł wprawdzie, ale niewiele: pozwolił jednak Irence namyś lić się spokojnie, co odniosł o ten skutek, ż e Irenka dnia jednego podskoczył a w gó rę i czym prę dzej pobiegł a do doktora. Ucieszył się bardzo i rzekł z wielką powagą:

- Jeś li przyszł aś po lekarską poradę, to ź le trafił aś. Ja leczę ż oł ą dek, nerki, pł uca i wą trobę, ale nie jestem specjalistą od pomylenia gł owy. Z tym musisz jechać do Warszawy.

- Ja chcę wł aś nie jechać do Warszawy!

- Nie pomylił em się - rzekł on smutno. - Gł owa… siadaj i mó w, byle poważ nie, a nie takim piskliwym gł osem jak zwykle. „Kto umarł? ” - jak mó wił a babka, daj jej, Panie Boż e, zdrowie.

- Doktorze, drogi doktorze! Ja mam myś l…

- I ś lepemu zdarzy się, ze coś znajdzie, kiedy dł ugo szuka.

- Niech sobie pan doktor gada, co mu się podoba, a ja jednak mam myś l!

- Gadaj w imię Boż e! Ja wiele wytrzymam, a gdybym osł abł, zawoł aj ludzi.

- Drogi doktorze! Moja mama ma ciotkę …

- W uczonych księ gach czytał em, ze rzecz taka jest moż liwa.

- Jeż eli pan doktor nie spoważ nieje i bę dzie robił hece, pó jdę sobie i nigdy nie powró cę.

- Wró cisz za trzy dni na mó j pogrzeb, bo ja uschnę z rozpaczy jak drzewo w mró z. l có ż z tą ciotką? Zauważ ył em, ż e w waszej rodzinie jest na ciotki urodzaj. Jedna mniej, jedna wię cej… Skoń czył em.

- Otó ż ta ciotka, to nie taka zwyczajna ciotka. To hrabina!

- Jeś li jest chuda i dł uga, rym do niej bę dzie: drabina. Widział aś kiedy ciotkę hrabinę?

- Nigdy jej nie widział am, bo ona nie bardzo nas kocha.

- Niech jej za to wypadną dwa przednie zę by! - zakrzykną ł doktor z nagł ym gniewem. - A czemuż to ona nie bardzo was kocha?

- Ja domyś lam się tylko - mó wił a Irenka - bo na pewno nie wiem.

Opowiedział a doktorowi obszernie o niechę ci pani Opolskiej wobec szaraczka, za któ rego uważ ał a jej ojca, i historię listu wysł anego przez matkę.

- Dziwna rzecz - mó wił doktor - zdawał o się dotą d, ż e każ da ciotka jest chodzą ca, uś miechnię tą dobrocią. Widać, ż e gatunek zacnych ciotek marnieje i wyradza się. l ty wybierasz się do takiej ciotki? Po co?

- Panie doktorze! Wolał abym sto mil przeczoł gać się na kolanach. Serce we mnie martwieje na myś l, ż e ją muszę prosić. Gdyby szł o o mnie tylko, nie uczynił abym tego nigdy i albo umarł abym z gł odu, albo wstą pił abym do cyrku, bo umiem dobrze jeź dzić konno. Pan jednak najlepiej wie, co się z nami dzieje. Przecie ja patrzeć nie mogę, jak się mama mę czy w zatę chł ej, wilgotnej izbie i musi jeś ć suche kartofle wtedy, kiedy jej najbardziej potrzeba uczciwego jedzenia. A co bę dzie z Jasiem? Zima już jest i zaczną się straszne rzeczy.

- Nic strasznego nie stanie się - mó wił cicho doktor. - Jak dł ugo ja ż yję …

- Otó ż to… Pan jest kochanym, najlepszym czł owiekiem na ś wiecie, poratował nas pan już nie raz jeden. Czy pan jednak myś li, ze mnie nie chce się pł akać, kiedy musimy korzystać z mił osierdzia, chociaż by takiego zacnego, jak pan, czł owieka? Panie doktorze, ja nienawidzę pienię dzy!

- Ja tez - wtrą cił doktor. - Lubię jednakż e mieć wroga w rę ku, aby mu to powiedzieć wprost w oczy. A có ż ty myś lisz zrobić z tą dostojną ciotką?

- Myś lę dotrzeć do niej i prosić, by poratował a mamę i pomogł a jej w leczeniu. Przysię gnę, ze oddam jej wszystko, co do grosza, kiedy zacznę pracować. Przecie to uczciwe! Nie chcę ż adnej jał muż ny, broń nas przed nią. Panie Boż e! Dla niej to bę dzie drobiazg, a mamusi moż e to ocalić ż ycie.

- Raz już odmó wił a…

- Tak, ale moż e nie odmó wi, kiedy do niej przemowie serdecznie. Przygotuję sobie taką mowę. ze ją wzruszę. Napiszę jej uroczyste zobowią zanie, ze wszystko zwró cę, choć bym jej to miał a odsł uż yć jako pokojó wka. Zresztą niech mnie wyleje za drzwi, byle mamę poratował a i Jasia. Dlatego wtajemniczam w to pana doktora, bo się boję, czy mnie mama puś ci na tę wyprawę, wię c pan mi musi pomó c. Jezus, Maria, co to się stał o? Czy kogo mordują?

Doktor zaczą ł nasł uchiwać, potem rzekł z uś miechem:

- To ciocia Amelia deklamuje coś przed sł uż ebną dzieweczką, któ ra jest już umyta i uczesana. Ciocia pokrzykuje, a dzieweczka, choć nic z tego nie rozumie, pł acze wniebogł osy z wielkiego wzruszenia. Nie zwracajmy na to uwagi… Wię c musiał abyś pojechać do Warszawy. A dasz tam sobie radę?

- Ja i w piekle dam sobie radę.

- To nie jest ż adna sztuka, bo w piekle był abyś w dobranym towarzystwie, ale co ty, biedactwo, zrobisz sama w wielkim mieś cie, któ rego nie znasz?

- Pó jdę prosto do pani Opolskiej, i koniec.

Doktor dł ugo myś lał.

- Gdyby nie to, ze sprawa z mamusia jest istotnie cię ż ka, nigdy bym się na tę awanturę nie zgodził. Poza tym powzią ł em do tej ciotki gł ę boką niechę ć, o czym moż esz ją zawiadomić przy sposobnoś ci. Gdybym ją przeklą ł, a znam potę ż ne przekleń stwa, był oby z nią ź le. Na razie wstrzymam się przed tą ostatecznoś cią i nie spuszczę ze smyczy tych siedemdziesię ciu siedmiu diabł ó w, co we mnie mieszkają i czekają mojego skinienia. Nie ś miej się, laskonoga pannico, bo tak jest istotnie. Doś ć spojrzeć na moją szatań ską twarz… Teraz idź do domu, a ja pod wieczó r przyjdę do was i co bę dzie, to bę dzie.

Naradzał się potem z ciocią Amelią, któ ra miał a wię cej wiadomoś ci o pani Opolskiej i opowiedział a doktorowi jej historię. Był a to dama w podeszł ym wieku, któ rą nieszczę ś cia uczynił y twardą i zamknię tą w sobie; najpierw umarł jej mą ż, potem có rka, uwielbiana i pieszczona. Pozostał jej jedynie ogromny mają tek i ró wnie wielka gorycz ż ycia. Mieszkał a stale w Warszawie, lecz, czy to dlatego, ze dom swó j uważ ał a za nieszczę ś liwy, czy też dlatego, ze wszę dzie czarnym cieniem szł y za nią wspomnienia, krą ż ył a wcią ż po ś wiecie jak gdyby uciekają c przed nimi. Wyjeż dż ał a najniespodziewaniej, a był o jej to oboję tne, doką d wyjeż dż a. Utraciwszy szczę ś cie wł asne, nie mogł a patrzeć na szczę ś cie cudze: stał a się kamiennie oboję tna na wszelkie cudze cierpienia, jak gdyby jej cierpienie był o najwię ksze. Z nikim prawie nie utrzymywał a stosunkó w, wyniosł a i dumna. Moż e był aby znalazł a wś ró d ludzi pociechę, ale ze swego lodowatego szczytu nie chciał a zejś ć w dolinę, gdzie ludzie dzielą się uczciwie i radoś cią, i cierpieniem. Dlatego przestał a istnieć dla niej najbliż sza krewna, sł odka i dobra pani Borowska, bo waż ył a się zejś ć w te doliny, gdzie najtkliwszą znalazł a mił oś ć.

- Widzę z tego - rzekł zamyś lony doktor - ż e to nieszczę ś liwa osoba, co ma serce, tylko ż e trochę pomylona.

- A czemu pan doktor tak się interesuje panią Opolską? - zapytał a ciocia Amelia.

- Bo chciał bym się oż enić, ale tylko z hrabiną! - odrzekł on i poszedł, nie zwró ciwszy na to uwagi, ż e ż ona Lota, zamieniona w sł up soli, mniej zdumioną miał a minę niż ciocia Amelia. Po dł uż szej dopiero chwili zaczę ł a poruszać szybko powiekami, podniosł a rę kę, poł oż ył a ją na piersi, jakby szukają c serca, i westchnę ł a wreszcie tak rzewnie jak umierają cy sł owik.

- Tylko z hrabiną … O, Boż e wszechmogą cy!

Doktor zaś, wę drują c przez bł otniste uliczki i omijają c kał uż e, dzieci i wracają ce do obó r krowy, gadał pó ł gł osem sam do siebie i naradzał się ze swoją bystrą duszą. Tak przylgną ł do tej gromadki, ze wszystkie ich sprawy stał y się jego sprawami, a pani Borowska nie drż ał a tak o Irenkę, jak on o nią drż ał. Puś cić ją na tę wyprawę, czy nie puś cić? Najbardziej trwoż ył o go to, ż e ucierpi duma Irenki, zmuszonej do proś by. Nie wierzył w tę wyprawę. Z drugiej jednak strony - rozmyś lał - czy jest na ś wiecie ktoś, kto mó gł by się oprzeć jej spojrzeniu i jej proś bie nie dla siebie, lecz dla matki? W tej dziewczynie jest tyle jasnoś ci i tyle dziecię cej rzewnoś ci, ż e kamień rozpę kł by się i swoje kamienne oddał by jej serce. A to przecie bliska krewna, samotna, bez rodziny, bez nikogo. Poratuje swoją krew i swoich najbliż szych. Zresztą: to jedyny ratunek. On sam mó gł przemycić naiwnym sposobem trochę grosza do tego smutnego domu, ale trudno jest powtarzać takie sztuki. Pani Borowska przyję ł a te pienią dze w dobrej wierze, spostrzegł aby się jednak nastę pnym razem. A bę dzie coraz cię ż ej i cię ż ej. Biednej kobiecie trzeba spokoju i jakich takich wygó d. Dzieci zmarnieją …

W tej chwili dobry doktor zamyś liwszy się wpadł w kał uż ę. Nie zauważ ył tego jednak, wpatrzony w swoje myś li, któ re krą ż ył y niespokojnie jak jaskó ł ki przed burzą.

„Moze to bę dzie jednak najlepiej - myś lał - jeś li dziewczyna spró buje. Uczyń my wró ż bę, zwyczajem staroż ytnych! Pę dzą stado kró w… Jeż eli liczba bę dzie parzysta niech jedzie, jeż eli nieparzysta, na nic wszystko”.

Przystaną ł i zaczą ł gł oś no liczyć krowy.

- Jedenaś cie kró w i jedno cielę … Czy to parzyste, czy nieparzyste? Diabli nadali cielę! Wszystko nieważ ne… Trzeba bę dzie wyprorokować z liczby wró bli siedzą cych na pł ocie…

Wró ble patrzył y ciekawie na tego dziwnego mę ż a, któ ry je po kolei wskazuje palcem i gł oś no liczy:

- …trzynaś cie, czternaś cie, pię tnaś cie…

Kiedy miał zakonotować ostatniego wró bla, szesnastego, wró blowi coś nie bardzo się podobał o i zerwawszy się z pł otu, z gę stym ć wierkaniem, uciekł. Doktor opuś cił wzniesioną rę kę.

- Był, czy go nie był o? Oszust nie wró bel - był i uciekł. To nie moż e być waż ne…

Zrezygnował z mę tnych wró ż b i postanowił zaufać niewzruszonej potę dze swojego rozumu, któ ry wyostrzył jak nó ż, aby nim olś nić panią Borowska, w razie gdyby przeciwko podró ż y Irenki wytoczył a walne argumenty. Pani Borowska jednakż e, opró cz ł ez, nie miał a ż adnych argumentó w. Rozż alona był a twardym i nielitoś ciwym listem pani Opolskiej i teraz nie miał a ż adnej nadziei, aby poselstwo Irenki mogł o się przydać. Trwoż ył ja wyjazd dziewczyny, chociaż takie dzielne stworzenie, jak Irenka, moż na bezpiecznie wysł ać na koniec ś wiata.

- Wstyd mi - mó wił a - ż e musimy prosić. Wolał abym zapaś ć się pod ziemię niż wysył ać to dziecko. Czy nie ma innej rady?

Nikt nie odpowiedział na to pytanie, bo istotnie nie był o rady. Irenka pokazał a doktorowi oczami ś cianę, po któ rej zielonym liszajem peł zał a wilgoć. Doktor skiną ł gł ową.

- Pani droga - rzekł mię kko - przecie Irenka nie pojedzie prosić o jał muż nę. Pani Opolska ma obowią zek ratowania swoich najbliż szych. Gdyby pani był a bogata, a pani Opolska mieszkał a w stę chł ym mieszkaniu i nie miał a co jeś ć razem z dzieć mi, co by pani zrobił a?

- Ach, to zupeł nie co innego!

- Otó ż Irenka ma tego dokazać, ż eby to nie był o co innego. Skoro Pan Bó g dał jednemu wię cej niż drugiemu, uczynił to zapewne w tym gł ę bokim przekonaniu, ze ten pierwszy czym prę dzej z drugim się podzieli. Zresztą moż emy przyrzec pani Opolskiej, ze jej kiedyś oddamy.

- Jak to: oddamy? Kto?

- My wszyscy razem - odrzekł doktor. - Có ż to? Czy ja należ ę do rodziny, czy nie należ ę? Mó gł bym ró wnie dobrze być pani wujem, jak pani Opolska ciotką. Powagę odpowiednią do tego mam, z tym tylko bieda, ż e jestem taki ł apserdak. Irenka, bę dziesz mnie nazywał a wujem?

- Zrobione! - krzyknę ł a dziewczyna z entuzjazmem.

- O, widzi pani, jak ł atwo jest o uczciwe pokrewień stwo. Niechż e wię c dziewczyna jedzie, a mnie pozostawi opiekę nad panią i tym basał ykiem. Najgorsza rzecz w tym, ż eby dał a sobie radę w Warszawie. Nie macie tam kogo bliskiego?

- Nikogo - odpowiedział a pani Borowska.

- Przepraszam - rzekł a Irenka. - Ja mam. Tam przecież jest pan Podkó wka!

Wyjaś niono doktorowi, kto zacz jest pan Podkó wka, a doktor zanotowawszy sobie jego imię i nazwisko, stan cywilny, przypuszczalny wiek i adres, skiną ł gł ową z uznaniem.

- Jeś li Irenka ma w stolicy tak potę ż ne protekcje, wł os jej nie spadnie z mokrej gł owy. Pan Podkó wka musi być dzielnym czł owiekiem i zyskał mó j gł ę boki szacunek.

Wobec tego postanowiono: wysł ać Irenkę do Warszawy, zawiadomić pana Podkó wkę, a panią Borowska z Jasiem przenieś ć na czas nieobecnoś ci Irenki do przepaś cistego domu doktora. Podró ż mogł a potrwać kilka dni, oczywiś cie, jeś li wszystkie skrupulatne obliczenia nie zawiodą i jeś li Irenka nie pogmatwa ich z wł aś ciwą sobie fantazją. Jej jednak już był o spieszno z powrotem, chociaż jeszcze nie wyjechał a. Wieczorem zapytał a matki:

- Mamusiu, do któ rego ś wię tego należ y pomodlić się, aby się wszystko udał o?

- Czy ja wiem, moje dziecko? Jest jeden taki wielki i cudowny ś wię ty, co bierze udział we wszystkich szarych ludzkich troskach. Moż e on cię wysł ucha… To ś wię ty Antoni.

Jaś jednakż e ż ywo zaprotestował:

- Po co ma szukać innych ś wię tych, kiedy w domu jest swó j!

- Jaki swó j?

- A ś wię ty Jan to nic?




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.