Хелпикс

Главная

Контакты

Случайная статья





Rozdział siódmy



 

Irence przybył o trzy lata, a babce ubył o pię ć, czyli - ż e naturalny porzą dek rzeczy został zachowany. Wedle tego magicznego obliczenia musiał o kiedyś dojś ć do zupeł nego wyró wnania wieku. Babcia był a coraz bardziej ż wawa, a Irenka coraz bardziej poważ na. Prawdę powiedziawszy był a to powaga dziwnego naboż eń stwa, czasem bowiem uderzał o jej coś do gł owy, powaga pę kał a z hukiem, a jakieś nowe szaleń stwo Irenki napeł niał o ś wiat radosnym zgieł kiem. Mogł o zdawać się, ż e w chudym, czarnym, zdrowym ciele tej dziewczyny mieszkał y dwie dusze, któ re na zmianę odbywał y wartę: jedna był a rozważ na, czę sto gł ę boko zamyś lona, peł na sł odyczy i tkliwoś ci, druga zaś uradował by się Tatar, gdy dziewczyna przypominał a sobie nagle, ż e mł odoś ć bucha z niej jak ż ar ze sł oń ca. Wtedy pytał a wiatru, kto kogo przegoni, i pytał a wiosny, kto roześ mieje się jaś niej i dź wię czniej?

Gdyby nie ona, smutno był oby w biał ym domu. Ona jednak ś widrują cymi oczami umiał a wypatrzyć smę tek w najbardziej mrocznym ką cie i biegł a tam czym prę dzej wypł oszyć go krzykiem i czarodziejstwem ś miechu. Wszelki smutek bał się jej jak diabeł ś wię conej wody. Poję ł a bystrze, ż e zgryzota, podobnie jak mę tna woda, wcią ż przybiera od deszczu ł ez; ż e jeś li smutkiem ż ywi się ją, roś nie bujnie jak chwast i wreszcie wszystko zagł uszy. Najlepiej jest nie poddać się smę tkowi i gnać go na cztery wiatry, pó ki czas: otworzyć serce, jak okno, aby mó gł przez nie wejś ć promień sł oń ca, któ ry wypija wilgoć ł ez i mę tnoś ć zgryzoty. Smutek jest pł ochliwy i napada na tych tylko, co nie umieją obronić się, zał amują rę ce i gł owę pochylają na piersi, z daleka jednak obchodzi tych, co go oczekują odważ nie i z pogodnym czoł em. Trzeba tytko strasznie, z cał ej sił y wierzyć, ze bę dzie lepiej, a bę dzie lepiej. Radoś ć jest sprawiedliwa, chociaż nierychliwa. Pan Podkó wka jednak mó wił prawdę, powtarzają c jej czę sto zł ote zdanie, co w mą drej narodził o się gł owie, ż e „stracony jest każ dy dzień bez uś miechu”.

Szkoda pana Podkó wki… Co się z nim dzieje w tej chwili? Irenka myś lał a o nim czę sto, przygotowują c ksią ż ki i zeszyty, aby napić się z nich mą droś ci. Co pó ł roku jeź dził a do miasta na egzaminy i przywoził a papier ś wiadczą cy, ż e posiada gł owę mokrą wprawdzie, ale doskonale umeblowaną i tak zasobną w wiedzę jak ul w miody. Starczył o jej tej mą droś ci nie tylko na uż ytek wł asny, lecz i na uczciwy podział z Jasiem, któ rego uczył a cierpliwie i roztropnie wyborną metodą swojego mistrza, pana Podkó wki. Jaś miał wprawdzie gł owę otwartą, lecz bę dą cą w takiej przemyś lanej spó ł ce z brzuchem, ż e jeś li nie moż na był o przemó wić mu do rozumu, Irenka uż ywał a drogi poś redniej przez ż oł ą dek. Ż arł oczny braciszek nie mó gł zrozumieć zadania rachunkowego przez dwa dni, za cenę jednak dwó ch jabł ek lub kilku kawał kó w cukru rozwią zywał je natychmiast i olś niewają co. W ten sposó b pę czniał a jego gł owa, ale i brzuch pę czniał odpowiednio. Daleko mu był o wprawdzie do wspaniał oś ci szaleń stw Irenki, zdradzał jednak wybitne w tym kierunku zdolnoś ci, i gdyby nie nadmierne zamił owanie do jedzenia, mó gł by z czasem dojś ć w tym wzglę dzie do znacznych wynikó w. Na razie poza jednorazowym wybiciem sobie czterech, chwiejnych zresztą i jeszcze nieustatkowanych zę bó w, nie miał wspanialszych w swoim ż yciu przypadkó w. Toteż z nie tajoną zazdroś cią patrzył na dumny i dł ugi spis ś wietnych czynó w Irenki, któ ra zdoł ał a już nawet otrzymać w spadku cał ą furę pienię dzy. Zachwycał a go czasem ta dzielna siostra. Jeś li tylko nie kazał a mu trzymać w rę ku kurzych jaj, wierzył jej ś lepo i na jej rozkaz był by za nią poszedł nawet w ciemnoś ć nocy, czego lę kał się najwię cej. Wł aś nie znowu olś nił a wszystkich, dokonawszy znamienitego dzieł a.

Był o lato i ziemia smaż ył a się na patelni na sł onecznym ż arze. Cał y naró d ż ą ł ż yto na polach, koł o pustych chał up wał ę sał y się drobne dzieci, a psy spał y w cieniu, aby zdobyć sił y na nocną sł uż bę. Nagle na koń cu wsi wypeł zną ł w gó rę kł ą b czarnego dymu, a po chwili strzecha na niebiesko pomalowanej chaty buchnę ł a ogniem. Zdyszany, rozpaczliwy krzyk pobiegł przez pola i zwoł ywał wszystkich na ratunek. Zł e, rude pł omienie, jakby przeraż one tymi gł osami, zaczę ł y poż erać chatę szybko i zachł annie, aby im jej nie wydarto. Ś miertelna trwoga spę dził a ludzi z pó l. lrenka, usł yszawszy o poż arze, biegł a, skaczą c przez rowy i pł oty, a za nią gonił pies Drab, zawsze gdzieś opodal wokó ł niej krą ż ą cy. Wbiegł a w ludzką gromadę, bezradną i przeraż oną, i piskliwym gł osem zaczę ł a wydawać rozkazy, taką zaś u wszystkich budził a wiarę i zaufanie, ze rozpacz ludzka ocknę ł a się i zrozumiał a, co należ y czynić, aby zdł awić ogień, szydercze wydają cy gł osy, i nie dać mu rozszerzyć się na inne chaty, co zbite w gromadę, jak zastrachane kuropatwy, patrzył y na poż ar malutkimi oczyma okienek.

Pł oną ca chata należ ał a do biednej mł odej wdowy, mają cej swoje pó lko daleko stą d, aż pod lasem. W tej chwili dopiero przybiegł a, padają c co krok, rozepchał a ludzi i krzyknę ł a nieludzkim gł osem:

- Tam jest moje dziecko!

Usił ował a skoczyć w ogień, ale ś miertelnie zmę czona dł ugim biegiem zwalił a się jak kł oda.

- Matko Boska! - krzyknę li ludzie.

Stę piał ym, bezradnym wzrokiem wpatrzyli się w chatę, któ ra po raz pierwszy w swoim szarym i w ziemię zapadł ym ż yciu pysznił a się - wspaniał ym pió ropuszem ognia. Przez drzwi i okna buchał ż rą cy dym skł ę bioną, gę stą chmurą.

- Tam jest dziecko! - ozwał się piskliwy, rozdzierają cy gł os Irenki.

Na wszystkich twarzach widać był o zgrozę. Ten i ó w uczynił ruch, jakby gotował się do skoku, lecz nikt nie skoczył. Chata pł onę ł a jak pochodnia, a ogień, ze wś ciekł ej uciechy, ciskał w gó rę pł oną ce szczapy z krokwi. Jeszcze chwila, a wszystko runie i zapadnie się, czynią c stos dymią cy i syczą cy.

- Jezus, Maria! - krzykną ł ktoś w tej chwili.

- Panienka! Panienka! - buchną ł gł os tak gorą cy jak ten poż ar,

Irenka przeż egnał a się i jednym susem skoczył a przez niskie, czarnoś cią dymu buchają ce drzwi. Za nią - o dziwo! - skoczył jej mą dry pies, wydawszy z gardł a jakieś gł uche bulgotanie. Kró ciutka chwila wydał a się wszystkim cię ż kim, dł ugim wiekiem. Ludzie nie ś mieli odetchną ć, a serca w nich umarł y. Matka dziecka wparł a dzikie, oszalał e spojrzenie w drzwi swojej chaty, blada jak ś mierć. Poruszył a ustami, lecz nie mogł a wymó wić sł owa. A po chwili, udrę czonej i strasznej, wydarł o się z ludzkich piersi jakieś wielkie, szczę ś liwe, radosne szlochanie: w otworze drzwi ukazał a się Irenka, osmolona, czarna, sł aniają ca się na nogach. Sukienka tlił a się na niej, kosmyki wł osó w był y spalone. Jedną rę ką zasł aniał a usta, drugą cisnę ł a do piersi dziecko, na pó ł uduszone, lecz ż ywe. Wtedy poż ar, jakby rozwś cieczony, ż e wydarto mu ł up, zasyczał z nienawiś ci, buchną ł bardziej niż dotą d krwawo i cię ż arem swego rudego gniewu tak przytł oczył nieszczę sną chał upę, ze nagle zapadł a się, jakby z gó ry uderzona obuchem. Spoś ró d trzasku belek i spoś ró d syczenia ognia wydobył się wtedy nagł y, przejmują cy skowyt: to pies Drab giną ł bohaterską ś miercią, przywalony poż arem, któ rego nie ulą kł się, albowiem wierne jego, psie serce kazał o mu pó jś ć za swoją panią, któ rą mił ował aż do ś mierci.

Niedł ugo potem wydawał o się Irence, ze ją wzię to do niewoli i mocno skrę powano postronkami. Ostroż nie otworzył a najpierw lewe oko, potem prawe, badają c, gdzie jest i dlaczego nie moż e poruszyć rę kami. Z wielkim zdumieniem ujrzał a, ze ma na rę kach biał e bandaż e. Poruszył a się niespokojnie, a wtedy ktoś poł oż ył jej rę kę na czole. To matka. Dziewczyna uś miechnę ł a się do niej, ale jakoś bardzo smę tnie.

Irenka zaczyna myś leć na gwał t. „Musiał am zmalować coś nadzwyczajnego, kiedy taka gala”… W tej chwili zaczą ł w jej dziwnie rozkoł ysanej gł owie szumieć poż ar i bł ysną ł jej przed oczami.

„Aha! już wiem… - pomyś lał a. - Wyratował am z ognia jakieś dziecko… Ja poparzył am się, a Drab, biedaczysko, usmaż ył się na amen”. - Mamusiu!

- Co, có reczko? Lepiej ci?

- Mnie jest zupeł nie dobrze. Czy tatuś bardzo się gniewa?

- Nie gniewa się, ale bardzo się przestraszył. Wszyscy bardzo przestraszyliś my się, a ciocia Amelia zemdlał a.

- Daj jej. Boż e, zdrowie. A mamusia bardzo zagniewana? Przecie ja musiał am ratować dziecko!

- Dlaczego ty? Tam był tł um ludzi.

- Tak, ale potracili gł owy.

- A ty mogł aś swoja utracić na zawsze.

- Ja? Niemoż liwe! Ja mam „mokrą gł owę ”, a mokrej gł owy ogień się nie chwyci. Kto to tak gł oś no mó wi?

- Ojciec. Przemawia do ludzi i przysię ga, ż e nie umrzesz. Cał a wieś jest przed domem. Kobiety pł aczą, a mę ż czyź ni patrzą w okna i nie moż na ich namó wić, aby sobie poszli. Oj, Irenko, Irenko!

- Oj, mamusiu, mamusiu! Niby burczysz, ale jesteś zadowolona.

- Cicho bą dź, ś pij!

- Jak ja mogę spać, kiedy przed domem taki rwetes? Tyle hał asu o jedno dziecko.

Prawdziwy rwetes uczynił się jednak wtedy dopiero, kiedy Irenka po dwó ch tygodniach zjawił a się w koś ciele na niedzielnym naboż eń stwie. Troszeczkę był a jeszcze blada i na jednej rę ce miał a niewielkie ś lady po oparzeniu, ale uś miechał a się do ludzi, szczę ś liwa i rozjaś niona. Do niej jednak nikt się nie uś miechną ł ani razu, gdy bowiem kto spojrzał na nią, zawsze miał oczy wilgotne. Patrzyli w nią wszyscy jak w zjawisko, a wzdychano na jej cześ ć tak gę sto i ż arliwie, ż e mogł a na tych westchnieniach wzlecieć jak na obł oku. Po naboż eń stwie otoczono ja przed koś cioł em i rozpoczę ł o się drugie naboż eń stwo. Bł agano Pana Boga w gł os o wszystko szczę ś cie cał ej ziemi, o wszystkie ł aski i dobrodziejstwa, o wszystka jasnoś ć sł oń ca dla tej dziewczyny, co zawstydzona, wzruszona i szczę ś liwa przechodził a przez szumią cy ludzki tł um jak przez rozkoł ysane zboż e. Dzieci patrzył y na nią z zabobonnym, przelę kł ym zachwytem jak na istotę nieziemską, a nieziemska istota mrugał a w stronę ojca z szelmowskim uś miechem, co miał o znaczyć. „Spró bujcie mi teraz wymyś lać za mokrą gł owę, a ja wam zbuntuję cał ą wieś! ”

Nikt jej jednak nie wymyś lał. Kiedy pierwsze o nią minę ł y strachy, tulono ją z mił oś cią, bez sł owa, do wzruszonych piersi, jeden Jaś tylko rzucił się jej na szyję z wielkim krzykiem, bo nie uznawał milczą cej ceremonii. Gdyby był a spalił a się na pieczeń, wtedy co innego, ale teraz nie był o powodu do milczenia. Wrzask jest naturalnym gł osem wielkiej radoś ci i nie ma potrzeby zmiany odwiecznych urzą dzeń.

Irenka dziwił a się cokolwiek tym owacjom i wzruszeniom. Był a szczę ś liwa - to prawda - strach jednak migną ł jej przed oczami; zaczę ł a obawiać się, czy przypadkiem taka wspaniał a awantura nie zobowią zuje do jakiejś powagi i uroczystych min. Nie daj. Panie Boż e! Ł atwo jest wejś ć do pł oną cej chał upy, bo nie ma nad to nic ł atwiejszego, i jeś li zdarzy się jaki mał y poż ar, moż na bę dzie zaryzykować raz jeszcze, ale robić bohaterskie miny i wzdychać na ten temat - nie! - tego ona nie potrafi. To gorsze od stu poż aró w i od trzę sienia ziemi. Waż ył a tedy przezornie w mą drej gł owie, kiedy bę dzie moż na uważ ać uroczystoś ć za skoń czona. Sposobnoś ć zdarzył a się wyborna, bo po kilku dniach piorun zabił krowę na pastwisku, zwró cił na siebie powszechna uwagę i rozpoczą ł nowa epokę w sielskim ż ywocie. Umarł poż ar, niech ż yje piorun! Wś ró d wspaniał ego ł omotu zdją ł czar z Irenki, któ ra uznał a, ż e należ y powró cić do szaroś ci ż ywota i rozprostować rę ce i nogi. Czas już był najwię kszy, gdyż dł uż szy okres spokoju był dla niej tak groź ny, jak nieruchoma cisza na oceanie zabó jcza jest dla ż aglowego okrę tu. Ona musiał a być w cią gł ym ruchu jak mł ody pies, któ ry ma tę wł aś ciwoś ć, ż e pozornie ma cztery nogi, naprawdę ma ich ze szesnaś cie, bo go wcią ż nosi we wszystkie strony, bez rozumnego powodu. Podczas owej ciszy kilkudniowej Irenka czę sto stawał a przed lustrem i przyglą dał a się sobie pilnie.

- Starzeję się! - westchnę ł a smutno.

Zaczę ł a w swojej oszalał ej czuprynie szukać siwych wł osó w, a chociaż nie znalazł a ani jednego, pewna był a, ż e znajdzie je: nie dzisiaj, to jutro. Zbyt wiele bowiem zmartwień walił o się zewszą d na tę nieszczę sną gł owę. Nie miał a ani jednej wolnej chwili. Sł oń ce ujrzawszy sennym, zamglonym jeszcze okiem, ż e Irenka wstaje z ł ó ż ka, wschodził o czym prę dzej, bo zapewne dzień już rozpoczą ł się, kiedy ona jest na nogach. Rozdzierają ce ziewanie niczego nie dowodził o. Bez niej nie mogł o zaczą ć się ż ycie w biał ym domu i na folwarku. Wszyscy mogli jeszcze spać, ale ona nie mogł a. Niech ś pią. Są albo zmę czeni, albo chorzy, ona zaś nigdy nie wiedział a, co to jest zmę czenie, a najzdrowsza ryba w stawie był a mniej zdrowa niż ona. Ró wnocześ nie zaś najweselszy ptak na sto mil dokoł a był mniej wesoł y niż ona. Kiedy weszł a do mrocznej krowiej stajni, wtedy nawet tam czynił o się jasno od jej gł osu; gdy weszł a pomię dzy ludzi cię ż ko pracują cych, praca wydawał a im się nagle lż ejsza. Wszę dzie zostawiał a zł ote okruchy ś miechu i już biegł a w inną stronę. Sama szył a sobie sukienki. Nie był y one doś ć wytworne, aby moż na był o ukazać się w nich na dworskim balu u zakochanego kró lewicza, ale nie był y szyte na bal. Poń czochy za to nosił a przedziwne i tak cudowne, jakich ż adna na ś wiecie nie miał a księ ż niczka: z wł asnej, ciemnej skó ry. Widać był o na nich ciekawe wzory i najpię kniejsze desenie: krwawe prę gi, zadrapania i ukł ucia. Najpię kniejsza jednak księ ż niczka nie miał a takich czarnych diamentó w, przeczystych i lś nią cych, jak Irenka miał a w spojrzeniu, ani takich bogactw niezmiernych, jakie ona miał a w uś miechu ust. Mał o jednak dbał a o te wspaniał oś ci, nie wiedzą c, ż e je posiada. Rosł a sobie jak drzewo w lesie i, chociaż miał a lat dwanaś cie, ró wnego niemal był a wzrostu z matką, jak gdyby jadł a droż dż e.

Bardzo, bardzo rzadko, kiedy pomimo bohaterskich wysił kó w nie udał o się stł amsić jakiejś pieką cej troski albo kiedy pogorszył o się zdrowie matki, Irenka czuł a, ż e musi się wypł akać. Tygodniami cał ymi zbierał a się w niej ż ał oś ć, aż wreszcie nadchodził taki czarny dzień, kiedy zebrał a się nad nią chmura smutku, z któ rej musiał luną ć deszcz. Nikt jednak nie mó gł widzieć jej ł ez. Irenka zaszywał a się w jakiś mroczny ką t, najczę ś ciej na strychu, siadał a na belce z powagą, jak gdyby miał a speł nić jakiś obrzę d, i otwierał a ś luzy smę tnej wodzie. Pochlipał a sobie serdecznie przez jakieś pó ł godziny, potem ocierał a starannie oczy.

- Ulż ył o mi! - mó wił a cicho i wracał a z mrocznych wyż yn z rozjaś nioną twarzą.

Wystarczył o tej pociechy na miesią c lub dwa, a czasem, kiedy Bó g był niezwykle ł askawy, na cał e pó ł roku. To jednak był o najdziwniejsze i najbardziej ją zdumiewał o, ze czasem był o jej smutno bez najmniejszego powodu, jak gdyby smutek siał się przez powietrze albo jak gdyby wiatr przynosił go z daleka jak puchy kwiató w. Rodził się czasem taki dziwny dzień zasmucony, cichy i jakby cię ż ki. Sł oń ce ś wiecił o jasno, a jednak na ś wiecie był o mroczno. Ptaki ś piewał y ciszej i jakby nieś miał o, dymy snuł y się nisko, a koniki polne milkł y. Dziewczę ce serce czuł o jakiś ucisk i peł ne był o niepoję tej, drę czą cej rzewnoś ci. Nie wiadomo czemu ł zy same napł ywał y do oczu. Wtedy Irenka pł akał a na zapas. Te nie woł ane ł zy byty wliczane do ogó lnego zbioru ł ez i kiedy prawdziwe i znane zjawiał o się zmartwienie, musiał o obejś ć się bez opł akania.

- Już w tym miesią cu raz jeden beczał am - mó wił a Irenka do swoich trosk - to wystarczy. Nie mam czasu na gł upstwa!

Gdyby był a spojrzał a wtedy na niebo, był oby w niej drgnę ł o mę ż ne serce. Ta chmura, któ ra od wielu wę drował a lat, chmura nad biał ym domem, spotę ż niał a w czarnej swojej, groź nej pysze i rzucił a szary, mroczny cień na biał e ś ciany domu. Dom jak gdyby skurczył się i przeraził oczekują c uderzenia piorunu.

Był a pó ź na jesień, wyciem wiatru ś piewają ca pogrzebowe pieś ni struchlał ej ziemi, pokrytej w każ de rano ś miertelną bladoś cią szronu. Radoś ć lata już umarł a, a na jej grobie drż ał y zeschł e badyle. Drzewa na pró ż no wycią gał y ramiona ku oł owianemu niebu, ję czą c ostatkiem liś ci o zmił owanie.

- Nie ma litoś ci, nie ma litoś ci! - urą gał im wicher.

Dnie był y smutne, a noce zł e. Pł akał y one wielkimi gł osami nad niezmiernym umartwieniem ziemi, a wiatr wył czasem jak gł odny pies. Od chmur padał cię ż ki lę k i zasnuwał cał y ś wiat. Czł owiek tylko, sercem i duszą mocny, nie przeraził się i pracował bez przerwy, uparcie i niezmordowanie. Po skisł ym, bł otnistym polu chł op odbywał za pł ugiem swoją milczą cą wę dró wkę, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Zmokł y chł ó d wtoczył się za nim przez bruzdy jak zzię bnię ty pies. Wrony zwoł awszy się w wielkie czeredy krzykiem oznajmiał y ś wiatu zagł adę, jak zł e wró ż ki-ję dze, uradowane, ż e mogą wywró ż yć nieszczę ś cie i czarny smutek.

Pan Borowski codziennie wychodził do tego skrawka lasu, któ ry mu pozostał. Był y to ostatnie jego drzewa, a teraz miał rozstać się z nimi. Sprzedał je z tym uczuciem, ze wł asne sprzedaje dzieci. Oglą dano je i mierzono, potem na każ dym wypalono syczą cą pieczę ć rozpalonym ż elazem. Oznaczał o to, ż e nieszczę sne drzewo został o nieodwoł alnie skazane na ś cię cie toporem. Do wykonania wyroku przystą piono niedł ugo, kiedy zwalił się ś nieg i ziemię w ś miertelne, biał e spowił pł ó tno. Ł atwiej wtedy był o wywieź ć trupy drzew do dalekiej kolei. Rą bano z powolnym rozmachem, pokrzykują c, a one walił y się z ję kiem. Drwale, idą c drogą ś mierci, zbliż ali się do niewielkiego wzgó rza, na któ rym rosł o kilka drzew, najwię kszych i najbardziej potę ż nych, tworzył y one jak gdyby koronę na czole tej ziemi, co ż ywił a biał y dom. Był a to stara gwardia lasu, olbrzymy, co wiele zmogł y burz, a ten i ó w pierś miał srodze rozdartą piorunem. Ongi w rzymskim szyku bojowym szł y przeciw nieprzyjacielowi najpierw kohorty ż oł nierzy najmniej wytrwał ych, a kiedy ich zmorzono - szli do walki ż oł nierze coraz to groź niejsi i wspanialej zbrojni; dopiero gdy bitwa rozgorzał a jak poż ar i pole spł ynę ł o krwią, szł y na wroga cię ż kim stą paniem ostatnie szeregi najstraszliwszych wojownikó w ż elaznych, niewzruszonych, w stu bitwach zaprawnych. Byli to triarii, ż ywe posą gi. Te ostatnie drzewa przypominał y ich niezwalczoną swoją potę gą. Ś mierć szł a ku nim nieuchronnie z siekierą w dł oni, a one ani drgnę ł y. Wparł y się korzeniami w ziemię i patrzył y ponuro oczodoł ami, w któ rych mieszkał y wiewió rki. Wiatr w ich gó rnych gał ę ziach odmawiał cię ż kim szumem modlitwę za umarł ych. Jeden z nielicznej garstki olbrzymó w rozkrzyż ował ramiona i zwalił się cię ż ko. Tylko ziemia ję knę ł a, rozumieją c, ż e speł niono morderstwo. Zwalił się drugi i trzeci. Już pozostał o niewiele, jeszcze trzy, jeszcze dwa, jeszcze jeden, najwspanialszy.

Pan Borowski zjawił się w lesie i zamglonymi oczami patrzył na spustoszenie. Ile razy drzewo spadł o, on poruszał wargi, jak gdyby ż egnał się z nim albo odmawiał modlitwę. Dzień był napeł niony wichrami, co porwał y się nagle i dę ł y z wś ciekł oś cią. Pan Borowski brną ł przez zaspy leś ne, kiedy ś cinano ostatnie jego drzewo: szedł, wbiwszy oczy w ziemię, jakby nie mó gł patrzeć na ś mierć potę gi i mocy.

- Na Boga, ostroż nie! - krzyknę li drwale.

Pan Borowski spojrzał i zrozumiał niebezpieczeń stwo, chociaż drzewo miał o paś ć w inną stronę, nie tam, gdzie on się znajdował w tej chwili. Uskoczył jednak, ale wpadł w wykrot. Wtedy stał a się rzecz straszliwa. Wicher, skł ę biony w ś nież ną chmurę, zerwał się nagle z ogromną sił ą, obją ł podcię te drzewo i wykrę cił tak, ż e zwalił je w tę stronę, w któ rej z wykrotu usił ował wydobyć się pan Borowski. Ponad ł omot padają cego drzewa podnió sł się przeraź liwy krzyk. Drzewo nie powinno tam był o paś ć, a jednak padł o. Ostatnie drzewo.

Pan Borowski leż ał na ś niegu biał y jak ś nieg. Razem przestał o bić jego serce i serce drzewa. Ś miertelna cisza nagł ym wybuchnę ł a lamentem. Nikt nie mó gł przewidzieć tego, co się stał o: ś mierć przyleciał a na wichrze, co zwalił drzewo.

- O, Jezu! O, Jezu! - powtarzał ktoś nieustannie.

Krzyk z lasu pobiegł zaś nież onym polem, wpadł do wsi, zapukał w okna, wywoł ał ludzi, potem w jeden wielki zwią zany lament zaczą ł brną ć przez ś nieg i rozpł akał się wielkim szlochem u drzwi biał ego domu. Okropna wieś ć zastukał a w nie koś cianą rę ką. Dom drgną ł nagle zalę kł y i przez dł ugą chwilę nie mó gł wydobyć z siebie gł osu. Potem musiał zakoł ysać się, bo Irenka, staną wszy na ganku, pod kolumnami, zachwiał a się jak ktoś, co nie moż e schwytać ró wnowagi. Rozszerzonymi oczami patrzył a na usta ludzi i, jakby nie mogą c poją ć znaczenia ich sł ó w, przyglą dał a się krwawym, zmą conym okrzykom, z któ rych gę stymi kroplami krew ś ciekał a na biał oś ć ś niegu. Ś wiat z nią zawirował obł ę dnym krę giem. Chciał a przemó wić, ale nie mogł a, wię c z niezmiernym wysił kiem podniosł a palec do ust na znak, aby przestano mó wić. Ona już wie, ale tamci w domu jeszcze nie wiedzą. Przecie musi ich przygotować, aby matce nie pę kł o serce.

Czuł a, ż e ktoś przypadł do jej rą k i cał ują c je, oblewa gorą cymi ł zami. Ona nie pł akał a. Nie wolno jej pł akać. Musi być mocna za wszystkich i za wszystkich cierpieć w milczeniu. Oni bę dą pł akać, ale ona tego uczynić nie moż e. Powoli, jakby senna, z niezmiernym trudem powlokł a się do wnę trza domu.

Jeszcze nigdy w ustach dziecka nie był o tyle mił oś ci, jak kiedy Irenka wyszeptał a sł odko:

- Mamo! Mamo! …




  

© helpiks.su При использовании или копировании материалов прямая ссылка на сайт обязательна.